Kraków za Łoktka/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.


Dwa lata spokojnie w Łowczej upłynęły, Zbyszek stary zeschły człek nie zmienił się nic, ani się posunął. Od wyprawienia syna owszem, na co matka tak narzekała bolejąc nad straconym, życia Zbyszkowi, ochoty do niego i sił przybyło. Weselszy się stał, rozmowniejszy, a że do Łowczej mało kto zawitał, ledwie mógł wytrzymać stary dzień jaki, żeby się do Krakowa nie puścił na słuchy i zwiady.
Rad się był o synu coś dowiedzieć, lecz nikt się o niego nie troszczył, wpadł jak w wodę.
Za to o Łokietku, którego za zgubionego miano, urągano z niego i szydzono, coraz dziwniejsze dochodziły słuchy.
W rok jakoś opowiadano, że się na Węgry udał i tam z pomocą jakiegoś Amadaja, przyjaciela swego, u którego był gościem — ściągnąwszy ludzi, garść najemnika, z nią do Polski powrócił.
Ziemianie ramionami ruszali, gdy w Krakowie rozpowiadać zaczęto, że książe opanował Pełczyska nad Wiślicą, a wkrótce potem i z samej Wiślicy Czechów precz wygnał. Ludzie temu wierzyć nie chcieli, a w Krakowie nowy wielkorządca Frycek Szachowic wściekał się i odgrażał, wołając o posiłki do Pragi. Król Wacław stał podówczas na Węgrzech i o ludzi trudno było.
Potem jakoś gruchnęło, że Łoktek po Wiślicy Lelów opanował. Ci co biednemu dziedzicowi korony smutną przyszłość wróżyli, poczęli kręcić głowami. Ten i ów się odzywał:
— Kto go wié? — Uparty i mężny pan — gotów i Czechów poprzeganiać.
Ziemianie, którzy stronili od niego i chowali się, zwolna co śmielsi po cichu doń przystawać zaczęli, ale tak ostrożnie, aby broń Boże mu się noga powinie — mogli nie przyznać do niczego.
Siły Łoktka rosły, z secin poczęły się robić tysiące.
Rzecz niesłychana, gdy mu rycerstwa prawego i ziemian brakło, prostych ludzi po chatach brał, lud silny odziewał we zbroje i uczył się bić.
Niewolników brać się nie wzdragał, włosy u niego zapuszczali, siadali na cudze konie, bo nie zważano czyj pod ręką się znalazł — i w pole szli.
Ziemianom kwaśno było. Myśleli, a nuż z nich porobi takich jak my? a to czerń?
O tem wszystkiem słuchając w Krakowie w szynku u Szeluty Zbyszek, który się nie zdradzając najmniejszem słowem, w kącie siadywał, z głową spuszczoną drzemać się zdawał — gdy do dworku powrócił opowiadał Zbicie z taką gorącością, że zawsze się potem pokłócili.
Ona niecierpiała pana tego, który jej zabrał dziecko jedyne, on w niego wierzył i pewien był, że Marcik na wielkiego człowieka przy nim urośnie. Czasem się tak daleko posunął Zbyszek, że babie milczeć nakazywał.


Drugiego roku przyleciał raz Zbyszek z wiadomością do żony, że król Wacław zmarł, i że Łoktek teraz na pewno zawojuje kraj cały. Mówiono, że nie żartem ziemianie się doń garnęli.
Syn Wacława jedyny, chłopaczek był niedorosły, swawolny bardzo, hulaka, pieszczoszek, więc z nim łatwiej poczynać było.
Raz opóźniwszy się do dworku, Zbyszek zbudził babę swą tryumfujący, wołając, że Marcika tylko co widać nie było, bo już w samym Krakowie mówiono, iż Wojewoda, Kasztelan i dużo innych znacznych ludzi, do Łoktka się mieli.
Czechy coraz groźniejsi, swarliwsi, ledwie się już na zamku trzymać mieli, a w mieście niemcy głowy tracili nie wiedząc, komu się oddać i z kim trzymać.
Zbita na wpół już pokonana milczała, odpowiadając tylko mężowi, gdy chciał nad nią przewodzić.
— A Marcika przecie niema?
Był znowu prawie taki sam wieczór jesienny, jak owego pamiętnego dnia, którego wspomnienie jeszcze Zbicie łzy wyciskało.
Wiatr tylko jesienny szumiący na lasach daleko, tak silnym nie był i tak dzikiemi nie odzywał się głosami. Na ognisku płonęły drewka suche i garnki stały do koła — Marucha siedziała z kądzielą. Zbita z założonemi rękami. Chaber strugał coś roztargniony, Kruczek zwinięty w kłębek przy ognisku spoczywał po trudach dnia, przez sen wzdychając.
Zbyszek, który się teraz niedorzecznym oddawał marzeniom, i często siadywał całemi dniami, snując z nich jakieś pasma złote — — patrzał w ogień, dumał, uśmiechał się sam do siebie.
Patrząc nań Zbita, ramionami poruszała litując się temu, co za nierozum brała.
Nadchodził już czas wieczerzy, gdy Kruczek, który przez cały wieczór nie drgnął, zerwał się nagle i uszy do góry postawiwszy — nie szczekając i nie burcząc, podbiegł do drzwi samych. Oczy wszystkich ścigały go, bo psisko było zmyślne bardzo i nigdy nadaremnie się nie poruszyło.
W tem i koń zarżał w podwórku a po głosie tym Zbyszek, Zbita, Chaber, wszyscy w piekleby byli poznali konia, na którym Marcik wyjechał przed laty dwoma.
Zerwali się z krzykiem, jak gdyby głos młodego chłopca posłyszeli. Zbyszek o mało nie upadł na drodze, tak prędko do drzwi się chciał dostać. Chaber, Zbita, cisnęli za nim.
Pod progiem półgłosem nucona ozwała się piosenka, którą tysiąc razy z ust Marcika słyszeli, gdy podchmielony wracał z Krakowa:

Borem, lasem, goło, boso —
Idę gdzie mnie oczy niosą.

Zbyszkowi, który sam porwał się drąg odedrzwi odwalać, ręce się tak trzęsły, iż ciężką tę kłodę na nogi sobie puścił i ledwie mógł w czas uskoczyć, aby mu ich nie przygniotła.
W progu stał, konia za uzdę trzymając — on, on sam — Marcik!
Nie widać było twarzy po nocy, ale ojciec poczuł go i ręce rozpostarł.
Zbita stała tuż — nie mówiąc nic, bo słowo z ust wyjść nie zdołało, tylko jakieś łkanie radośne.
Wiedli go do izby, chwytając za suknie — do ognia, żeby zobaczyć.
Zbyszek spójrzawszy o mało nie krzyknął. — On ci to był, on, ale co się z niego przez te dwa lata w dobrej szkole zrobiło!! Nie ten człek ociężały, obojętny, co z Krakowa bywało po piwsku powracał, aby się na ławie wyciągnąć, ale rycerz prawy, jakby urosły jeszcze, wyprostowany, słuszny, silny — na twarzy ogorzelizna zdrowa, w oku żar i wesele. Na nim zbroja, choć się z niej przeglądać, świecąca, i opończa bramowana, pas mosiądzem nabijany jak złoty, miecz takiż, nóż jeszcze piękniejszy u pasa, hełm, siatkowa koszula na szyi, na rękach — wszystko nowe, piękne, jak ulał na nim leżące.
Piękny był, a stał tak się z sobą czwaniąc, jakby mówić chciał:
— A co? widzicie? Czasum nie zmarnował!
Śmiał się otworzywszy usta, z których białe zęby wyglądały.
— Marcik! Marcik! — powtarzano do koła.
Zbyszek do żony się odwracał zwycięzki. Spełniło się jego marzenie. Takim się go widzieć spodziewał.
Kruczek do nóg mu przypadłszy, skomlił radośnie, wąchał, a cieszyło się biedne psisko, jakby ludzką duszę miało.
Dopieroż ściskać go, a sadowić a pytać poczęto. Zbyszek napierał gorąco, ale przybyły Marcik jakby mu czem usta zamalował — nic prawie z niego dobyć nie było można. Minę miał figlarną, trochę szyderską, coś w sobie chował, mało co przez zęby cedził.
Najpilniej było ojcu dowiedzieć się o to, zkąd się tu wziął i po co, a na to właśnie on jasno odpowiadać czy nie chciał, czy nie umiał.
— Wojowało się, wojowało z naszym panem — rzekł — biedy i głodu zaznało. Musieliśmy uciekać, kryć się, ba i z kraju iść do Amadaja, któremu niech Bóg płaci. Ten nas dopiero na nogi postawił. Wprzód nim swoich, dostaliśmy najemnych Węgrów...
Gdy nas już była kupka, poczęli się i ziemianie rozmyślać niektórzy. — Ten i ów się przybłąkał, zwłaszcza tacy, co o łeb swój nie wiele stali. No — i poszło. Wzięliśmy naprzód Pełczyska, poddała się wprędce Wiślica, Czechy z niej uciekły. Zabraliśmy Lelów...
Rozśmiał się ochoczo:
— Ho! ho! teraz już my druhów mamy i żołnierzy; Wojewodów i Kasztelanów — gdy starego Wacława nie stało! No — dodał schylając się do ojca po cichu — mało co, tylko nie widać jak i Kraków będzie nasz...
Zbyszek złożone ręce podniósł do góry, a potem ściskać jął syna.
— Toś ty się pewnie tylko wyrwał, aby nas starych pocieszyć, a długo tu popasać nie będziesz?
Spojrzeli sobie w oczy.
— Hm — rzekł zagadkowo Marcik. — Kto to tam wie? Mnie pan odpuścił, abym sobie trochę odpoczął.
Zbyszek oddął usta, nie podobało mu się to.
— Kłamiesz — odparł rześko — alboś ty mi wstyd zrobił! Gdybyś ty dobrym był, książeby się ciebie nie pozbył tak łatwo, bo mu teraz właśnie najlepszych ludzi potrzeba! Chybaś już co zbroił?
Marcik się roześmiał głośno i raźnie.
— Ojczulu! niech ta Bóg broni! Pan ze mnie taki rad, że mi złote góry obiecuje! Ja u niego pierwszy, najwierniejszy sługa.. a no —
Nagle urwał jak nożem ciął i na ławę padł.
— No.. bo widzicie — dodał zmienionym głosem — mnie się po dwóch leciech trochę wytchnienia należało.
Zbyszek niedowierzając głową kręcił.
— Jaki by z ciebie wojak był — zawołał — żeby ci się wylegiwać chciało, kiedy drudzy się biją? Gdy kto w tem życiu zasmakuje, potem w chacie dusznej siedzieć śmierci się równa.
Marcik na wymówki ojca nie zważając, wesół był jak na przekorę. Starego ściskał, Kruczka głaskał, do matki się uśmiechał, z Maruchy starej drwił czy za mąż nie poszła. Chabra prześladował jakąś dziewką z sąsiedztwa — ale o sobie mówić nie chciał, ani się myślał tłumaczyć.
— Jakiś czas muszę tu sobie posiedzieć — mówił do ojca. — Zatęskniło mi się do Krakowa i do Świdnickiego piwa u Szeluchty, albo i w Ratuszowej piwnicy. Radbym sobie trochę dawny żywot przypomnieć.
Ojcu to widocznie markotnem było. Krzywił się — ale matka ciesząc się z tego, zdala synowi głową pokazywała, że dobrze czynił. Spodziewała się nim nacieszyć.
W smutny, cichy dworek, nowe wstąpiło życie, przybyła z nim wesołość, odżyli wszyscy — Kruczek nawet opanowany radością jakąś wiekowi jego nieprzyzwoitą, drzazgi w zęby chwytał i bawił się niemi. Niewiele brakło, żeby własny ogon nie począł jak szczenie zaczepiać.
Widząc, że syna poniewoli nic nie dobędzie, Zbyszek dał pokój teraźniejszości, i począł rozpytywać o to co było, i o swego najmilejszego pana.
Marcik teraz ojcowskie dla niego bałwochwalstwo całem sercem dzielił.
— To mi pan! — wołał. — Takiego drugiego na świecie nie ma! Z nim bodaj na kraj świata! Żeby do piekła szedł, człek z nim bezpieczny, że się i z niego wyrąbie.
Żebyście go to widzieli, gdy w bitwie pot poczuje, kiedy wodze w zęby chwyciwszy, oburącz walić zacznie! Gdzie się potknie, wszystko przed nim ustępować musi.
— Jam przecie z nim bywał, i dłużej niż ty — przerwał Zbyszek. — Znam ja go. Na starość mu sił nie przybyło!
— Chyba tak! — zawołał syn. — Straszny człek maleńki... Przez mury widzi.. nieprzyjaciela tropi jakby nań patrzał, wie kędy pójść musiał, zkąd mu zachodzić... gdzie go złapać. A jak powie: Tak ma być! — stanie się wedle słów jego. Prawda! z nim nie żartować! Zły u niego miru niema. Co rozkaże sprawić musisz albo łeb dać — nie pożałuje nikogo — a jak dobry, choć do rany.
— A com ja ci o nim mawiał? — zawołał tryumfująco Zbyszek. — Takim był i takim jest.
Oprócz tych pochwał i uniesień, nic już nie mogli z niego dobyć tego wieczora starzy. Powtórzył im tylko, że z niemi musi czas jakiś pozostać, a zaraz jutro do Krakowa na cały dzień.
Zbyszkowi i to nie w smak było.
— Po co do Krakowa — zamruczał — biedy pytać? Czechy się teraz lada czego boją, ludzi wszelakich na oku mają. Nie bez tego, żeby niewiedzieli gdzie i z kim bywałeś? Zobaczą, zwąchają, gotowi pochwycić i uwięzić...
Marcik głową trząsł.
— Nie wezmą mnie — rzekł. — Jam też nie głupi w oczy im leźć... Kraków znam jak moją kieszeń, ludzi tam przyjaznych znajdę, wiem kędy chodzić, a — pójść tam muszę.
Gdyby mnie najrzeli a spytali? powiem, żem na Ślązku bywał i służył tam. Nic mi nie uczynią. Popoję ciurów i wyłgam się.
I powtórzył z naciskiem.
— Bo do Krakowa, gdyby jak — muszę — muszę.
Wieczora tego i nocy poźnej do snu się im kłaść trudno było. Co się już zaczęli zbierać do spoczynku, rozpoczął jeden, zagadnął drugi, ozwała się matka i już przerwane gadanie na nowo się zawiązywało.
Nad rankiem dopiero znużeni legli, piwa dużo grzanego wypiwszy. Dzień był około połowy, gdy ciężko potem śpiący Marcik się przebudził. Obiad starzy bez niego zjedli, bo znużonego i kamiennym snem odpoczywającego budzić nie śmieli.
Oczy przetarłszy gdy wstał Marcik a zobaczył że tak późno było, markotno mu się stało, począł Chabra łajać że go zawczasu nie budził — bo mu się dzień miał zmarnować. Co było robić? Do misy usiadł i póki się nie pożywił, konia nie opatrzył, nie osiodłał, sam się nie przyodział — był już wieczór prawie. Przecież do miasta na gwałt się wyrwał, choć ojciec odradzał, bo czas był nie potemu.
— Późno jest, ale muszę — powtarzał Marcik uparty.
— Chyba dziś nie wrócisz? — pytał ojciec.
— Wrócę albo nie, niewiem, a zajrzeć tam mi potrzeba.
Matka dopiero grożąc mu bąknęła, że już chyba ową Gretę niemkinię zobaczyć chciał tak pilno, o której dawniej często prawił, że się w niej srodze miłował.
Rozśmiał się Marcik.
— Czemu nie? — zawołał. — Choć z nią przez dwa lata dużo się stać mogło, dziewka była wesoła, niecierpliwa, piękna, ojciec bogaty, pół domu za nią dawali i jatkę, poczekawszy i więcej!! Swatali się do niej czechy, niemcy i gawiedź różna a jam jej zawsze mówił, że ja bo cię muszę mieć. I tak się stanie!
Jeśli ją za mąż wydali, męża gotowem ubić!
Mówił śmiejąc się — ale widać było, że mu ta Greta na sercu leżała.
— Srodze mi się za nią tęskniło! żeby choć w te ślepia jasne zajrzeć, co mi się czasem śmiały!
— A co ci po niemce? — ofuknął ojciec. — Żeby najpiękniejsza była, tak samo jak żydówka, inne plemię, sprosna rzecz o tem myśleć.
Marcik śmiechem na dobre wybuchnął.
— Co zaś! wykrzyknął — niewiasta gdyby poganką była, chrzci się pocałunkiem — gdy hoża a miła, ja z niej zrobię pokochawszy ci zechcę!! A tę Gretę — muszę mieć!!
Zbita przeżegnała się i poczęła syna strofować, ale to nie przystawało do niego. Marcik, żołnierz, który już nieraz miast dobywał, a w zdobytych grodach pochwyciwszy dziewczynę byle hożą, nie pytał jakiej krwi była — lekce sobie ważył co rodzice mówili. Znać w nim było jednego z tych zapamiętalców, za których niegdy w Poznaniu pokutował Łoktek i chodzić musiał potem do Rzymu, tak srodze w klasztorach żeńskich dokazywali.
Z tej strony znał Zbyszek syna — ale miał też może co na sumieniu, na starość nie chwaląc się z tego, i pierwszy zamilczał.
Pomimo rady rodziców, Marcik pod wieczór wybrał się do miasta. Ci dopiero go odzyskawszy, gdy im znikł z oczów posmutnieli bardzo. Nie taił przed żoną Suła, że się o syna obawiał. Czechy były złe, podejrzliwe, okrutne, niemcom też wierzyć nie można było, a kto wie czy i swoim, których się tam wiele różnych znajdowało.
Rodzice potem długo na Marcika czekali, kury piały jedne i drugie — dopiero nadedniem powrócił. A choć w drodze piwo miał czas wydychać, jeszcze znać było, że u Szeluty gościł długo.
Dopiero gdy go zobaczyli że z dobrą myślą powracał, śmiejący się, podśpiewujący — odetchnęli starzy.
Marcik się zaraz obrócił do matki.
— Matuniu — rzekł — a tom ci moją Gretę widział, choć daleko pono do tego aby moją była — ale musi być! Nic nie pomoże! Miała już pono męża, którego jej, chwalić Boga, ubito na Okolu w browarze przy zwadzie... Ojciec jej zmarł, owdowiała, wypiękniała, pani sobie!! Jeszcze śliczniejsza niż była — ale bo też nie wiem, czy ma lat dwadzieścia!
— Co ci po niej — odparła matka. — Nie pójdzie za cię bogata mieszczka, ani ty się z jej ławką ożenisz?
— Eh! ożenię się, nie ożenię się, tego ja nie wiem — rzekł raźno Marcik — przynajmniej z nią wczasu zażyję. Uśmieję się, żartować z sobą daje, a choćby człek i pozwolił sobie, nie pokąsa. Nic mi po niej, prawda, a przecież na upór ją miłuję, i musi być moja!!
Ojcu się to płoche gadanie przykrzyło, zagadał że dobrze iż go tam Czechy nie pochwycili, na co Marcik ręką pogardliwie machnął.
— Czechy! — rzekł — nie długo oni patrzeć będą, aby się sami ztąd cało dobyli. Zacznie im wprędce być ciasno.
Marcik przez drogę wygłodniawszy już, prosił aby mu się pożywić dano, nimby się spać położył. Dopytywali go rodzice ostrożnie co porabiał w Krakowie.
— Jeszczem nic nie poczynał, bo się trzeba rozpatrzeć — rzekł przybyły. — Mało kogo widziałem, z niewieloma mówiłem, bom trochę u tej wdowy zagrzązł i zasiedział...
— A no, pokój byś dał tej przeklętej niemce — burknął Zbyszek — jakby mało innych było. Rozpusta to i nic więcej, a u niej cię niemcy lub czechy przydybawszy potłuką jeszcze...
Marcik lekce to sobie ważył.
— Nie mają za co się rwać do mnie — rzekł. — Każdemu przecie z hożą niewiastą poczciwie się rozmówić wolno. Ta wdową jest, nikt do niej nie ma nic — pani sobie. Spotkałem u niej niemców dosyć i różnych ludzi — radzi mi byli!
Rodzicom się to dziwnem wydawało, lecz Marcik teraz u nich coraz więcej na powadze zyskiwał — pomyśleli, że wie on co robi.
Nazajutrz choć późno spać poszedł, wstał Marcik do dnia, obudzić się kazawszy Chabrowi. Konia osiodłał zaraz i jakby mu pilno bardzo było, ledwie się posiliwszy znowu ruszył do miasta.
Ojciec z tego pośpiechu i milczenia dorozumiewał się, że musiał mieć coś ważniejszego do czynienia, niżeli dawną znajomą Gretę nawiedzać.
Pytać zaś go nieśmieli, gdyż mówić nie chciał, zatem nie mógł. Znali go z tego, iż rad się wypaplał z tego co miał w sobie, gdy mu było wolno — więc gdy usta miał zawarte uparcie, nie musiało to być bez przyczyny.
Zbyszek zmianę wielką upatrywał w synu, po dwóch leciech niewidzenia. Straszniejszy był, bystrzejszy, doświadczenia nabrał a nawet z powierzchowności już na ladajakiego ciurę nie wyglądał. Odzieży z sobą w sakwach przywiózł dosyć i pięknej, choć nie wszystka była do jego miary i na wojnie gdzieś musiała być poodzierana. Naówczas nikt tych zdobyczy za złe nie miał, bo żołnierz, zwłaszcza nie płatny, łupem żył, brał go gdzie mógł i chlubił się tem, nie wstydził. Kaletę też miał Marcik nabitą dobrze, którą ojcu do schowania dał, szerokich groszów pragskich z niej rodzicom coś zaofiarowawszy. Matce dostał się też i łańcuszek złocisty niczego i kolce gdzieś na wojnie zdobyte. Rodzice dumni byli tym synem, który powiadał ciągle jak wielkie u księcia łaski miał. Zbyszek odgadywał, że może nawet przez niego do Krakowa na zwiady był wysłany.
Zdało się to i tem potwierdzać, że jakkolwiek chciałby był doma spocząć, powracał późno i nazajutrz rano nazad do Krakowa spieszył.
Trwało tak z tydzień może, rodzice się uspokoili, że w Krakowie mu nic nie grozi, kiedy sobie tak śmiało poczyna, gdy jednego dnia nocą powróciwszy Marcik, ojca wziął na rozmowę do kąta.
— Słuchajcieno — rzekł. — Może się tak złożyć, że do mnie tu kto z Krakowa dla pogadania przybędzie.
Prawda, nie mamy ani gdzie ani czem przyjmować tak bardzo, ale się na to nie patrzy — byleśmy sami, swobodnie mogli rozhowór prowadzić. Ja z rana ruszę jeszcze ztąd, z południa może z kim wrócę. Niemców kilku z Krakowa nadciągnie. Niechby się matka postarała choć o kołacz, ser i piwo.., abyśmy wstydu nie mieli, głodnych odprawiwszy.
Zbyszek się trochę w głowę poskrobał, mając na pamięci, jak go Boskowiczowi ludzie, razem z Toporem chwycili i pędzili — jak go potem więziono. Obawiał się, aby coś podobnego nie przytrafiło się znowu. Domyślał się spisku jakiegoś.
Marcik dorozumiawszy się tego, wesoło ojcu zaręczył, że strachu żadnego mieć nie powinien. Zbita, choć niechętnie, poczęła myśleć o tych gościach zapowiedzianych, lamentując tylko, że ją przy ubóstwie na srom narażano.
Z Marcikiem się jednak nie sprzeczali, trzeba go było słuchać, czuli, iż przez niego sam pan im rozkazywał.
Jak tylko zaświtało Marcik już był na koniu i zniknął.
Wymieciono chatę, okryto stół, z miasta Zbyszek przywiózł co mógł dostać, gotowano się z piwem i z miodem, z kołaczami białemi i z mięsem dla gości...
Z południa zarżał koń Marcika, i z nim razem wszedł do izby człek sucherlawy, więcej do klechy niż do rycerza podobny, nie osobliwie zbrojny, przygarbiony, z oczkami małemi, które przymrużał, gdy chciał co zobaczyć.
Nie młody już był, nie przystępny jakiś, nie zręczny i nie nawykły pewnie ni do podróży, ani do ludzi nowych — jakby się zasiedział gdzie i nie wiele ruszał.
Choć odzież na nim zamożnego bardzo nie oznaczała, Marcik go z uszanowaniem takiem wiódł i sadził, a on też miejsce pierwsze tak sobie za należne przyjmował, iż Zbyszek się w nim znacznego kogoś domyślił.
Posadzono go na ławie. Gość wcale jakoś do rozmowy ochoty nie okazywał, oczki przymrużał, chrząkał, paska poprawiał i czekał.
Zbyszek przysiągł by był, że to kawał klechy, gdyż u nóg mu ostróg brakło, a miecz przy nim wisiał, jakby niewiedział, co z nim robić. Częstowano go piwem — odmówił, maleńki tylko kubek miodu i chleba białego kawałek przyjął, a z temi się pieścił do jedzenia i picia nie okazując wielkiej ochoty.
Kilkakroć na Marcika niespokojnie wejrzał, ten go za każdym razem uspokajał szeptaniem i za drzwi chaty wysuwał się nasłuchiwać i wyglądać.
Doczekano się wreście gości z Krakowa, którzy wozem przybyli. Tych, chociaż odzież była skromna, Zbyszek, który często około Ratusza i po rynku się przechadzał, a ludzi ważniejszych w mieście znał, bo mu ich nie raz palcami pokazywano — poznał w nich bogatszych mieszczan, kupców i rajców miejskich. — Pawła z Brzegu i Żurdmana z Pisar.
Pookrywali się byli na drogę staremi płaszczami, czapki pobrali wyszarzane, lecz gdy ich do izby wprowadzono, z pod wierzchnich szat ukazały się dostatnie i czyste, jakie ludziom zamożnym przystały. Przyodziani byli niemieckim obyczajem, broni nie mieli, tylko obuszki w rękach, a noże u pasa.
Paweł z Brzegu, Ślązak dawno osiadły w Krakowie, tuszy był okazałej, twarzy krągłej, świecącej, oczu wypukłych; Żurdman więcej szwaba przypominał płaską a wyrosłą postawą, nogami szerokiemi i jak płetwy kacze rozpostartemi. Oba z pewną obawą wszedłszy do dworku za Marcikiem, pociągnęli ku ławie, u której ich już czekał pierwej przybyły człeczek z oczyma przymrużonemi.
Wnet syn, nie wiele myśląc, wszystkim, ojcu i matce nawet z chaty się wynosić kazał, aby ich samych zostawiono. Co też spełniono. Zamknięto drzwi i Marcik sam tylko stanął ich pilnować.
Pawłowi z Brzegu i Żurdmanowi milczącego człeka ukazał Marcik jako Sędziego Smiła.
Jak czasem w lesie psy i zwierz, gdy się zetkną z sobą niespodzianie, długo na się patrzą, zęby sobie pokazując i siłę swą starając się zmierzyć — tak chwilę pewną krakowscy goście i Sędzia Smił, przypatrywali się sobie milczący. Dopiero Marcik niecierpliwy zagaił.
— A co! panowie Rajcy — jakby to o przyszłych losach miasta się pogadało?
Ostrożny Paweł, otyły, przebąknął.
— Czy tylko czas o mieście mówić, kiedy nad niem w zamku, choć wygorzałym Czechy siedzą jeszcze, i trzymać się myślą?
— Tak jest — dodał Żurdman — miasto samo nie da sobie rady, póki sprawa króla Wacława się nie rozwiąże. — Czech jeszcze mocny jest.
Smił Sędzia ze słowami też okazał się ostrożny — nim je z ust puścił. Żuł je wprzódy długo, nim rzekł pół głosem.
— Miasto przecie nie będzie samo, gdy ten pan co już Czechów ze znacznej części kraju wygnał — stanie u bram, a sprawę miejską za swoją weźmie.
Rajcy milczeli oglądając się.
Rozmowa jak bryła lodu potrzebowała czasu by powoli roztajać mogła i płynąć — patrzono na się z niedowierzaniem.
Wybąknął Paweł, iż miastu należały przywileje Leszka Czarnego, aby je potwierdzono, że ono musiało mieć swój rząd, sąd, własne prawa, bez których oni się ostać nie mogli.
Smił temu nie przeczył, lecz szeroko o tem mówić jakoś nie chciał.
Wtedy Żurdman dodał, iż oni pierwszemi być nie mogli, ale ostatniemi nie będą; że na gwałt przy Czechu trzymać się nie chcą, ale pierwsi go nie zdradzą, bo jeszcze by mścić się miał czas, a silny był.
Paweł syknął ośmielając się przeciw Czechom, że oni zbyt wielkich opłat od miasta wymagali, nakładali nań ciężary i surowemi się okazywali, że na Okolu zakładali miasto nowe, powoli je łącząc z zamkiem, co groziło miastu staremu które samo sobą być chciało. Z zamkiem ono nic wspólnego mieć sobie nie życzyło, oprócz wierności księciu czy królowi.
Z naciskiem to mówił takim, jakby chciał dać poznać, że do Czecha się nie przywiązali, bo ich uciskał, a i do innego się nie przywiążą, gdyby im też chciał odejmować swobody.
Smił słuchał z uwagą.
Rajcy twardo przy tem stali, że gdy Czechy osłabną — oni się opierać nie będą, ale dla Łokietka pierwsi poczynać nie mogą.
Dopiero Sędzia zabrawszy głos, wielkie im łaski zapowiadać począł, i nowe nadania. Na to Żurdman rzekł, iż radzi je przyjmą z wdzięcznością, byle tylko zbyt drogo ich opłacać nie przyszło.
Pierwsze to zetknięcie się wysłańca książęcego z miastem Krakowem nie przyniosło żadnego skutku, krom, że się wzajem wybadano. Sędzia Smił chwalił pana swojego Władysława, obiecywał wiele; tamci przebąkiwali coś, nie przyrzekali nic, chcieli za drugiemi pójść, ale na przód wyrywać nie przyrzekali.
Rozmowa ostrożnie prowadzona trwała bardzo długo. Marcik niecierpliwy to jedną, to drugą stronę coraz jakiem słowem popychał, aby do końca doprowadzić umowę. Smił i Rajcy udając, że niesłyszą — półgębkiem pomrukiwali.
W ostatku otyły Paweł i płaski Żurdman spójrzawszy na się raz i drugi, wstali z ławy i dosyć uprzejmie pozdrowiwszy Sędziego ku drzwiom się mieli.
Smił ich nie zatrzymywał, a Marcik dopiero za progiem, gdy na wóz włazili, począł im żywo wymawiać, iż nie chcieli nic sprawić i darmo go zwiedli.
— Ależ pilnego nie ma nic — odparł Żurdman. — Przecie tyleśmy zyskali, że wiemy z jednej i drugiej strony czego chcemy i czego spodziewać się możemy.
W tem woźnicy kazali nazad do miasta.
Smił milczący siedział za stołem.
Marcik do izby powróciwszy, choć z uszanowaniem do Sędziego się zbliżył, zapytał go kwaśno, czemu niemców większemi obietnicami nie starał się pozyskać.
Klecha potrząsł głową.
— Lepiej żeby niemcy wielkich się od nas rzeczy nie spodziewali, — rzekł sucho. — Pan nasz około siebie drugiego pana nie ścierpi.
Marcikowi po żołniersku zdawało się, że można było obiecywać, aby za łeb wziąć, a wziąwszy za łeb niekoniecznie dotrzymać. — Smił inaczej myślał i za daleko iść nie chciał.
— Gdy ziemian i ziemię mieć będziemy — dokończył — przyjdą oni sami prosić się do nas, a płacić drogiemi przywilejami za to co bez nich wziąć można — nie warto!