Kraków za Łoktka/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


Z Marcikiem do izby wchodził już mąż poważny w rysim kożuchu, w kołpaku z soboli, blady, twarzy pięknej lecz jakby wylękłej, pańskiego oblicza i postawy.
Nieznający go nawet, pierwszy raz widząc mógł się w nim domyśleć jednego z tych, których ród zdawna nawykł był rej wieść, pierwszy głos zabierać, na przedniem miejscu zasiadać.
Wchodząc, ciekawie się rozglądał po izbie, szukając oczyma tego, dla którego przybywał.
Ujrzawszy go jeden z towarzyszów Łoktka, z sukni do duchownego podobny, poszedł obudzić pana.
Książe choć twardo spał, zaledwie go tknął, zerwał się na nogi, tak przytomny i pamiętny gdzie był, iż ani chwili nie potrzebował do opamiętania się po śnie głębokim.
Mieczyk nie wiedział jeszcze co poczynać, gdzie go szukać, gdy książe wyszedł naprzeciw i pozdrowił go.
— Mieczyk! Bóg zapłać!
Dał mu rękę silną, którą ten pocałował, ale choć poszanowanie mu okazywał, obawy w nim widać było więcej jeszcze niż innego uczucia. Mały pan zdawał się to rozumieć. Dał znak ręką swoim, aby się oddalili. Mieczyka poprowadził ku ławie, na której usiadł.
— Spodziewaliście się wy ujrzeć mnie kiedy? zapytał książe zdumiałego i przypatrującego mu się Toporczyka.
— Pragnęliśmy was nie raz — odezwał się z powagą chłodną pan z Tęczyna — ale spodziewać się jakbyśmy mogli, kiedy oto czwarty już rok słuchu o was nie było, krom, żeście W.Miłość pono w Rzymie pobożni byli.
Ludzie mówili wszyscy, że już was nie ujrzemy. Tymczasem u nas wiele rzeczy srodze się przemieniło.
— I gdyby Bogu się nie podobało uczynić cudu — począł Łoktek — nie postałbym już ja na tej ziemi, ani bym kiedy ujrzał żonę, ni mógł pomyśleć o tem co mi wydarto! Ale Bóg raczył sprawić cud, wierzę, iż go dokona.
Tak, chodziłem pokutę sprawiać za grzechy do Rzymu i widziały tam oczy moje to czego za żywota naszego nie ujrzy już nikt.
Troje drzwi kościoła bożego na rozścież ludziom otwartych, wielką uroczystość przebaczenia i łaski, na którą krocie tysięcy co dzień biednych do grobu Apostołów spieszyło.
Tam padłem i ja na kolana przed Bonifacym Papieżem, skarżąc mu się na Czecha najezdnika, co sobie moją przywłaszczył koronę. Biskup najwyższy rzymski wziął mnie w opiekę, a mocen jest ten przed którym, jako przed Cesarzem i Papieżem noszą podwójne znamię krzyża i miecza!
W nim ufam, że potężną dłonią strąci z głowy Wacława przywłaszczoną koronę. Nie komu ona tylko mnie należy — bom ja do niej był wybrany!
Gdy to mówił, patrzył na Toporczyka, który słuchał z poszanowaniem ale małą wiarą. Niezważając na ten chłód jego, Łoktek coraz goręcej ciągnął dalej.
— Tak! mam za sobą i niosę potęgę Rzymu. Was wzywam, pomóżcie mi. Obcych ludzi niewoli sromotnej się pozbądźcie, a kto mi teraz rękę poda — najwyżej go postawię, stokroć odpłacę.. Dziś mi jeden droższy, niż bywało dziesięciu.
Topor milczał długo nim się na odpowiedź zebrał.
— Pomódz W. Miłości — rzekł po namyśle — któżby z duszy nie rad? Swojemu panu! a no — żelazną ręką trzymają nas Czechy z Brandeburgami. Na nich iść, potrzeba sił daleko większych niż nasze. Mieli dobry czas się usadowić, oszańcować, ludzi sobie jednać i nastraszyć.
Łoktek głową strząsnął.
— Gdy wszyscy tak mówić będziecie — rzekł — a ręce wam opadną, pewnie, że im nie podołamy.. Małe siły gdy się skupią, wielkimi się staną — kraj to nasz, my w domu, a oni gospodą. Wielkich sił nam nie trzeba.
Czechów policzcie. Gdy się ziemianie wszyscy poruszą, zmożemy ich i przegnamy. Walnej bitwy dawać im nie będziemy, ja na jedną kość nie postawię wszystkiego. Rwać ich i kąsać musiemy to sam to tam, aż im tu życie obrzydnie. Bylem jeden, drugi gródek zdobył — za tem pójdą inne.
Oczy mu się paliły, Topor słuchał.
— Miły panie — rzekł. — Chwila nie potemu. Czech nie sam; będzie miał niemców zastępy z sobą, Brandeburczyk z nim, jedna ręka. Siła ich straszna, cały kraj dzierżą do morza. Co tu począć? jak nam nawet pomyśleć o tem? Czekać trzeba, znajdzie się, dali Bóg, sposobniejszy czas..
— Mnie każecie czekać? — oburzył się Łoktek. — Przecież wiecie, iż nigdy nie umiałem czekać, a i czasu na to nie mam. Czterdzieści kilka ciężkich lat mam już na głowie! Kto wie ile mi ich zostaje? Dla mnie i doba droga. Najlepsza pora gdy się nie spodziewają.
Wyciągnął ręce do Mieczyka.
— Chodźcie ze mną! zbierzcie się potajemnie! Nie już wam Wacław tak zasmakował?
— Nie, miłościwy panie. Czech nam cięży strasznie — odparł Topor — ale zębami kamienia nie ugryźć. Ślązacy pójdą z nim, Ottony Brandeburgskie, król rzymski też pewnie... Kto wie ile i jakich niemców — a z nami? kto? Żywej duszy. Kraj się zaburzy, krew się poleje, mścić się będą, plądrować — my, my jeszcześmy po tatarach nie wytchnęli.
Miły panie! posłuchajcie lepszej rady! Ponowićby z Wacławem układy, niech Papież Ojciec święty lub z ramienia jego Biskupi pośredniczą. Oddadzą wam Kujawy i Sieradź, weźmiecie lennem od niego — spoczniecie po tylu utrapieniach.
Usłyszawszy to Łoktek skoczył z ławy, cały rozogniony i gniewny.
— Wy mi to mówicie? — zakrzyknął. — Ja z rozbójnikami się układać? Ja ich prosić aby mi ochłap mój rzucili? Ja lennikiem tego, któremum równy albom lepszy? Raczej zginąć marnie w boju! Sromoty bym tej nie przeniósł! Ja nie o pół, nie o ćwierć tej ziemi wojuję, ani o trzy ćwierci, ani o szmat jakiś, na którymbym chleb jadł polewany łzami — ale o koronę moją, o jedność państwa tego co Chrobrowe było!!
Ja bym miał rękę podać do ćwiertowania tego, co się ledwie zrastać zaczęło? Ja? Mieczyku mój! Zabyliście mnie alboście nigdy nie znali. Wolę się tułać jak wygnaniec, niż prosić łaski gdy mam — prawo!
Wołał namiętnie z oburzeniem takiem, iż Topor spuścił głowę, zawstydził się — ale go ta gorącość nie objęła, nie przekonała... Schylił się jak do ręki księciu, który mu ją usunął.
— Wielką żałość waszą — rzekł powolnie — każde serce uczuje. Swojego pana ze krwi własnej mieć, każdyby rad, choćby zdrowiem przypłacił, ale tu i życie dać, darmo! niepomoże! Spojrzyjcież na ziemie te — zajęli wszystko! Załogi ich siedzą wszędzie, wielkorządcy po wszech ziemiach. W Kamienicy, w biskupiej, nową twierdzę wznoszą, Kraków w ich rękach, Poznań, Sandomierz, Sieradź, Płock; rycerstwo mają doskonałe, zbroje dobre, ludu dosyć!
— A my serca mamy małe! — zawołał Łoktek gniewnie. — Cóż rzec? Omyliłem się na was, Mieczyku! zestarzeliście u ognia w domu, serce wam wyschło, strach z ciepłego kąta wyjść w pole. Darmo! Ufałem w was i zawołanie wasze... Szarża niegdy przy panach swych stała! a dziś?!
Nie dokończył. Topor to rumienił się to bladł.
— Panie miłościwy — odezwał się urażony. — Żądajcie od nas czem byśmy wam miłości naszej dowiedli, damy wszystko — ale wojnę poczynać bez nadziei, na ślepo...
— Ja mam i oczy i nadzieję — przerwał mu Łoktek porywczo. — Nie chcecie wy? pocznę ja sam z garścią, z kupką najemnika... Od was zaś ja już nie żądam nic — bo albo do wszystkiego prawo mam, lub, skoro królem uznajecie najezdzcę tego, przywłaszczyciela, świętokradzcę, tom ja dla was niczem... Żebrakiem nie będę...
Topor stał z rękami zwieszonemi jak winowajca.
— Najezdzca ten — ciągnął dalej Łoktek — ma tylko takie prawo jakie mu wasza małoduszność daje. Powołuje się na dar Gryfiny, a stara szalona baba nie mogła mu tego dać czego nie miała — ani Leszek jej darować kraju, który nie jego był. Testament fałeszny jest i kłamany.
Papież Bonifacy pisał doń i w liście mu zadał zuchwałe przywłaszczenie — pozwał go przed sąd swój, nie uznaje królem. Korona to wydarta mnie, i ja ją z pomocą Bożą — odzyszczę.
Ostatnie słowo wyrzekłszy gwałtownie, uspokoił się i pohamował.
Topor stał, słuchał, lecz zimny był jak skała.
— Zaprawdę — rzekł zmięszany usiłując złagodzić Łoktka — chyba byście u książąt jakich znaleźli poparcie, ale — gdzie?
— Wiecie polskie przysłowie, że książęta powinowatych nie mają, a tem mniej przyjaciół — odparł mały. — Nie odezwę się nawet do żadnego. Na ziemian rachowałem, chybią mi oni, jak ty, Mieczyku, pójdę na srom wam szukać posiłków u obcych — i znajdę je. Przyjdziecie mi się dopiero kłaniać gdy siłę poczujecie, ale naówczas ja was znać nie będę! jak wy mnie teraz znaceście nie chcieli.
Topor poruszony krok się cofnął.
— U jakich obcych chcecie szukać posiłków? — zawołał. — Miłościwy książe, nie uwodźcie się. Pomocy nikt wam nie da, a łacno traficie na zgubę. Czekajcie lepiej, może przyjść chwila, do której na Kujawach spokojnie dosiedzieć możecie.
Łoktek odwrócił się od niego i nic mu już nie odpowiedział.
— Żal mi — rzekł pomilczawszy spokojniej — żal mi żem was nadaremnie z ciepłego małżeńskiego łoża wyrwał. Niewiasta się za wami niepokoić będzie, wracajcież rychło, aby nie połajała. Mnie też dłuższy spoczynek należał, bo długo jeszcze przyjdzie mi się tułać od bramy do bramy nim znajdę mężnego serca ludzi. Na teraz choćby garść bym z nią na jakie gniazdo mógł uderzyć.
To mówiąc, nie patrząc na Toporczyka już, podszedł ku ognisku i znowu ręce zagrzewał.
Mieczyk postępował za nim zwolna, rozmyślając, nachmurzony. Wstyd mu było ale i strach także.
— Miłościwy książe — odezwał się — nie odprawiajcie mnie z gniewem. Omyliłem się może. Żal mi Was. Wieleż ludzi masz książe?
Łoktek odwrócił się śmiejąc ku niemu.
— Dotąd — rzekł — nie mam ani pół sotki, ale więcej niż ludzi bo wolę ogromną mam i ufność w Bogu niezachwianą. Ksiądz Stach kapelan mój powiadał niegdyś, że wiara góry dźwiga i przenosi — a moja taka jest, że grody wywracać będzie!
Tak — dodał. — Powiem wam więcej. Dziesięciu grzywien przy nas wszystkich, gdybyś strząsł cały orszak mój, pewnie nie znajdziesz. Ubogi jestem, sam jak palec, żonę moją z miłosierdzia karmi mieszczanin ubogi, a wy, których ojcowie chodzili razem z mojemi, wy, stary ród rycerski — wy! opuszczacie mnie. Wiecie co? Nie znajdę u ziemian posłuchu... do chłopów pójdę, do chat. Ci się ruszą i skoczą do mnie[1]. Ci wam srom uczynią.
Namarszczył się Topor, gorzko mu się stało, zaciął usta; miał jednak tak mocne przekonanie, iż nic nie można było dokazać przeciwko czeskiej potędze, że i to go nie nawróciło.
— Daj Boże, miłościwy panie, abyście dokazali cudu — rzekł zimno — nam się widzi, że z ziemiany czy z chłopami porwiecie się na dziesięć kroć liczniejszego wroga... Krew tylko przelejecie napróżno.
Książe milczał w ogień patrzając.
— Michoł — odezwał się do jednego ze swych — niech szkapy będą gotowe. Na dzień tu czekać niebezpieczno, ten dla nas zdrajcą jak i ludzie. Musiemy dalej w las aby nas Boskowiczowi nie pochwycili.
To rzekłszy zwrócił się do Topora z szyderskim uśmiechem.
— Do smaku wam więc pan Ulrych? — zapytał. — Słyszę, że człek gładki i powolny? Ziemian przyjmuje poufale na pościeli leżąc, a innych bez sądu zamyka do izbic na wałach? No i grosz z was ssie lepiej niż ja, choć na mnie też krzyczeliście, żem go dużo brał — alem ja żądał na to bym państwa przysporzył, bo dla siebie nie potrzebowałem nic i rzadko lepszą miewałem niż dziś opończę.
Potrząsnął uśmiechając się szarą swoją sukmaną. Topor słuchał, serce mu się krajało.
— Dokąd myślicie ztąd? — zapytał po cichu.
— Trudno mi na to odpowiedzieć, Mieczyku — rzekł Łoktek smutno. — Gdzie oczy poniosą. Prosiłem Śreniawów, kłaniałem się Jaksom, stukałem do Toporów, zajeżdżałem do Różyców, wszędzie mnie tem co wy zbyto. Miłujem, żałujem, nie możemy. Słowami wilk nie tyje. — Muszę innego szczęścia probować.
— Byle nie wpaść w nieszczęście inne... Boże uchowaj! — przerwał Topor. — Około Krakowa Czechy się nieustannie włóczą.
— Wiem o tem — odparł Łoktek — ale gromadki ich nie wielkie, gdybyśmy się z którą spotkali, zniesiemy ich.
Spojrzał na swoich butno, a ci mu raźno głowami znak dali, że się nie lękają.
Poczekawszy nieco Topor jeszcze sprobował.
— Miłościwy książe — rzekł zniżając głos tak aby drudzy go nie słyszeli. — Od lat tylu wojujecie, nie mogliście zwyciężyć, nic uczynić — widoczna rzecz iż to czego pragniecie niemożliwe..
Po co się kusić?
— Mylisz się Mieczyku — zawołał Łoktek. — Gdy się co dziesięć razy nie uda, właśnie spodziewać się trzeba, że na przyszły raz lepiej się powiedzie. Co myślisz? Ja wojować będę do śmierci! Bóg nademną! Prawowity król wasz musi do praw swych powrócić.
Ten niewieściuch Wacław, co się czasu burzy do kaplicy pod relikwje chowa, a od kota ucieka — ten miałby być mi straszny?
— Nie on, ale lud jego i sprzymierzeńcy! — westchnął Topor.
Tego książe już się nawet słuchać nie zdawał. Postrzegł stojącego opodal Zbyszka i skinął nań poufale.
— Stary — rzekł doń — zagrzejcie mi co ciepłego, bo w pole potrzeba. Gdy Bóg da siądę w Krakowie na zamku, zapłacę ci za gościnę. Kury pieją, niewiem drugie czy trzecie, jechać czas, ranek chłodny — co ciepłego — żywo! Dobrze, że wicher przycichł. Z gorącą strawą nie rychło się spotkamy.
— Panie miłościwy — zamruczał Topor — dopóki mrok jeszcze, do Balic bezpiecznie dostać się możecie. Sam poprowadzę was. Spoczniecie u mnie, nikt was szukać tam nie będzie i nie zdradzi.
— Bóg płać! — odparł Łoktek zimno. — Spocząłem już, to dosyć, na dłuższe odpoczywanie czasu nie mam. Jechać trzeba.
Spojrzał na swoich.
— Konie? nie głodne?
Jeden z ludzi skinął głową. U ognia grzało się coś w garnuszku. Zbita i Zbyszek pośpieszali. Mały pan opończą potrząsał, poprawiał ją, ociągał, na Topora zasmuconego już ani patrząc. Ten stał upokorzony odprawą, ale mówić już nie miał co, wyczerpał wszystko.
Książe jakby na przekorę, jeszcze mu rzucił.
— Przy zdarzonej zręczności, Mieczyku, dajcie Boskowiczowi dobrą radę, powiedzcie mu, by darmo ludzi nie męczył posyłając w pogoń za mną — żyw się ja schwycić nie dam...
Raz mnie zdradziecko, niepoczciwe Czechy porwały i do sromotnego oprzysiężenia się i podpisania zmusiły — drugi raz niedoczekanie. Jeszcze dotąd tego kawałka skóry, przy którym pieczęć moja zawisła — strawić nie mogę. Krwią bym moją zmazał to kanclerskie pisanie, w którem się im do Pragi stawić obiecałem!!
— A! szedłbym ja, szedł do tej Pragi, — westchnął — ale inaczej!
W kubku przyniesiono mu napój ciepły, a tuż i dworzanin przystąpił z hełmem i rękawicami, przypominając podróż pilną...
Łoktek pił, wdziewał, a oczyma Zbyszka szukał.
— Stary — odezwał się — chciałeś mi syna dać? Niech na koń siada ze mną, nie zatracę ci go.
— On i koń gotowy, — odparł do kolan się chyląc Zbyszek — bierzcie go, Miłościwy panie, bierzcie. W ręku siłę ma, ale i język w gębie nie darmo.
Usłyszawszy to książe z ukosa spojrzał na Topora.
— No! mam choć jednego już wojaka! — zaśmiał się — dobre i to na dzisiejsze czasy.. Bóg łaskaw.
Starego uderzył po głowie.
— Jakem żyw, syn twój nie zmarnieje — dodał.
Ruszył się i szedł już ku drzwiom, tym czasem Marcik pośpiesznie się z matką żegnał, ojcu błogosławiącemu do kolan kłaniał, rad bardzo, że służbę sobie znalazł taką niebezpieczną, a szaloną, która mu najlepiej do serca przypadała.
Szeptał mu coś na ucho ojciec, wszyscy odprowadzali do progu. Topór szedł za niemi do księcia się zbliżyć nie śmiejąc.
Na dworze ledwie szarzeć zaczynało i maleńki wiaterek zrywał się, jakto bywa nad rankiem, poruszając górne drzew gałęzie.
Maleńka kupka ludzi otaczająca Łoktka, razem z nim, pod przewodem Marcika najlepiej znającego okolicę, puściła się ścieżyną w lasy i w prędce z oczów znikła patrzącym od progu dworu.
Przez drzwi otwarte, które Zbyszek zamknąć zapomniał, chłodem wiało w izbę pustą i ogniem miotało.
Topór zwróciwszy się od progu, padł na ławę zadumany.
Zbyszek, który tu na łasce jego siedział, teraz dopiero ochłonąwszy i rozmyśliwszy się pomyślał, że należało go przyjąć i ugościć, aby z gniewem nie odjechał.
Miarkował, że i wyprawę Marcika za złe wziąć może, jakby daną sobie naukę. Zachodził doń z boku ostrożnie, czekając, aby nań spojrzał, lub sam przemówił; lecz Mieczyk długo siedział jak wryty na ogień tylko patrząc. Z twarzy namarszczonej widać było gorycz, co serce zalała.
Dopiero dzień jaśniejszy, który przez błony rybie w oknie przeglądać zaczął, zbudził starego pana z tej zadumy głębokiej. Popatrzał na Zbyszka, wskazał na drzwi.
— Pilno ci było — rzekł — syna dać na stracenie! Ciężył ci w domu? Coś ty uczynił?
Zbyszek ręce rozpostarł, spojrzał ku niebu — westchnął.
— Panie mój! — zamruczał. — Trudno! za serce nas wziął! Chodziłem z nim dawniej! Syn i tak tu próżnował. Gorzej mu nie będzie z nim, jak bywało w Krakowie, zkąd często pokrwawiony przez Czechów powracał.
— Niepoprawny, uparty, nieszczęśliwy człek! — dodał Topor gniewnie. — Nie dosyć mu było lat kilkadziesiąt męczyć się, wojować darmo, nas targać, kraj niszczyć — jeszcze na zgubę leci! — Hej! hej! nie ze Ślązakami to pod Wrocławiem się parać ani z drugiemi małemi książęty!
Zbyszek milczał
— Pożegnaj się z Marcikiem — dorzucił Topor. Oczy go twe nie zobaczą. On! on ani siebie, ni ludzi swych nie pożałuje.. Poprowadzi kędyś, wpadną w paszczę..
Słowa te trafiły do przekonania matki, która płakać zabrała się po synu.
— Prawdę mówicie, Miłościwy Panie — odezwała się z kąta. — Stary mój zawsze za tym panem szalał. Gdyby zdużał, poszedłby sam — nie mógł, to choć syna oddał. I — posłał go! ot tak! na stracone imię!
Obwiniony Zbysz cofnął się do kąta, nie śmiejąc odpowiadać żonie, którą Topor popierał.
Siedział jeszcze Mieczyk na ławie, dzień się robił coraz jaśniejszy. Marucha w milczeniu garnki do ognia przystawiała, gdy znowu zawieruszyło się przed chatą. Z krzykiem i wołaniem wpadli na podwórko Czechy, w znaczniejszej liczbie niż pierwsi, pomęczeni, zziajani. — Topor podniósł się z ławy. U drzwi stawiono straż, budynki oblegali do koła.
Ogromny drab wpadł z mieczem dobytym do izby, za nim tuz dwu zbrojnych, dalej kupa ich cała.
Spodziewali się tu kogoś pochwycić na pewno; ten co prowadził przyskoczył zuchwale do Topora, choć z ubioru widział, iż ze znacznym człekiem miał do czynienia.
Mieczyk do korda się miał oczyma ich mierząc.
Drudzy obalając wszystko i wywracając do komory pędzili, drzwi wywaliwszy, w beczki i nasypki tłukli.
Mieczyka otoczyła starszyzna.
— Jest ptak w gnieździe! — krzyczał dowódzca. Nie kłamali ci, co donieśli. Wyście tu z Balic na zmowę do małego księcia zjechali! On tu był! Wiemy wszystko. Gdzie on?
Topor namyślał się z odpowiedzią. Zbyszek strwożony oczy sobie przysłaniał.
— Ja się przed tobą, żołdaku jakiś — zawołał Mieczyk — tłumaczyć nie będę. Wiedź mnie do Krakowa, do Boskowicza, rozmówię się z nim po com tu przybył.. Tobie wara odemnie!
Śmiałe to odparcie nie wiele pomogło.., żołdactwo zuchwałe nie wiele na ziemianina godność zważało.
Dowódzca krzyknął już był rozkazując wiązać starego, gdy ten miecza dobywszy zagroził, że pierwszemu co przystąpi doń, łeb utnie.
Czesi klnąc, trochę się wstrzymali popatrzywszy na siebie.
— Pojadę z wami do Krakowa dobrowolnie — dodał Topor, — ale niech się mnie nikt tykać nie waży.
Napastnicy rozmyślali, nienawykli pobłażać nikomu.
Nastała chwila ciężkiego jakiegoś milczenia. Topor, który nie chciał być zmuszony mierzyć się z ladajakiemi ciurami, dobył z pod kożucha kaletkę i rzucił im ją na ziemię.
Sam dowódzca, opasły, czerwony drab szybko się po nią pochylił, podniósł i pod opończę schował.
— Do Krakowa musicie wszyscy z nami, wy, buntownicy! — zawołał.
Odwrócił się do bezbronnego Zbyszka i skinął na ludzi.
— Wiązać go!
Zbita podskoczyła, jakby go bronić chciała, lecz stary dał jej znak i zawodząc z płaczu, odeszła do kąta. Sułę tymczasem postronkami zdjętemi z kołka skrępowano. — Nie mówił nic, ani się opierał.
— Syn twój gdzie? — zapytał Czech.
— Nie wiem — rzekł Zbyszek. — Toć nie dzieciak, ja go na pasku nie wodzę.
Topor spokojnie usiadł na ławie do koła otoczony strzegącem go żołnierstwem. Drudzy pod pozorem szukania Łoktka, trzęśli cały dworek, zabierając co pod rękę wpadło. Widząc to Zbita z rozpaczy ręce łamała, mąż jej stał z rezygnacją starego żołnierza, dla którego to nowiną nie było.
Wiedział, iż w podobnych razach opierać się, żołnierza jątrzyć, niebezpiecznie. Jak w pożarze musiano ogniowi temu poświęcić czego uratować nie było można.
Padli zgłodniali na chleb, na wędlinę, na reszty piwa, cokolwiek gdzie do zjedzenia było, resztę połcia słoniny tnąc w kawały i rozdzielając między siebie.
Marucha, Chaber, wyrostek, tulili się do kątów wylękli, aby rozmów uniknąć. Gdy wreście przebrało się jadła i napoju, krzyknął dowodzący na Topora, aby na koń siadał. Musiał on, wielki pan, ziemianin stary a poważny słuchać ciurów i iść rad, że się od wiązania wykupił.
Gdy konia swego dosiadł, otoczyli go ciasnem kołem, aby się im wymknąć nie mógł. Zbyszka na sznurze popędzili pieszo, i klnąc a wykrzykując, zwrócili się z Łowczej wprost na Kraków.
Dworek stał ze drzwiami na rozcież otwartemi pusty, jakby go zbójcy nawiedzili, a czeladź nie rychło ważyła się z kątów dobyć, aby ze Zbitą razem rozpatrzeć się w stratach jakie ponieśli.
Gdy gospodyni z ławy się ruszyła, aby do komory zajrzeć — nim do niej doszła, kilkakroć ją siły opuściły.
Wlokła się biedaczka i cofała tak ją serce bolało; wiedziała, że z tego co nagromadziła z taką troskliwością, mało co albo nic nie pozostało. Z progu dostrzegła całe spustoszenie, rozerwano jej płótna, pochwytano przędzę, opróżnione stały statki.
Ciury obładowały się ile podźwignąć mogły, aby mieć co na targu sprzedać w Krakowie.
Czego nie dopili, nie dojedli a pochwycić z sobą nie mogli, to stratowali, powylewali i zniszczyli. Zbita i Marucha jęczały, coraz na nowo wykrzykując boleśnie, zbierając garnków okruchy, łamiąc ręce nad kałużami porozlewanego piwa i miodów.
Gospodyni kląć zaczęła dzień i godzinę, które tego nieszczęsnego księcia tu przyniosły — bo ten był przyczyną wszystkiego.
Wkrótce potem Chaber z Maruchą poczęli zwolna ład w chacie przywracać, umiatać i zbierać co gdzie pozostało.
Zbita gorzko płakała — jeść co nie było. Szczęściem odrobina groszy gdzieś się uchowała, z tą więc musiała dla dowiedzenia się o losie męża i kupienia choćby chleba w ławkach, iść pieszo do Krakowa.
W tydzień dopiero z zamkowego więzienia wyprosił się zbiedzony i chory Zbyszek — i przywlókł do dworku. Zamiast się uradować mu, Zbita wpadła nań z wymówkami za syna, za to co ucierpiała, co stracili — przeklinała księcia.
Siebie dawał jej bezcześcić Zbyszek, lecz gdy Łoktka dotknęła, nasrożył się i najeżył.
— Słuchaj, babo długo-języczna — zawołał. — Na mnie sobie psy wieszaj, jako chcesz.. ale na mojego pana.. wara! Jeszcze ty mnie będziesz w ręce całować i błogosławić tę godzinę, co go tu do nas przyniosła!
Taką w niego wiarę miał stary żołnierz naówczas, gdy inni się urągali.
Zbita umilknąć musiała.
Znalazł się w szopce stary garnuszek zakopany, z którego Zbyszek groszy dobył i milcząc znowu małe swe gospodarstwo i zapasy na zimę opatrywać zaczął.
O Marciku gdy raz ztąd wyszedł, słuchu wcale nie było.
Po okolicach napróżno szukano i uganiano się za Łoktkiem, który miał się w różnych miejscach ukrywać, ale go nigdzie nie znaleziono.






  1. Długosz pisze, że później Łoktek więcej z chłopami niż z ziemiany Sandomierskie zawojował. Fakt to wielkiego znaczenia.P. A.