Królewscy synowie/Tom IV/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Nadszedł dzień ten straszny, do którego modlitwami się przygotowywano w trwodze wielkiéj, we łzach tajemnych. Jak świt poczęły zewsząd wojska cesarskie miasto opasywać, z tych zwłaszcza stron, z których najsłabszém się być zdawało.
Pod bramy zataczano z wysiłkiem wielkim tarany owe olbrzymie. Łucznicy szli oddziałami wielkiemi. Rogi grały, lud się naciskał gęstemi szeregi. Zdala widać było cesarza samego pod chorągwią wielką stojącego z grafami swemi, w szyszaku z orłem, we zbroi świecącéj, na koniu siatką żelazną okrytym.
Około niego w hełmach całe twarze osłaniających, których właśnie używać dopiero poczynano, kręcili się groźnie pouzbrajani rycerze z włóczniami malowanemi, z mieczami błyszczącemi u pasów.
Na murach głowy tylko ludu szlązkiego widać było. Z jednéj strony walczył żołnierz stary i doświadczony, z drugiéj prości ludzie, uboga czerń, niewiasty nawet. Ale téż napaść stokroć od obrony była trudniejszą.
Pod główne wrota toczył się właśnie ów taran dwupiętrowy, gdy Wojsław, wypatrujący przez otwór muru, ujrzał na górnéj połaci uwiązanych do sterczących na niéj palów, własnego syna i zakładników.
Osłupiał stary, oczom własnym nie wierząc. Toczyła się ta potwora, przed którą naigrawając się jechał Zbigniew, wywołując ku bramie, aby na nią uwagę obrócił.
Chwilę na wyżkach u wrót panowało milczenie grobowe, zdumienie, litość, żal objęły Głogowian, starzy ręce łamali z rozpaczy.
Krzyk dziki dobył się potém z ich piersi i wszystko umilkło.
W innych téż miejscach, gdziekolwiek mur się słabszym wydawał, podtaczano rusztowania, a skoro się zbliżyli do murów, wskakiwali na nie łucznicy, drapali się na połać górną i pogotowiu stawali do rażenia strzałami. Na dolnéj mieszczono najlepszą piechotę z tarczami i oszczepami, aby po spędzeniu obrońców, wpaść mogła natychmiast wyłomem do grodu.
Upłynęło jeszcze kilka pacierzy, nim znak dano trąbami zarazem ze wszystkich stron do szturmu, ale głos trąb wnet zagłuszyły wrzask, łomot i huk straszny. Uwiązane na łańcuchach belki bić zaczęły w bramy i mury, kusze i łucznicy sypnęły z góry na oblężonych gradem bełtów, pocisków i strzał, krzyki rannych, nawoływania dowódzców rozległy się ze wszech stron w powietrzu.
Nad główną bramą stojący Wojsław miał do wyboru w piersi własnego syna mierzyć, albo nie broniąc się zdać miasto. Oko mu się zaiskrzyło, pierś wezbrała wściekłością na wiarołomców, przeżegnał się biedny ojciec i pierwszy dał znak do obrony zajadłéj.
Gdy taran zaczął walić bramę, nie zważając na zakładników, sypnięto strzałami i kamieniami z murów ku oblegającym. Bracia i ojcowie zamknęli oczy, aby nie patrzeć i nie widzieć gdzie szły ciosy i kogo dosięgły. Cesarscy, którzy stali obok zakładników, prawie bezbronni, bo się wcale nie spodziewali, aby przeciw nim walczyć się ośmielono, poczęli pierwsi jęcząc padać na pomoście.
Rozpaczliwy bój zawrzał ze wszech stron.
Cesarscy jednak, co szli walcząc za cudzą sprawę, płatni i zaciągowi, choć mężnie się stawili, nie szli z takiém zapomnieniem na siebie i ofiarą, jak Głogowianie, którzy żon, dzieci, mienia i czci bronili.
Gdy z rusztowań zaczęto pociski rzucać, zarazem z murów odpowiedziano nietylko strzałami, ale wszystkiém cokolwiek pod ręką się znalazło.
Sypnęły się kamienie ogromne, które ciężarem pomosty taranów gruchotały, belki ostremi koły najeżone, koła nabijane gwoździami, smoła gorąca, ukrop.
Rycerze, co szli za tarczami, z początku nie myśląc wcale, aby byli tak dzielnie i zawzięcie odparci, nieopatrznie się wystawili na ciosy i ranni zaczęli walić się jedni drugich przygniatając.
Z obozu widać było najpiękniejszych tych tarczowników cesarskich, jak im kamienie młyńskie gruchotały hełmy żelazne i głowy razem z niemi, tarcze łamały i piersi. Lud ten padał u murów wałem trupów i rannych.
Tym co się obaleni a żywi jeszcze chcieli ratować, nikt nie śmiał przyjść w pomoc, gdyż z murów bezustannie sypały się głazy i drzewo; lano wodę, sypano garnki ze smołą zapaloną, które oblewały ogniem i płonęły na ludziach, zadając im straszne męki.
Na widok téj obrony zajadłéj cesarz pobladł z gniewu zarazem i strachu o swych żołnierzy. Lękał się postradać co miał najmężniejszego w tym pierwszym boju o jeden z grodów, gdy tyle ich jeszcze i ziemi tyle wojować było trzeba.
Odstąpić nie było sposobu, srom ogarniał przed tą ciżbą w sukmanach cofać wojsku cesarskiemu. Nowych więc słano na pomoc, a ci zaledwie przybywszy padali ranni, lub uchodzili pokaleczeni.
Na owych pomostach leżały już same trupy prawie, które nowo przybywający łucznicy zrzucać musieli precz, aby sobie miejsce uczynić.
Widok był krwawy i przerażający. Z rozbitych owych pocisków kamiennych, głazów, gruzu, wznosiły się chmury pyłu wygryzającego oczy, dym palącéj się smoły wił się po ziemi, leżący i obaleni próżno się usiłowali uwolnić od zbroi, które rozpalone od wrzątku i smoły żywcem ich piekły. Z obu stron wzmagała się wściekłość, którą widok i woń krwi upaja. Dwu zakładników leżało zabitych przez własnych braci. Cesarz patrzał na to zdala i sromem oblała mu się twarz. Oczyma szukał Zbigniewa, ale go w pobliżu nie było. Stał pod taranem zakryty ścianą z tarcic i z gniewu miotał się bezprzytomny. Rachuba jego była fałszywą, wstyd go ogarniał. Nie żal mu było ludzi, omyłka go popełniona sromém okrywała, lękał się nieprzyjaciół, których sobie przyczynił okrucieństwem.
Pod główne wrota, których część zatoczony taran przysłaniał, poczęto ogień podkładać i podkopywać się z drugiéj strony, aby módz podłożywszy drągi wyłamać ogromne podwoje, całe żelazem obite.
Robotnicy pracowali tu ogniem i toporami zarazem, gdy z wierzchu pomiędzy rusztowanie a mur spuszczono gwałtownie kloc olbrzymi. Ten spadając zdruzgotał część taranu i z jego cząstkami spadł na karki tym, których on miał osłaniać.
W ślad za nim posypały się kamienie, polał ukrop dymiący.
Wojsław ciskać kazał na drewniany pomost garnki ze smołą zażegniętą, która suche drzewo płomieniem objęła. Płomienie wznosiły się ze wszech stron...
Piechota co żywiéj uchodzić zaczęła, rzucili się i łucznicy stojący na górze ku drabinom. W tém widłami żelaznemi chwytać ich poczęli ludzie z murów i kilku porwawszy na nie do góry, cisnęli na ziemię, na któréj trupami legli.
Syn Wojsławów cudem ocalony żył, drugi jego towarzysz choć ranny, klęczał na pomoście obwiązując ręce, aby zatamować krew upływającą. Sami łucznicy przywiązując cenę do zakładników zerwali im sznury i pochwycili z sobą. W czas właśnie, gdyż owo rusztowanie ogromne płonęło już ogniem zewsząd, trzaskało i walić się poczynało, głowniami ognistemi obsypując murów podnóże.
Ze wzgórza, na którém cesarz sobie obrał stanowisko, aby się przypatrzeć szturmowi, widać było każde wojska poruszenie. Zobaczył téż Henryk i uchodzącego z pod bramy Zbigniewa, przed którym znaczek jego niesiono.
Nim się miał czas od murów odsunąć, kilka bełtów ugodziło go w zbroję, raziło konia, którego dosiadł i pokaleczyło dwóch ludzi co z nim byli.
Zbigniew nie śmiał się już nawet zbliżać do cesarza, bo się lękał gniewu jego. Światopług z hrabią Wackiem i Detryszkiem szli z innéj strony, cofnął się więc mrucząc ku padołowi i pozostał sam widzem gniewnym a bezczynnym, tego wysiłku, którego bezskuteczność widzieli już wszyscy.
Wiprecht Groicz przypadł do cesarza Henryka, rozpalony bojem, do którego najlepszych ludzi swych prowadził.
On sam miał zbroją kilkakroć rażoną pociskami, u hełmu róg jeden odtrącony.
— Przeklęci — zawołał zbliżając się do cesarza — przeklęci niech będą doradzcy ci co sami się zgubiwszy, drugich w matnię prowadzić gotowi!
Słowa te zarówno się mogły stosować do Światopługa i Zbigniewa. Współzawodnik czeskiego króla Borzywoj był szwagrem Wiprechta, który w sercu pewnie stronę jego trzymał i obu królestwa się dobijającym, Czechowi i Polakowi, był przeciwnym.
Henryk V choć doznał zawodu i w sercu gniewnym był, nie chciał okazać zwątpienia i zawołał do Groicza.
— Straconego nie ma jeszcze nic, oprócz trochy drzewa i kilkudziesięciu ludzi, o których łatwo!
— O takich jak ci co nam tu giną miłościwy cesarzu — odezwał się Groicz — niełatwo, nawet waszéj cesarskiéj miłości. Nabito nam w pierwszém starciu, kwiatu rycerzy! Gdybyż zginęli przynajmniéj w bitwie walnej, walcząc w szyku przeciw rycerzom, nie byłoby sromu ni żalu, ale od gawiedzi i czerni mizernie belkami i kamieniami młyńskiemi być tłuczonym, zaprawdę ciężko jest i boleściwie!
Cesarz, który zawsze najmocniéj w złota wierzył potęgę, przywoławszy do siebie Groicza, szepnął mu, aby wieczorem na rozmowę wyzwać starszyznę i starać się ją kupić datkami.
— Gdy raz miasto poddadzą złoto się powróci — dodał — odbierzemy je z nawiązką, a ludzi każemy potracić!
Groicz, który lepiéj pono znał kraj i ludzi pochwiał głową.
— Daremna to rzecz — rzekł — ci co się krwi własnéj nie lękali przelewać dla obrony miasta, nie dadzą go za złoto. Droższe im były dzieci od złota! Próżno myśleć o tém. Zbigniew winien, on wszystkiego przyczyną, on kłamcą i zawodnikiem!
Nadszedł na to jednooki Swiatopług, za którym konia wiedziono ranionego, i usłyszał to narzekanie na Zbigniewa, w którego obronie stanąć musiał.
— Nie bijcie nań — wtrącił — człek nieszczęśliwy jest. Szląsk Bolkowa dzielnica, tu ludzie się swego pana lękają, gdy pójdziemy daléj lepiéj i inaczéj będzie.
— Więc — podchwycił Henryk — więc Głogów mielibyśmy rzucić tak i ze wstydem odejść od niego!!
— Miłościwy panie — zagrzmiał śmiały głos Wiprechta — im prędzéj ztąd pójdziemy tém lepiéj. Dla marnego tego gniazda ludzi tracić, siły terać! A oto jesień za pasem, wody wyleją, rzeki powzbierają, paszy zabraknie, głód przyjdzie.
Cesarz zamilkł.
Bój się toczył jeszcze.
Było już z południa. Szturm cesarskich nie ustawał, ale siły mu znacznie ubyło. Trupów i rannych moc wielka na wałach leżała, co się w grodzie działo nie wiedział nikt, obrona była coraz gorętsza. Z wierzchołka wież poprzystawianych widziano padających od strzał, lecz tych wnet niewiasty chwytały i do domów odnosiły. Na ich miejsce stawali drudzy. Obrona, do któréj niekoniecznie żołnierskich byle silnych rąk dosyć było, zdawało się wzmagać i stawać dzielniejszą z każdą chwilą. Jeśli w którém miejscu na krótko ustała, a ludzie ośmieleni nacisnęli się tam, można było ręczyć, iż gdy podejdą runie na nich zgotowane wcześnie mordercze jakieś narzędzie. Ludzie rozbierali domy, obalali szopy, wydzierali ze ścian bierwiona, progi z chat i budowli, nieśli całe łomy obalonych murów i spychali je na głowy napastników.
Wieczór nadchodził, który miał dać obu stronom spoczynek.
Cesarscy nietylko że żadnych wrót nie naruszyli, nie złamali muru, ale stracili dwie wieże z taranami, próżno bełtów i strzał wypuścili mnóstwo, a padło ich nad miarę wielu. Więcéj jeszcze rannych leżało pod trupami, czołgało się po ziemi i wywlekało do obozu, w potrzaskanych na kawały i popękanych zbrojach.
Słońce zachodziło, gdy cesarz znużony widokiem tym, zjechał ze wzgórza ku namiotowi swojemu, rozkazawszy dokoła obstawić straże, a wojsko od murów odwołać. Starszyzna, grafowie, dowódzcy ściągać się poczęli wszyscy do namiotu Henryka, których nierychło dopuszczono do niego.
Gdy się cesarz ukazał rozdziany ze zbroi, w ciemnéj sukni krótkiéj z łańcuchem i klejnotem na szyi, bez pasa i miecza, oblicze jego zawsze dzikie i groźne, bledsze było i wyrazem skromionéj złości straszniejsze niż kiedy. Obrażona duma pańska wzmogła się i wzrosła do najwyższéj potęgi. Widać było po nim, że o ten pochód nieszczęśliwy, nie siebie obwiniał, ale tych co go doń nakłonili. Nadto miał jednak świadków, aby w obec wszystkich przewrotny pan wybuchnął, wstrzymywał się, dając mówić drugim.
Wszyscy sromali się przyznać do klęsk i strat poniesionych dnia tego i radziby je byli umniejszyli.
Stary, jeszcze Henryka IV doradzca Genno, ozwał się tylko.
— Gród gdyby się go i zdobyło, nie wart tego co nas może kosztować!!
Ciągnąćby daléj należało, Bolesława szukać i porazić go na głowę, do bitwy zmuszając. Wtenczas byśmy i kraj w ręce dostali.
— Zatém — odezwał się Groicz — jak Bytomia tak Głogowa lepiéj było nie napoczynać, niż począwszy odstępować!
Inni milczeli. Cesarz patrzał oczyma złemi, nie mówiąc nic, białą ręką targał suknię na sobie. Wzrok jego Zbigniewa szukał, który zdala na boku stał. Wpatrzywszy się w niego rzekł Henryk.
— Gdzież są ci, co Bolesława nienawidzą i tak być mieli gotowi bramy nam otwierać, jego zrzucić, a do księcia się cisnąć? Dotąd ich nie widać!
— Na Głogowian ja nigdy nie rachowałem — ponuro odezwał się Zbigniew.
— Na kogoż przecie? — rzekł dumnie i szydersko cesarz. — Jeśli nam téj pustyni każdą piędź tak zdobywać przyjdzie, ani ona, ani dań z niéj, nie warta szlachetnéj krwi. którą je opłacimy.
Wiprecht wtrącił.
— U Głogowa i miesiąc stać przyjdzie a nie weźniemy go. Z dzisiejszego dnia miarę brać trzeba. Czém prędzéj odejdziemy ztąd, tém więcéj oszczędzim ludzi.
Nikt nic nie rzekł przeciw temu. W obozie z powracającemi pułki, szły razem gniewy i narzekania wielkie, że najlepszego żołnierza poświęcono marnie pod murami.
Klęska dnia tego znaczniejszą była niż zrazu mniemano. Sasi, Frankowie, Bawary, Turyngi ponieśli straty w ludziach i zbrojach znaczne. Nie rany to były jak w bitwie na polu stoczonéj, ale srogie pobicia, zgniecenia, połamanie rąk i nóg, od którego żadna zbroja osłonić nie mogła. Rannemi bez ratunku i dogorywającemi w męczarniach napełniały się namioty.
Po wodzach i starszyźnie widać było zniechęcenie i zwątpienie. Naradzano się gromadkami z sobą, spoglądano zdala na te mury stojące jak wczora, nie wyszczerbione, nietknięte, całe, gdzie niegdzie tylko od ognia okopcone, pooblewane wodą i smołą. Wyłomów od taranów i kłód prawie na nich widać nie było, ledwie się gdzie kamień usunął i odleciało wapno; zawisł jaki hak żelazny, na którym sterczał pocisk bezsilny.
Tam gdzie wewnątrz uszkodzone były mury, widziano już krzątającą się ludność, która kamień, ziemię, drzewo przynosiła dla naprawy.
Cesarz z własnéj myśli, wysłał dwu zakładników do miasta, wprzódy ich przed siebie kazawszy przywołać, i groźnie im w swéj obecności przez woźnego zapowiedziawszy, aby swych mieszczan do poddania się skłonili, gdyż inaczéj rękawicy nie da cesarz, w pień każe wyciąć mieszkańców i gród obróci w perzynę.
Odprowadzono ku bramie głównéj syna Wojsławowego z towarzyszem, którzy uprosili, że im i zwłoki zabitych zabrać z sobą dozwolono.
Gdy z wozem, na którym okryte sukna kawałem trupy zakładników spoczywały, zbliżyli się do głównéj bramy, Wojsław wyjrzał sam, lecz się zrazu zdrady lękał i otwierać nie kazał. Dopiero gdy cesarscy dobrze się oddalili, furtę otwarto i wpuszczono ocalonych. Wojsław syna objął, długo z uścisku nie puszczając i słowa rzec nie umiejąc. Nadbiegli i drudzy z jękiem a narzekaniem wnosząc trupy, za któremi wnet się wrota zamknęły i gród umilkł. Żaden się jęk już nie dobył z niego.
W obozie cesarskim naradzano się niemal noc całą, a nie przyszło do żadnéj zgody i postanowienia. Gdy dobrze rozedniało poczęto się ruszać, jakby do nowego szturmu. Wojsko podstępowało zwolna ku murom, nie z wczorajszym wrzaskiem i trąbami, ale opieszale, ociągając się, oględnie.
Wprzódy jeszcze cesarz woźnego swego (Herolda) posłał z rogami do bramy, aby do poddania się wzywał. Zdawało mu się, że zakładnicy do niego nakłonią. Gdy woźny zbliżywszy się trąbić kazał, długo się nikt nie ukazywał. Wystąpił potem na wyżki stary człek, którego Wojsław posłał dla tego, że się mógł dobrze z Niemcem jego mową rozprawić.
Ujrzawszy go woźny cesarski, podniósłszy głowę, ręką rzucając, wołać począł.
— W imię jego cesarskiéj miłości, pana mojego Henryka, wzywam was, abyście się wnet nie mieszkając poddawali, nie chcieli swéj zguby zniszczenia i śmierci.
Szlązak, którego Wojsław posłał, człek osobliwy, nienawiele się zdał rękami, ale język wyprawny miał jak najlepsza skóra.
— W imię jego królewskiéj miłości pana naszego Bolesława — zawołał — wzywam jego cesarską miłość Henryka, aby od naszego grodu ustąpić raczył. Skarbów nie mamy, żywności ino tylko, co na nasze gęby, a o strachu téż u nas nic nie słychać.
Woźny, który orła miał wyszytego na kapie piersi okrywającéj, uczuł się tą mową strasznie dotknięty.
— Pomnijcie, czém jest cesarska moc — zawołał — która całemu światu panuje i rozkazuje!
Szlązak, imieniem Piotuch, pokłonił się i odrzekł.
— Szanujemy my jego cesarską miłość, ale mamy swojego pana, który nam bliższy jest. Tenby nas wywieszać kazał, gdybyśmy bramy otworzyli.
Nadbiegł w téj chwili konno Zbigniew ze swemi i począł zdala wrzeszczeć, a ręką grożąc.
— Ludzie głupi! bez mózgu bydło! co czynicie? Bolesław już waszym panem nie jest! ziemia jego wszystka zajęta, nieoprze się nam z garścią swych niedobitków, którą Pomorce z dziesiątkowali! jam wasz pan nie kto inny! ja wam rozkazuję zaraz mi bramy otwiérać.
— My, miłości waszéj, jako żywo nie znamy — odrzekł Piotuch.
— Wywołajcie mi na mur Wojsława — krzyknął Zbigniew — abym z takim mówił, co rozum ma, a nie z wami!
W tém z za murka ukazał się i powołany Wojsław, wyłażąc powoli, stanął i szłyk z głowy uchylił.
Do niego się Zbigniew obrócił zapérzony z gniewem.
— Co czynicie szaleńcy? co czynicie utrapieńcy! upokorzcie się i posłuszni bądźcie cesarzowi. Wasz Bolesław, co się po lasach musi jak zbójca ukrywać, nie dostoi. Wie co moc jest cesarska? Poddawajcie się chcecieli być cali.
Wojsław popatrzał nań i rzekł krótko.
— Nie poddamy się.
Zbigniew plunął z gniewu i złości.
— Kamień na kamieniu z waszych murów nie zostanie — począł krzycząc — pójdzie gród z ogniem, nie ocaleje dusza żywa! Nie zmożemy was dziś, wróciemy jutro straszniejsi jeszcze i w gruzy obrócim ten psi barłóg wasz.
Na murze stojący słuchali nic nie mówiąc. Wojsław z téj mowy o jutrze wniósł tylko, że dziś niewiele się spodziewali dokazać.
— Poddajcie się! wściekle głos coraz podnosząc — wołał Zbigniew.
Wojsław głowę skłonił i rzekł chłodno.
— Nie poddamy się!
Stał jeszcze Zbigniew. Woźnemu cesarskiemu oddalić się kazał. Wojsława do furty zażądał jeszcze na osobną rozmowę.
— Abyście mnie zdradziecko ubili i miastu odjęli głowę — rzekł Wojsław — nie pójdę.
Zaklinał się na krzyż pański Zbigniew, stary głową potrząsał.
— Klęliście się wy panu waszemu nie jeden raz, a zdradziliście go nie jutro ale tegoż dnia, gdy przysięga nie zastygła! — rzekł Wojsław obojętnie — nie idę.
Zbigniew się ofiarował oręż precz odrzucić, ludziom kazać jechać, byle z Wojsławem mówić mógł sam na sam. Stało się wreszcie jak chciał. Gdy się rozbroił, furtę na wpół otwarto, Wojsław się w niéj ukazał.
— Dziesięć grzywien złota! — rzekł książe — dla was, dwadzieścia srebra, jeśli zamek poddacie!
Wojsław oczy podniósł na niego.
— Ani dziesięcią tysiącami mnie nie kupicie — rzekł ponuro. — Damy my wam dziesięć grzywien abyście precz szli.
Rozsierdził się znów książe, poczynając grozić i łajać, lecz i to nie skutkowało.
Rozmowa zabrała czasu dużo, ale stała za pozór dlaczego dotychczas nowego szturmu nie przypuszczano, do którego nikt nie miał zbytniéj ochoty. Tracić tu rycerzy, gdy dla pokonania Bolesława było ich potrzeba, cesarz się wahał, odradzali wszyscy.
Gdy nareszcie woźny i Zbigniew z niczém od wrót do cesarza powrócili, znaleźli tam już postanowienie, że nazajutrz o świcie wojsko całe ku Wrocławiowi wyruszyć miało. Spodziewano się jeszcze w pochodzie napaść na Bolesława i oskoczywszy go do walnéj przymusić bitwy.
Jesień coraz słotniejsza następowała, psowały się drogi, deszcz lał, rzeki wzbierały, grzęzawice stawały nieprzebyte.
W ciągu tego dnia pojedyńcze już tylko gromadki podkradały się z różnych stron pod mury, strzelając z kusz do ukazujących się na nich. I w tém szczęścia nie mieli, bo strzelców starych kilkudziesięciu Wojsław wysłał, którzy czatowali mury obchodząc, a bełty z kusz ciskali tak trafnie, iż razili kogo wzięli na oko.
Straciwszy kilku Niemcy i tych harców pod wieczór zaprzestać musieli.
Nazajutrz obóz zwijać miano.
W milczeniu jedni, z odgróżkami straszliwemi drudzy, poglądając ku murom przeklętym, poczęli namioty ładować na wozy, konie ściągać i pułki szykować na błoniu.
Jawnem już było dla Głogowian, że oswobodzeni wkrótce być mieli, nie wybuchli jednak z radością i milczenie na murach panowało.
Obawiano się podstępu i zdrady.
Ze dniem bez rogów, okrzyków, cicho, powolnie zaczęli odciągać Sasi naprzód, których po długich włóczniach poznawano, Frankowie potém Boje, Almanie i Czechy.
Z ostatniemi ciągnął téż Zbigniew, cesarza unikając, który ile razy się pokazał na oczy, wyrzucał mu, że go uwiódł i okłamał, łatwém zdobyciem kraju, co mu się do stóp miał położyć.
Wielka owa buta i wesele z jakiemi pod Bytom przyszli, znacznie w pochodzie przytarły się i ostygły. Szukano Bolesława, znaleść go nie było można, choć czuć go było wszędzie. Gościńce zawalone, zasieczone drogi, puste sioła, pozrywane stogi, kraj bezludny, głodny, przygotowanym był widocznie, ażeby pochód utrudnić.
Gdzieniegdzie reszty traw i paszy dymiły wypalone świeżo.
Oddaliła się gromadka jaka od wojsk ciągnących kupą, dla paszy i żywności, których nie stawało; wnet się wyrwał oddział z lasu zaczajony, z wąwozu, ze trzcin, z rowów, powstawał, napadał, ścigał, rąbał i uchodził.
Nocami nawet na wielkie obozowisko padały strachy. Choć nikogo nie spotykali, niewidzialne jakieś oczy śledzić się ich zdawały. Przednie straże gdy się cokolwiek poruszyły za żywo, spłoszone wnet musiały się zwijać ku swoim, bo na nie w biały dzień najeżdżano.
W lasach raziły na tyłach, na bokach pociski, jakby z nieba spadające, bo ludzi nikt nie widział. Studnie były pozawalane, na polach pustki stratowane.
Szli tak, coraz wolniéj i ostrożniéj się posuwając.
Nieprzyjaciel zdawał się li być z prawéj strony, występowano gromadniéj szukać go, zjawiał się z tyłu; zwrócono się w tył, zachodził z przodu, zawsze tam, gdzie się go niespodziewano.
Jednego dnia poprawicy niepokoił, nazajutrz rwał od lewego skrzydła.
Czesi, pierwsi zniechęceni, zrażeni do Niemców, poczęli w drodze piosenki układać, które po całym obozie nucono:

Bolesławie! sławny panie!
Daj ci Boże panowanie,
Nie spisz we dnie ani w nocy,
I nam nie dasz zmrużyć oka.
Sam z gromadką, bez pomocy,
Gnasz nas jak ziemia szeroka.
Bolesławie, sławny panie!
Daj ci Boże — królowanie! itd. [1]


Niemcy choć nie śpiewali, narzekali srodze, bo nietylko łupu nie było żadnego, ale głód, chłód i pragnienie cierpieć musieli. Bić się nie było z kim, a napaście znosili codzienne. Przychodziły one jak pioruny z nieba jasnego, a gdy się żołnierz zabierał do odparcia, już nie miał przed sobą nikogo i dokąd ścigać nie wiedział.
Do cesarza już najulubieńsi słowa rzec nie śmieli, tak rozdrażniony i mściwy ciągnął.
Zbigniew chował się, Światopług téż burczał, że darmo do Polski się powlókł, gdy i doma było do roboty wiele. Spodziewał się Węgrów w gościnę, a prawdopodobnie i Ruś Bolkowi przyjść musiała na ratunek.
Wyciągnąwszy zaś raz, ciągnąć daléj zmuszeni byli radzi czy nie radzi i wlekli się mokremi równinami ku Wrocławiowi. Wozy grzęzły, konie padały, ludzie chorzeli, narzekanie z dniem każdym było głośniejsze.
Grafowie i rycerze niemieccy widząc, że i bić się nie było z kim, i rabować nie mieli co, srożyli się na Zbigniewa, narzekali nawet na cesarza. Widzieli, że kraj to był nie do podbicia, bo choćby bitwę wygrali, zawładnąć nim nie mogli. Grody stały jak opoki, oblane moczarami, a z bezpańskich pustyni, w których żywéj duszy nie było, nawet szkapa się nie napasła. Lasy gęste straszyły jak twierdze niezdobyte, bo każdy las zasadzką był najeżoną przeszkodami, a gdy w nim kto zabłąkał się i pozostał, nie powrócił do obozu. Puszcza go pożerała i śladu po nim nie było. Nocą mało kto mógł usnąć. Nie dosyć było stawić czaty, musieli żołnierze we zbroi się kłaść, bo często po dwakroć i trzykroć nocą na koń wołano. Rozruch się wszczynał, kupka jakichś ludzi z ziemi wyrosła rzucała się na namioty, na konie i ludzi, zabierała co było pod ręką i nim się do obrony przygotowano, znikała.
Dwa czy trzy razy Niemcy w takich utarczkach, zdawali się mieć przewagę, zmusili do ucieczki, popędzili za uchodzącemi, wpadli w jakiś zakąt, gdzie ich osaczono i wybito tak, że mało kto lub nikt nie wrócił.
Zbliżając się do Wrocławia znękani w śmierć, prosili Niemcy Boga o walną bitwę, o nieprzyjaciela jawnego, ażeby raz niedola się ta skończyła.
Cesarzowi donoszono o wszystkiém, i o szemraniu w wojsku i o owych pieśniach na cześć Bolesława, których się już i Niemcy z nad Renu ponauczali, zakazywano szemrać i śpiewać nadaremnie. Śpiewano piosnki szyderskie ciszéj tylko, z biedy śmiech czyniąc, bo niewiedziano czém się już pocieszać.
Wołali ciągle Niemcy: gdzie ów Bolesław? niechaj stanie, niech się nam pokaże. Drudzy im odpowiadali szydersko.
— Niema go nigdzie, choć jest wszędzie, łapajcie gdy możecie.
Niedochodząc do Wrocławia, cesarz znowu zwołał grafów na radę, ale Zbigniewa, który téż się na nią wybierał niedopuszczono. Zdrajcę zaczynano już podejrzywać o zdradę.
Zebrali się Światopług, Wiprecht, Wacek, Detryszek i inni dowódzcy; Henryk zagaił sam z zapalczywością wielką.
— Wwiedli nas w kraj dziki, pogański — zawołał — gdzie i o chléb trudno nie mówiąc o łupie, bez którego tyle ludu trudno utrzymać. Ja wojska żołdem nie opłacę. Bolesław jak wilk wściekły krąży i obrywa nas nie śmiejąc wystąpić. Żołnierz czuwaniem i pochodem znużony pada, konie zdychają, lasy nieprzebyte, moczary nie zgruntowane, robactwo zjadliwe, strzały zewsząd padają, wieśniactwo zawzięte, pochodu tego dosyć już mamy. Na Kraków, na główny gród iść potrzeba, złupić go, okup wziąć, chyba to nam nagrodzi straty.
— Miłościwy cesarzu — odparł Groicz — nim do Krakowa dociągniemy, ażaliby nie lepiéj sprobować układów z Bolesławem.
Poślijmy doń, zagroźmy mu, przecież znajdzie go ktoś w téj dziurze, w któréj zaczajony siedzi.
— Jedź sam, jeżli chcesz — odparł cesarz — jedź z tém, by mi moją dań, trzysta grzywien wypłacił. Wyjdę, a nie, stolicę mu wezmę i zburzę.
Groicz więc jako poseł tegoż dnia do Bolesława wybierać się począł.









  1. Gallus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.