Codzień o jednej godzinie,
Gdym zdążał do biura rano,
Na pewnej ulicy w oknie
Widocznie na mnie czekano. Bo zawsze o tej godzinie Rączkę przez lufcik wsuwano I czułem chustki powianiem Witano mnie i żegnano.
Lecz twarzy dojrzeć nie mogłem,
Skromnie ją zawsze chowano,
I tylko coś mi migało
Za szyby powierzchnią szklaną. Możebym jednak rozróżnił Tę twarz figlarną, rumianą, Lecz słusznie, jako krótkowidz, Ślepaka nosiłem miano.
Postanowiłem nareszcie
Za szczęsną pogonić zmianą.
Wołam posłańca, co właśnie
Pod domu tego stał ścianą. — „Weźcie ten bukiet, człowieku, „I złóżcie przed ukochaną „Dziewczyną z trzeciego piętra, „Co chustką powiewa rano.“
Za chwilę wraca posłaniec…
Bez kwiatów… z miną zmięszaną…:
— „To, panie, stara kucharka,
Co ścierki trzepie co rano!“