Królewscy synowie/Tom IV/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.



Jak do dźwigania wielkiego gmachu granitowych słupów potrzeba, tak na czasy ciężkie bark ludzi kamiennych, którzyby się pod niemi nie ugięli. A były to czasy, w których nikt pokoju nie zażył, chyba nocą na świeżem pobojowisku.
Gdzie spojrzéć było nieprzyjaciel stał, a przyjaciel i sprzymierzeniec dzisiejszy, jutro się na wroga zamieniał.
Na te dnie czuwania nieustannego mężem przeznaczonym był Bolko, i ludzie ci co przy nim nauczyli się być mu podobni.
Pomorze wojowano i zawojowywano, a nazajutrz ochrzczeni poganie, występowali przeciwko ojcom chrzestnym. Tak ów Gniewomir szedł na Bolesława, aż póki go jako zdrajcę kijmi nie ubito. W Czechach rządził bojowniczego ducha jednooki Światopług, do którego Zbigniew się schronił. Z jego oddziałami wpadał zdrajca na Szlązk, zgromiony uciekał, lecz spokoju nie dawał. Nie wojnę z nim, lecz nieustanne napady cierpieć musiano, za które wzajemnemi płacił Bolko, ogniem i mieczem pustosząc pogranicze.
Poprzednik cesarza Henryka V., który wyzuwszy z władzy ojca własnego, koronę jego odziedziczył, w gniewie na Polskę dał to królestwo, którego nie miał, czeskiemu królowi. Wkrótce potém odebrał mu je, choć do rozporządzania niém nie miał innego prawa nad urojoną zwierzchność nad całym światem. Cesarstwo rościło sobie do Polski, że mu winną była dań i posłuszeństwo. Szczęściem Henryk V, jak jego poprzednicy, Włochy, Niemców, Sasów i Bawarów miał ciągle na barkach. Podnosili się oni tak przeciw niemu, jak on niegdyś na ojca. Musiał téż papieżów stanowić i składać, a z klątw kościelnych, któremi był okryty się wyzwalać.
Nie miał więc czasu iść na Polskę. Teraz dopiero pora nadeszła dopominania się u niéj posłuszeństwa.
Zbiegły do Czech Zbigniew, niewiele się tu mogąc spodziewać, z Pragi udał się do cesarza Henryka V, jak inni ofiarując mu daninę, podległość, zapłaty, byleby mu do korony dopomożono. Za pieniądze naówczas kupowano u cesarza królestwa, za czeskie zapłacił był wprzódy Borzywój, Bolka sprzymierzeniec, potém Światopług dziesięć tysięcy grzywien, które zdarł z żydów, z ludu, z duchowieństwa tak, że w Pradze potém kawałka srebra ni złota nie pozostało, i wypłacić mu się było niepodobna. Na Zbigniewa przyszła koléj, jeżeli nie płacić, to obiecywać grzywny za Polską koronę.
— Idź miłościwy panie na Polskę, mówił zbieg, idź a pobijesz ją łacno. Lud cały nienawidzi Bolka, rad będzie się z pod jego żelaznéj rękawicy wyzwolić. Pójdą wam w pomoc Czechy, mam i ja tam swoich, którzy na dany znak do nas przybiegną. Padnie jak owoc dojrzały cała ta ziemia w ręce wasze, ja wiernie z niéj służyć będę cesarstwu.
Nie miał jeszcze spokoju z Pomorzem Bolko i oblegał Nakło, gdzie cudowne w dzień świętego Wawrzyńca odniósł zwycięztwo nad rozpaczliwie i zajadle broniącemi się pogany, trupem ich ścieląc kilkadziesiąt tysięcy, gdy już znużonemu bojem panu, gońce wieść przynieśli, że cesarz Henryk V, z czeskim Światopługiem i Zbigniewem, z siłami wielkiemi ciągną na niego.
Zbigniew był głównym podżegaczem, wywdzięczał się za dane mu życie.
Wojsko zwycięzkie choć miało ducha, potrzebowało pokrzepić się spoczynkiem, wojna nowa wymagała czasu do przygotowania. Nie tyle może potęga cesarza, jak urok jego imienia był straszny. Zdało się, że ostatnia wybiła godzina, ale Bolko miał Skarbimierza i wierną swą drużynę, nie uląkł się téż i nie ugiął.
Cesarz z drogi wysłał listy do króla. Nazywał go w nich tylko: „żołnierzem swoim” jakby wasalem i hołdownikiem, żądał wojska w pomoc lub trzechset grzywien rocznéj daniny, a działu ziemi dla Zbigniewa.
Gdy listy te na zebranéj radzie przy królu ksiądz kanclerz odczytał — zuchwałe a dumne, dla ustraszenia i wyzwania napisane, stali długo niemi wojewodowie, Skarbimierz, Magnus i inni. Król marszcząc brwi patrzał po nich. Rany się jeszcze po Nakle nie zagoiły i ręce nie wypoczęły.
Milczała rada bo dla odwrócenia téj groźby nie wiedziała co poczynać, a niejeden w duchu może powiedział sobie: — zagodzić sprawę i grzywny zapłacić!
— Miłościwy królu — przemówił Spicymierz stary — czy to ludziom niewiadomo, jak się z cesarzem załatwiają sprawy? Kupił ci go był Borzywój, a przekupił Światopług, kupowali go sobie inni. Za pieniądze u niemca dostanie wszystkiego, zgody nawet i pokoju. Zręcznego człeka posłać, kilka tysięcy grzywien znajdziemy w domu, zatkniemy mu gębę i Zbigniewa zdrajcę porzuci.
Oburzyli się inni, potrząsając głowami.
— Takżeśmy to już zrozpaczyli o sobie? — odezwał się król oglądając do koła.
— Cesarz! — rzekł Spicymierz — cesarz ci to jest! Niemców ma wszelakich z sobą, Włochy i lud różny, Sasów, Franków, Bawarów, Czechów, a myśmy sami jedni, bo Ruś choćby chciała nie rychło nabieży. Koloman téż mało albo nic nie pomoże.
Inni radzili do Zbigniewa słać za pośrednictwem arcybiskupa, znowu mu ofiarując Mazowsze.
Drudzy do Światopługa chcieli się udać, sprawy Borzywoja się wyrzekając, którego król na tron prowadził.
Rady były rozmaite. Niestało już w Czechach możnych Wrszowców, którzyby się teraz byli przydali królowi. Ostatni z nich zbiegli do Polski, a innych krwawo, nielitościwie wyrzezano.
Za przekupieniem cesarza najwięcéj obstawało. Król słuchał, bawił się pasem swojego miecza i milczał.
Z twarzy mu mogli wyczytać, że ani się wykupywać nie zechce, ani ukorzyć. Gdy wszyscy się uciszyli, podniósł głowę i głos zabrał Bolko.
— Mili panowie moi — rzekł — wojsku cesarskiemu i Czeskiemu wstępnym bojem nie podołamy. Ale czyż tylko na ten jeden sposób wojować można? Nauczyli nas Pomorcy, a i dawniéj nieraz bywało za króla Bolka Wielkiego, żeśmy się obraniali, jako psi niedźwiedzia z boków urywając nieprzyjaciela. Rozumny moloss ani niedźwiedziowi z przodu na pazury, ani dzikowi pod kły nie idzie; chwyta go i drze, kędy może. Tak i my uczyniemy z cesarskim niedźwiedziem.
Na wielki bój mało nas, na doleganie napastnikowi siła. A oto i jesień kroczy, a kraj im obcy. Niech idą, niech probują, a do głębi się wcisną, zobaczemy co czynić mamy. Lasy i błota sprzymierzeńcami nam będą.
W Bogu nadzieja, nie pożyją nas, a ujdą li z życiem? niech się z tego cieszą.
Skarbimierz jeden zamruczał.
— Święte słowa! — inni frasobliwie spoglądali.
Król trwał w swojem bez namysłu, narazie kanclerza wezwać kazał i list na list odpisać tym samym zuchwałym duchem, jakim wyzwanie cesarskie pisane było.
— „Chcecie daniny albo ludzi naszych wojennych jako daniny? przecz, że to i zacz dawać mamy? aliści i baby się nawet bronią, gdy je napastują, cóż dopiero mężowie? Zdrajcy, co spiski knował, nikt mi nie narzuci, ani siłą mi go może wprowadzić na ziemie moje. Pieniędzy i żołnierzy nie wam, ale dla sprawy kościoła rzymskiego dałbym zaprawdę, ale nie z nakazu i pod grozą. Zechcesz wojny, będziesz ją miał.”
Wieść chodziła po świecie, a duchowni naówczas przez swą bracię zewsząd mieli posłuchy, że cesarz odpowiedź tę odebrawszy, z gniewu wielkiego straszliwie się zaklął, iż choćby niewiedzieć wiele ludu miał stracić, pomści zuchwalstwo, i do posłuszeństwa przymusi.
Bolko się już nie spodziewał czego innego, tylko wojny; póki czas, zamki opatrywano, osady w nich pomnażano, ściągano ludzi, król nie odpoczął na chwilę, nie odetchnął. Czekano.
Gońce szli od granic. Oto idą, oto już ciągną.
Straszono, że jak mrówia było rycerzy przy cesarzu, w żelazo od stóp do głów okutych, że na kopytach ziemię rozniosą.
Bolko ze Skarbimierzem stanęli w lasach. Wierne posły krążyły wszędzie i znać dawały.
Jesień już była późna, gdy dano znać do obozu króla, że cesarscy i Czesi granice przeszli i w targnęli na ziemie szlązkie, a Zbigniewa widziano jako przy cesarzu nieustannie był ze swą gromadką służąc mu za przewodnika.
Henryk V spodziewał się u granicy z wojskami Bolesława spotkać i stoczyć bitwę. Żołnierz jego ciężki, uzbrojony potężnie, daleko lżéj zbrojnego żołnierza polskiego zgnieść mógł łatwo. Śmiano się zawczasu z tych na pół nagich ludzi, których jak wróble na żelazne dzidy nadziewać miano. Po drodze cesarzowi przypadł naprzód Bytom, ale ten warowny był, zamknięty, mocno opasany dokoła; długoby się o niego dobijać przyszło, chcąc zdobywać. Oblewały go zewsząd wody, otaczały moczary, broniły wieże i mury.
Stanęło tu nieco wojsko. Zbigniew wysłał od siebie ludzi, Mazurów swych, aby do poddania mu się skłaniali.
Gdy się ku murom posłańcy zbliżyli, ujrzeli na nich siła stojącego ludu.
— Nowego wam pana prowadzi cesarz z siłą wielką — wołali posłowie — przyjmiejcie Zbigniewa niechcecie li srogo karani być, otwierajcie wrota!
Ktoś z murów rozśmiał się śmiechem szerokim.
— Hej! hej! — krzyknięto — niechże przybywa ów nowy pan, abyśmy go oglądali. Pan, któremu cesarz niańką, strasznym być musi!
Śmiano się z za murów, szydząc, a posły Zbigniewa Marko i Benno choć łajali i straszyli, nie przynieśli nic oprócz śmiechu...
Cesarscy panowie zamku ciekawi, kraju i obyczaju, podjechali przyglądać się pod bramy. Nie śniło się im nawet, by w obec cesarskiego obozu ktoś ich śmiał napadać, gdy w tém otwarły się wrota, wypadła lekko zbrojna szlązaków gromadka, jako do pląsów idąc ku nim z okrzykami.
Niemcy szli z tarczami w pancerzach, tamci w kaftanach prostych z małym orężem, napaść ich jednak strwożyła niespodziana i cofnąć się byli zmuszeni.
Cesarz Henryk patrzał na to z konia, wyjechawszy z obozu i ogarnął go gniew wielki. Skinął na tych, co przy nim byli z kuszami i łukami aby bełtami i strzałami w pomoc spieszyli lekkomyślnym. Padło już kilku Niemców, zasępił się mocno cesarz i odstąpić kazał.
Zbigniew do krwi usta kąsał, gdy posły jego powróciły z próżnemi rękami i nosy spuszczonemi. Cesarz się doń zwrócił.
— Na imie wasze nie zważają coś wiele? — odezwał się szydersko. — Nie znać w nich ochoty, by się wam pokłonić i przyjąć za pana?
Podjechał książe do cesarza z pokłonem.
— Najmiłościwszy panie — odparł — co za dziw? Dzielnica to nie moja, najwierniejszy lud Bolka, Szlązacy jego. Daléj gdy pójdziemy, inaczéj się okaże.
Cesarz pozostał chmurnym. Ci co otaczali dworem wielkim Światopług, hrabiowie Wacek i Detryszek, bronić poczęli Zbigniewa, wygadując na Szlązaków.
Wycieczka nieco szalona Bytomiaków na tém się skończyła, że z jednego bliżéj powalonego Niemca zbroję zdarli i okrzykując zwycięztwo do bram z nią powrócili. Taki był początek sławnéj wyprawy cesarza Henryka.
Wszystkim sposępniły twarze, Światopług choć stronę Zbigniewa trzymał, nie okazywał się od drugich weselszym. Postrzegł dnia tego już zbieg, iż się doń chętniéj plecami niż twarzą obracano. U przeprawy przez Odrę czuwał Bolko.
Lasy naówczas niemal cały kraj gęsto przerzynały, wód téż i błót więcéj było i szérzéj rozlanych niż dzisiaj. Wszystkie gościńce leśne wcześnie pozawalano kłodami drzew podrąbanych, na moczarach pozrywano hacie, na strumieniach pozrzucano mosty. Na czatach stał najdzielniejszy ufiec Bolesława, który miał póty bronić przeprawy, pókiby posiłki dlań nie nadciągnęły.
Sam król w pewnéj odległości od Głogowa się ustawił w miejscu bezpieczném. Posły jego rozbiegły się dawno na Ruś i do Kolomana o posiłki prosząc, lecz nimby nadciągnęły, Bolko sam z jesienią i słotą musiał się bronić najeźdzcom.
Zaprawdę patrząc na dwa obozy tych zapaśników, cesarski i królewski każdyby się był uląkł pierwszego przewagi.
Co tylko wiek ówczesny do wojny miał najkunsztowniéj wymyślonego tu było; najpiękniejsze zbroje, najlepszy oręż, najsprawniejsi rzemieślnicy do budowy machin oblężniczych.
Wszystko to, mimo długiego pochodu, świetnie wyglądało. Szły wozy kryte, szły powodne konie, powiewały chorągwie i proporczyki szkarłatne, ziemia tętniała pod kopytami koni tak zbrojnych a strojnych jak ludzie.
Z całego świata niemal pościągany żołnierz w cesarskim obozie się roił: Frankowie, Sasy, Boje, Czesi, Morawianie, Włosi. Obóz Światopługów mało ustępował cesarskiemu. Rycerstwo było mężne, doświadczone, niejedną wojną za Alpami, nad Renem do wszelkiego boju wdrożone, zwyciężać nawykłe.
Tu w kraju barbarzyńskim napoły, zdało się im łatwym dokonać zaboru. Szli jakoby dla zabawy.
Gdy wojska cesarskie za Odrą się ukazały, w Głogowie się ich niespodziewano jeszcze. Bolkowe oddziały pilnowały brodow u Odry, poniżéj i powyżéj grodu samego, tymczasem cesarscy wprost naprzeciw zamku zgruntowali rzekę i zrana ją przebrnęli bez przeszkody.
Lud w dzień św. Bartłomieja, wszystek niemal po kościołach się modlił, gdy cesarscy podsiąpili. — Wyszedłszy z nabożeństwa ludność w ulicach popłoch i przerażenie znalazła. Z wałów widzieć było można wojska nadciągające.
Mały oddziałek Szlązaków stał bezpiecznie na łące pod murami zamku w namiotach, gdy niespodzianie ogarnęli go cesarscy, chwycili część znaczniejszą i niewielu ujść mogło przed niemi.
Obóz nieprzyjacielski rozkładał się tuż pod wałami samemi.
Tu już z próżnemi rękami, jak w Bytomiu odchodzić niechciano, ale opatrzywszy bramy i mury, spodziewano się zmusić do poddania i chciwe łupu wojsko nakarmić.
Zrazu w mieście trwoga powstała wielka, ale załogą dowodził stary, wytrawny, powolny i przebiegły Wojsław Głowa rozcięta. Tego zastraszyć było trudno. Czuwał milczący. Zaparto wnet bramy, gawiedź z wałów spędzono, stanął gród jakby wymarły.
Cesarscy go objeżdżali, obchodził Wacek i Detryszek opatrując zewsząd i zawyrokowali, że się im obronić nie może, a poddać rychło musi.
Posłano wraz ludzi z rogami pod wrota, aby trąbili wywołując na rozmowę.
Stanął Wojsław siwy, niepozorny człek, ciężki a na oko pokorny. — Domagano się wpuszczenia do środka. Wolał do nich wyjść sam, niż gości mieć u siebie coby go podpatrywali, i furtą ku nim wystąpił.
Hr. Wacek na koniu siedzący w zbroi pięknéj, w hełmie ze skrzydły, dumnemi go zmierzył oczyma.
— Szykujcie się do poddania cesarzowi — rzekł. — Zobaczcie ilu nas tu jest cesarskich i Światopługowych, śmiech mówić o obronie.
— Sami my to już widziemy — odparł z udaną rezygnacyą Wojsław — ale król a pan nasz surowym jest. Przysięgaliśmy mu nic niepoczynać bez wiadomości jego. Dajcie nam czas, posłów do niego wyprawiemy.
— Nie — zakrzyknął Wacek — nie myślcie, że nas oszukacie. Zwłoki się wam chce! Czas zejdzie daremnie, my go nie mamy, bo całe wasze królestwo zawojować musimy.
Wojsław westchnąwszy ciężko, zakładników ofiarował.
Z tém sam niechcąc stanowić, hrabia Wacek do cesarza jechał. Światopług i wszyscy dowódzcy wołać zaczęli.
— Wziąć zakładników! z pomocą ich łatwiéj gród zdobędziemy! Wziąć rękojmię a dać im dni kilka, i naszym się z pochodu utrapionego spoczynek należy.
Śmiano się z wielkiéj Głogowian prostoty.
Wieczorem czterech młodych mieszczan z rękami w kieszeniach, głowami spuszczonemi szli jako na stracenie do obozu. Przyrzeczono im słowem cesarskiem, że wrócą cali, jeżeliby Bolko odmówną dał odpowiedź, ale sobie tak lekceważono Polaków, że im wiary dotrzymywać nikt nie myślał.
Dziczą ich przezywano jak zawsze.
Zaledwie Głogowianie: Patarz, Surma, Łowiec z Wojsławowym synem ukazali się ku obozowi dążąc pod strażą, gdy Zbigniew przeciw nim poskoczył. Chciał ich zabrać, aby jednać sobie i grozić. Dano mu pod straż zakładników. Młodzi słuchali go mówiącego z głowy odkrytemi, patrzali po sobie, a na pytania i namowy nie odpowiadali. Jeden drugiego w bok potrącał, wzdychali, stękali, głaskali głowy, łamali palce, kłaniali się i milczeli.
W obozie cesarskim uradzono, aby czasu nie tracąc zacząć budować tarany do bicia ścian i bram. Ściągnięto z poblizkich lasów kłody i dwupiątrowe rusztowania owe poczęły się podnosić ku górze. Na belkach kładziono pomosty dla kuszników i strzelców, wiązano, ciosano i ochoczo szydzono sobie z Głogowian ukazując im te potwory straszne.
Lecz Wojsław téż nie zasypiał, zagrzéwał swych ludzi i do obrony się sposobił. Na mury, bramy, na wały ściągano co tylko do odparcia napaści służyć mogło.
Kamienie młyńskie nabijane kołami ostremi, koła ćwiekami ponajeżane, głazy ogromne, smołę, kotły do gotowania wrzątku, kłody z ostrokołami.
Dzień i noc jeździł a chodził Wojsław dokoła opatrując, napędzając do roboty, nie szczędząc nikogo, kobiet nawet i dzieci.
Wiedział on dobrze, jaka będzie króla odpowiedź, król nie znał i znać nie chciał tego, co to jest poddać się bez walki ze strachu. Za zbrodnię by poczytał i zdradę ustąpienie przed nieprzyjacielem.
Piątego dnia, gdy już około murów opatrzone było, a do obrony gotów gród, wrócili posłańcy. Wyszli przeciwko nim, zasłyszawszy o nich, Zbigniew, hr. Wacek, Niemców kilku, spoglądając urągali się...
Spytany starszy, jaką odpowiedź przynosił, odpowiedział, że król szubienicą zagroził każdemu, ktoby śmiał mówić o poddaniu się. Lepiéj ginąć od miecza, niż iść w sromotną niewolę. Bogdajby zakładnicy przepaść mieli, miasto się bronić powinno.
Wojsław wnet po zakładników przysłał, aby ich wedle słowa cesarskiego wydano.
Cesarz Henryk gniewem się uniósł okrutnym. Posła kazał przypędzić przed siebie.
— Zakładników chcecie! — krzyknął — wy krnąbrni a nieposłuszni, coście wszyscy miecza warci! zamek wydajcie, to ich mieć będziecie — nie, to i ich i was wszystkich wysiec każę do nogi. Nikt żyw nie zostanie. Pojechał Niemiecki graf do bramy, do Wojsława z groźbą a łajaniem.
Wysłuchał go dowódzca nieokazując po sobie nic, a gdy dokończył — rzekł mu.
— Słowa nie strzymujecie cesarskiego, wiemy więc, czego się po was spodziewać mamy. Zamku nie damy, bierzcie go.
Zawarto bramy, wszystko się na tém skończyło.
W obozie cesarskim wściekłość powstała przeciwko zuchwalstwu temu. Światopług, hr. Wacek, Detryszek, Zbigniew, kto żył, do nagłego szturmu nawoływać zaczęli: do zniszczenia miasta i zrównania go z ziemią. Losem Głogowa chciano przerazić Bolesława i kraj cały.
Dnia tego jednak, choć się tak obóz poruszył, wrzał i kipiał, ludzie pod mury podbiegali, sposobili się, odgrażali, nic do wieczora nie zrobiono.
Na wałach téż cicho się sprawiano, miasto spać się zdawało.
Wieczorem tylko tarany owe straszne podtaczać zaczęto bliżéj ku murom, i miasto dwu, które stały gotowe, cztery ich natychmiast pod noc układać poczęto ciosać i wiązać. Topory słychać było przez noc całą.
Zbigniew zakładników zdał dnia tego cesarskim, nim poszli, przemówiwszy do nich, upor karcąc i nakazując, aby do swoich słali, do poddania się namawiali, bo inaczéj życie stracą.
Zakładnicy popatrzali, głowami potrzęśli, nie odpowiedzieli nic, książe nalegać zaczął.
— Daremna to rzecz — odezwał się jeden — przeciw woli króla nikt nic nie uczyni, choćby szło o głowę.
— Idźcież na złamanie karku i niechaj was wywieszają! — krzyknął Zbigniew.
Choć gród szczelnie był zamknięty a w obozie stały straże, działy się dziwy jakieś niepojęte. Cesarscy małoco, albo nic o mieście nie wiedzieli, a do grodu z obozu dolatywało wszystko.
Cesarscy się posługiwali pochwytanemi w okolicy ludźmi do czarnéj roboty, niewiele na nich zważając. Czerń ta dniami pracowała, z nocy jéj często nie stawało. Wojsław zawczasu był uwiadomiony i co z zakładnikami uczynić mają, i że szturm będzie straszliwy.
Na każdéj połaci starszyznę poustawiał ze swéj ręki, przysięgę pobrawszy z niéj, że umrzeć każdy raczéj gotów, niżeli wrota otworzyć. U wyłomów, uchowaj Boże, choćby je trupami zawalać przyszło, stać mieli jak mur.
Nazajutrz rano, Niemcy jeszcze przysposabiali swe machiny, obchodzili mury, najgrawali się, odgrażali, gotowali, a kusznicy i łucznicy przeciągali kupami, aby siłę swą okazali.
Cesarz sam na koniu wyjechawszy, patrzał i rozkazywał. Rozwinięto całą siłę ażeby oblężonych nią przestraszyć.
A na murach stali ludziska licho poprzyodziewani, jako tako zbrojni, niepozorni, gdy wojsko Henrykowe w całym blasku i majestacie przeciągało. Ogromna mnogość tego ludu, rozmaite jego uzbrojenie, straszliwe hełmy grafów, najeżone rogami, głowy zwierząt i rozmaitemi godły, świetne ich pancerze, ogromne dzidy Sasów, Frankijskie oszczepy, chorągwie i chorągiewki panów, które lasem stały u namiotów, nadewszystko poczwarne owe tarany, które miano pod mury i bramy zataczać, ogromne kusze i łuki strzelców mogły przerazić załogę poza nadwerężonemi i tylko co polepionemi na nowo murami i wały stojącą.
Ale na czele mieszczan stał Wojsław i gromadka Bolesławowych rycerzy, zagrzéwająca do boju, umiejąca natchnąć męztwem.
Mieszczanie z przestrachem spoglądali na te przybory, na mrówiącego się nieprzyjaciela, na ten blask i przepych cesarskiego obozu, w którym śpiewy i trąby się rozlegały, na przeciągające ufce; słuchali urągań, odgróżek i łajania, ale zarazem spoglądali na Wojsława, który stał tak nieulękły, jakby dla rozrywki na mur się wybrał.
Gdy przyszło do dawania zakładnika, a stary dowódzca wiedział, że mieszczanie na słowo cesarskie niechętnie dadzą swe dzieci, przykład z siebie czyniąc, syna własnego posłał, nie mówiąc o tém cesarskim. Nieszczęściem poznano go tam, lub sam się zdradził butny chłopak tak, że gdy nań Zbigniewowi ludzie nastawać poczęli, iż Wojsławów był, przyznał się do tego, kryć nie myśląc.
Zbigniew w cięższém coraz był położeniu, od Bytomia cesarz nań prawie patrzéć nie chciał.
Dopóki nie weszli na polską ziemię wmawiał w Henryka, że mu się grody pod nogi kłaść będą i nikt czoła stawić nie śmié. Teraz już i Wiprecht Groicz i wszystka starszyzna otaczająca cesarza widziała, on sam wreszcie przekonał się, że z upartym Bolkiem nie pójdzie tak łatwo.
Trudniéj już coraz było o żywność dla ludzi i koni, sąsiednie sioła prędko zostały ogłodzone, z resztą mienia ludzie się rozpierzchli po lasach.
Kilka kupek picowników, co się zapędziły daléj padły pod mieczami polskich zasadzek, albo mało co z nich wróciło. Jesienna wyprawa coraz groźniejszą się wydawała.
Cesarz z każdym dniem gniewniejszym był. Światopług chodził chmurny, Zbigniew sypał jeszcze słowy, obietnicami, dowody, ale nic się nie sprawdzało. Słuchać go już niechciano.
Nazajutrz szturm przypuścić miano.
Powziął Zbigniew myśl szatańską i pobiegł z nią do cesarskich namiotów. Trudno mu było już zyskać przystęp do cesarza Henryka, który na niego wszelką winę zawodów doznanych składał, wreszcie uproszony Światopług do namiotu go wprowadził.
Cesarz się z grafami swemi naradzał.
— Miłościwy cesarzu — odezwał się wchodzący książe — ażeby czasu drogiego nie tracić, a uporne miasto zmusić do poddania, jest środek prosty a niechybny.
Obrócili się grafowie z pogardliwem niedowierzaniem, cesarz się ani odezwał, ani oczu nań nie podniósł.
— Na taranach powiązać ich zakładników — dodał Zbigniew. — Jest między niemi syn starosty. Nie będą przecie śmieli własnych dzieci mordować. Nasi kusznicy i łucznicy padną na bezbronnych i dostaną się do miasta.
Spojrzeli Niemcy na mówiącego z wyrazem zadziwienia i niemal oburzenia. Nie ludzka rzecz była, słowo złamawszy, zakładnikami temi dobijać się do miasta i korzystać z rodzicielskiéj miłości.
Cesarz uśmiechając się dał głową znak przyzwolenia.
Ten, który ojca nie poszanował, mógł nie mieć dla obcych litości. Szło mu oto, aby zdobyć miasto, jak miało być zdobyte, niedbał. Zbigniew wyszedł zwycięzki i uradowany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.