Przejdź do zawartości

Królewna (Reutt)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Jadwiga Reutt
Tytuł Królewna
Podtytuł Powieść dla dorastających panienek
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Wśród obcych.

Dziwne uczucie ogarnęło Bronkę, gdy się znalazła sama wśród obcego środowiska. Ostatnie dnie wakacyj spędziła z panną Wandą, która ją odwiozła do Belgji i tam spędziła parę tygodni. Przejechały wszerz i wzdłuż królestwo przemysłu, podziwiały razem, jak żelazna praca i wytrwałość ludzka na małym kawałku ziemi może tworzyć nieprzebrane źródła dobrobytu i bogactwa. Patrząc na wesoły, żywy i czynny lud południowej Belgji, na poważne, trochę ciężkie typy flamandzkie, takie jednak przy tem jasne i spokojne, Bronka bardziej niż kiedy indziej zrozumiała, jak wielkiem szczęściem dla narodu jest wolność zupełna.
— Gdyby tak Polska — mówiła sobie w duchu — stała się naraz wolną i niezależną od nikogo, to i u nas rozwinąłby się szybko przemysł, dźwignęłoby rolnictwo, i ludzie nie mieliby tych smutnych, zgnębionych oczu.
I coraz bardziej uświadamiała sobie, że należy wytężać wszystkie siły, by zdobyć tę upragnioną swobodę, że w kraju jej bardziej niż w każdym innym trzeba rąk do pracy, trzeba ludzi, pełnych czynu i wytrwałości. Ach, i serc kochających nadewszystko! Trzeba więzy rwać wszelkiemi sposoby.
Panna Wanda odjechała, a ona została sama w Leodjum, gdzie zapisała się na politechnikę, na wydział przyrodniczy.
Smutno jej było narazie; raz pierwszy w życiu była tak zupełnie osamotniona, zdala od kraju i swoich. Ogarnęła ją tęsknota tak silna, że była chwila, gdy miała chęć zapakować manatki i wracać do Lwowa. Trwało to jednak krótko. Bronka miała wolę i nie należała do roztkliwiających się istot. Czynna jej natura zmuszała ją do pracy, a tem samem broniła od tęsknoty.
Dzień za dniem upływał szybko, a młoda studentka ani się spostrzegła, jak upłynął pierwszy i drugi semestr. Ułożyła sobie życie tak, że niewiele było czasu wolnego od pracy i nauki.
Nietylko pracowała na politechnice i w laboratorjach, lecz poza tem zwiedzała fabryki, zapoznając się w ten sposób z przemysłem i wytwórczością belgijską.
Profesorowie, widząc jej pracowitość i poważną chęć zdobycia wiedzy, ułatwiali jej bardzo wiele, i dzięki ich pomocy Bronka w krótkim przeciągu czasu nabyła więcej pożytecznych wiadomości, niż starsi od niej koledzy i koleżanki.
Przekonania jej uległy w tym czasie wielu zmianom. Wybrała drogę przemysłową i postanowiła iść nią w dalszem życiu. W miarę jednak jak pracowała i zdobywała wiedzę, coraz większą czcią otaczała ludzi nauki, tych wszystkich cichych a wielkich pracowników-myślicieli, dzięki którym ludzkość wznosi się na wyżyny postępu i wiedzy, dobra i prawdy.
Wczytywała się w ich dzieła i poiła duszę skarbami poezji, nie egzaltując się, jak niejedna z jej rówieśnic samym dźwiękiem słów lub smętkiem poetów, bez zgłębienia, skąd on pochodził i zastanawiania się nad tem, czy ludzie czynu i pracy nie potrafią tak kiedyś życia urządzić, by smutku i bólu było jak najmniej na świecie. Piękność jej i wdzięk zwracały na nią oczy ludzkie, a poważne przy wrodzonej żywości i młodzieńczej wesołości postępowanie, uprzejmość jednostajna dla wszystkich, jednały jej ogólny szacunek i życzliwość.
Koledzy i koleżanki kochali Bronkę i młoda dziewczyna w obcem sobie środowisku zdobyła tyle przychylności, iż wkońcu osamotnienie przestało jej dokuczać.
Przy pracy i różnych zajęciach nie brak było miłych rozrywek. W gronie koleżeńskiem odbywały się wycieczki po całej Belgji, a parę razy podczas świąt przyjeżdżała panna Wanda, i obie wtedy jeździły do Francji, zwiedzały Paryż. Podziwiając stolicę świata, Bronka bogaciła swą duszę.
— Jestem okrutnie chciwa — mówiła nieraz do panny Wandy. — Przy zapoznawaniu się z cudami pracy lub myśli ludzkiej chciałabym to wszystko, co tu słyszę, widzę i podziwiam, zebrać do mej głowy, przyswoić sobie, przemyśleć i przetrawić, a potem...
— Co potem? — pytała panna Kańska.
— Zawieźć do ziemi mej — szepnęła Bronka — podzielić się wszystkiemi skarbami tu zdobytemi z braćmi... to byłoby dopiero szczęście...
Tak w każdej chwili, przy każdej sposobności myśli młodej dziewczyny wracały do kraju i coraz goręcej biło jej serce na myśl o pracy dla niego.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Upłynęły trzy lata. I znowu była wiosna na świecie. Słońce jasno zaświeciło w oknie czwartego piętra i zbudziło studentkę. Pierwsze spojrzenie ślicznych, czarnych oczu padło na stojącą przy łóżku fotografję.
— Tatusiu mój — szepnęła dziewczyna — wszak to święto twej królewny. Od dziś ona pełnoletnia i odpowiedzialna za swe czyny i słowa.
W tejże chwili zapukała do drzwi posługaczka. Niosła przepyszny bukiet białego kwiecia.
Bronka spojrzała zdumiona, a Belgijka oznajmiła z zadowoleniem, że kwiaty przyniósł chłopak od pierwszorzędnego ogrodnika.
Kto przysłał, było zagadką, bo przy kwiatach nie było żadnego listu, ani biletu.
Ubierając się szybko, Bronka ze zdumienia wyjść nie mogła.
Kto pamiętał o niej, a właściwie kto wiedział, że w ten dzień przypada rocznica jej urodzin? Od panny Wandy spodziewała się listu, wiedziała, że jej ukochana opiekunka nie zapomni o jej święcie, ale onaby kwiatów nie posłała. A tu w całem Leodjum nikt nie wiedział, że dziś Bronka obchodzi rocznicę swych urodzin.
Ten dzień był niegdyś uroczyście obchodzony w domu ojca, po śmierci jego jedna panna Kańska wiedziała o nim.
Kwiaty sprawiły jej wielką przyjemność, wstawiła je do wody, a wyjąwszy z bukietu białą różę, przypięła ją sobie do ciemnej, codziennej sukienki i poszła do laboratorjum.
Po południu wróciła do siebie i znowu rozkoszowała się cudownem kwieciem, gdy naraz ktoś lekko zapukał do drzwi.
— Proszę — odrzekła po polsku, odwracając z niechęcią twarz od kwiatów. W tejże chwili krzyknęła z radości.
Na progu stał dr. Tadeusz Kępa: kwiatowa zagadka była rozwiązana.
— Przyjechałem przed godziną — mówił Tadeusz, trzymając w ręku dłonie uradowanej dziewczyny. — Chciałem ci pierwszy, Bronko, złożyć życzenia w dniu twej pełnoletności, a że bałem się, by mię kto nie ubiegł, więc wyprawiłem wcześniej kwiaty...
— One też pierwsze powitały mnie — odrzekła wesoło. — Ale, że ja też nie wpadłam na myśl, że mi je doktór przysłał. Łamałam sobie głowę nad tą zagadką i nawet w laboratorjum praca mi nie szła tak gładko, jak zazwyczaj.
— Lubisz swoje zajęcie?
— Bardzo. Chemja pociąga mnie coraz więcej i nieraz już przychodziło mi na myśl, czyby nie należało iść drogą wyłącznie naukową.
— Tak? — zadziwił się Kępa. — A cóż będzie z fabrykami, z tkactwem, farbiarnią?
— Jeszcze się tego nie wyrzekłam — odparła — tylko, że życie zdziera z nas pewne złudy. I tak naprzykład prześladuje mnie myśl, że przecie, skoro będę pracowała w farbiarni, to najlepsze wyniki mej pracy będą głównie szły na pożytek właściciela, a może nieraz stanę się przyczyną pewnego wyzysku robotników, wtedy, gdy pracując w laboratorjum, nigdy tego nie zrobię.
Kępa uśmiechnął się i, zmieniając przedmiot rozmowy, rzekł:
— Przyjechałem tu w bardzo ważnej sprawie i muszę o niej z tobą pomówić. Czy wiesz, że Bronków ma być sprzedany?
— Nie — odrzekła — nie słyszałam o tem.
— Tak jest niezawodnie. Tworzy się właśnie towarzystwo, które chce nabyć ten majątek. Bronków leży w okolicy, bardzo nadającej się pod uprawę lnu, i towarzystwo zamierza tamże założyć fabrykę tkacką, coś à la Żyrardów, z tą różnicą, iż tu będą zatrudnieni sami Polacy, począwszy od dyrektora aż do ostatniego posługacza. Będzie się tkało płótno i robiło wszelkiego rodzaju płócienka. Obok stanie fabryka perkalików, takich, jakie przeważnie sprowadza się z Rosji do Królestwa. Słowem, przedsiębiorstwo zakrojone na dużą skalę i poważnie ujęte.
— Jaką mi dobrą wieść przywiozłeś, kochany doktorze — rzekła młoda dziewczyna — teraz już mi nie żal będzie mego ukochanego Bronkowa, gdy w nim zawrze praca, z której przyjdzie pożytek dla kraju.
— Tem bardziej, że i sama będziesz tam mogła pożytecznie pracować, przyjechałem bowiem zapytać cię, czy po skończonych naukach zgodzisz się objąć w farbiarni bronkowskiej posadę dyrektora-chemika, a przez to wejść do zawiązującego się towarzystwa.
— Jakto? — zapytała zdumiona. — Jakim sposobem?
— Bardzo prostym — odparł, zapalając papierosa. — Nasz kochany mecenas Stoiński jest duszą całego towarzystwa, on opracował ten cały plan. Będzie to pierwsza chyba w Polsce fabryka spółdzielcza. Każdy, kto chce w fabryce pracować, tak dyrektor jak i stróż, musi złożyć pewien wkład. Wysokość wkładów jest odpowiednia do posady, którą dany osobnik może zająć. W ten sposób wszyscy pracujący w fabryce bronkowskiej są jednako zainteresowani jej rozwojem, gdyż wszyscy razem są jej współwłaścicielami.
— Ale ja nie mogę do tego stowarzyszenia należeć — rzekła Bronka. — Zapominasz, doktorze, że w obecnej chwili jestem tylko ubogą studentką.
Kępa roześmiał się.
— Wcale tak źle nie jest — rzekł. — Miałaś niewielki kapitalik, który mecenas podwoił, i klejnoty matki, które tu przywiozłem — mówiąc to, podał Bronce dwa ponsowe, safjanowe pudełka. — Sądzę, że to wszystko starczy.
Bronka otworzyła pudełka i oczy jej olśnione zostały widokiem cudnego sznura białych pereł, zakończonego spięciem brylantowem. W drugiem pudełku była broszka, kolczyki i pierścionek brylantowy, oraz grzebienie do włosów, wysadzane perłami.
— Klejnoty te, jako własność osobista twej matki, pani Torskiej — mówił doktór — ocalały i dziś stanowią twą własność. Ojciec twój, Bronko, będąc jeszcze zupełnie zdrów, oddał je na przechowanie mecenasowi Stoińskiemu, z tem zastrzeżeniem, iż w razie śmierci jego mają być tobie oddane w dniu twej pełnoletności.
Bronka oczu oderwać nie mogła od pereł. Milczała, a wyobraźnia przeniosła ją daleko stąd.
Była w pałacyku, przy Alei Róż. W przyćmionym gabinecie stała wdzięczna, jasnowłosa kobieta, a piękny, młody mężczyzna zapinał na jej szyi cudne perły. Jej ojciec i matka. Tacy piękni, tacy młodzi, kochający się oboje. I oto niema ich, tylko te klejnoty zostały i mówią jej o nich. Dwie duże perły stoczyły się z lic dziewczyny i spadły na tamte, trzymane w ręku.
Kępa domyślił się przyczyny łez, udał jednak, że ich nie widzi.
Bronka postawiła pudełko na stole.
— A więc — rzekła — zapomocą tych klejnotów będę mogła wejść do owego towarzystwa, prawda? Czy wartość ich na to starczy?
— Najzupełniej — odrzekł Tadeusz — tem więcej, że masz jeszcze swój kapitał.
— Mój kapitał — powtórzyła — ależ zapominasz chyba, doktorze, żem go już podniosła. Po raz pierwszy wzięłam za twem zezwoleniem na kurację ciotki, a z reszty utrzymuję się tu, na politechnice. Nie wiem nawet — dodała — czy mi starczy do końca, wszak mam przed sobą jeszcze rok nauki i co najmniej rok praktyki w fabrykach.
Kępa był zmieszany, przeszedł się parę razy po pokoju, wkońcu stanął przed dziewczyną i mnąc papier w ręku, rzekł:
— Posłuchaj mię, Bronko, i nie gniewaj się, gdy ci powiem, że pieniądze twe są nienaruszone.
— Jakto? — zapytała — a tamte wydatki? któż je pokrywał? Wszak wystawiłam pokwitowanie mecenasowi.
— Byłaś wtedy małoletnią, właściwie nie miałaś prawa rozporządzać swym majątkiem; ani ja, jako twój opiekun, ani mecenas, jako obrońca prawny, nie mogliśmy na to pozwolić.
— Więc któż płacił? — zapytała i łuna pokryła jej twarzyczkę.
— Oto jest twoje pokwitowanie — rzekł Kępa, podając jej papier. — Kapitał twój jest nienaruszony i dopiero dziś możesz nim zarządzać.
Bronka porwała się z krzesła, oczy jej zapałały, płomienie uderzyły na twarz.
— A więc — zawołała — okłamaliście mnie! Całe życie na łasce waszej jestem. Byłam spokojna i szczęśliwa, że za mój skromny grosz uczę się, że przynajmniej dziś nikomu ciężarem nie jestem, że chociaż w części spłaciłam dług zaciągnięty... A to okrutnie było z waszej strony!..
— Bronko — mówił Kępa — uspokój się i zastanów poważnie, a przyznasz, iż w tem, co się stało, nie było okrucieństwa, jedynie troska o ciebie i twą przyszłość. Gdyby twój kapitał został wyczerpany, nie mogłabyś należeć do towarzystwa, a tem samem nie stałabyś się współwłaścicielką Bronkowa.
— Nie zostanę nią i obecnie — odparła. — Nie chcę długów, nie chcę darowizn żadnych. Dziś jeszcze napiszę do mecenasa Stoińskiego, prosząc go, by odebrał swą należytość i pokwitował mnie z tego długu.
— Proszę ciebie, nie czyń tego.
— A to czemu? — zadziwiła się.
— Gdyż w tem, co się stało, niema winy mecenasa — odparł cichym głosem.
— A więc to pan, pan mi tę jałmużnę rzucił? — zawołała porywczo. — Pan, który wiedział, jak mi bardzo było ciężko już w dzieciństwie przyjmować cośkolwiek od ludzi...
Po raz pierwszy od lat dziecinnych Bronka nazwała Tadeusza panem i on odczuł to boleśnie. Zdawało mu się, że odrazu to jedno słowo przecina wszelkie łączące ich więzy.
Spojrzał tylko na nią smutno i rzekł zwolna:
— Niech mi pani wybaczy, byłem jej opiekunem i uważałem, że jako taki powinienem myśleć o jej przyszłości. Radziłbym jednak spokojnie się nad tem wszystkiem zastanowić, a może tak bardzo potępionym nie będę.
Ale o spokoju mowy być nie mogło. Bronka miała gwałtowną naturę, umiała wprawdzie nad nią panować, dziś jednak wybuchnęła, dotknięta w miłości własnej. Stanowczo oznajmiła, że Tadeuszowi zaraz dług cały spłaci, a do towarzystwa nie wstąpi.
— Dość mam łask i dobrodziejstw — rzekła — chcę być sobą i od siebie samej zależeć.
Widząc, że jej nie uspokoi, a tem mniej przekona, ukłonił się i wyszedł.
Bronka po jego wyjściu padła na stojącą pod ścianą otomankę i długo leżała nieruchoma.
— A! dlaczego on tak z nią postąpił? Tak ją niegdyś cieszyła ta myśl, że za jej pieniądze panna Wanda jest w Zakopanem. Teraz tu w Belgji nie liczyła się bardzo z groszem, bo był jej własnością, a tymczasem żyła wciąż z łaski.
Powoli uspokoiła się miotająca dziewczyną burza. Wzrok jej padł na leżące na stole perły, wzięła je w ręce i podziwiała ich piękność.
— Jakież przedziwnie piękne są — myślała — jak cudnie wyglądała w nich matka. Nosiła je często, bo i na portrecie je widać. A ona, Bronka, jakżeby w tem wyglądała? Nie włoży ich nigdy przecie, nie ma odpowiedniej tualety i gdzież poszłaby w tym stroju?
Ale perły miały w sobie wdzięk kuszący.
Im dłużej na nie patrzyła, tem bardziej ją nęciły. Nie, musi raz włożyć je na siebie, zobaczyć, czy też ozdobią ją tak bardzo.
Wstała, upięła jak koronę nad czołem dwa ciemne warkocze i przypięła je grzebieniami strojnemi w perły. Wyjęła z szafy białą, lekką sukienkę, ubrała się w nią i na szyję wzięła sznur perłowy.
Spojrzała w lustro i stanęła zdumiona. Że była piękną, wiedziała dobrze, mówiły jej to i oczy ludzkie i zwierciadła. Sprawiało to jej przyjemność, ale tak, jak nie była zarozumiałą ze swych wiadomości, tak też nie pyszniła się urodą. Dziś jednak wydała się sobie samej piękną.
W tejże chwili ktoś zapukał do drzwi i, nie czekając zaproszenia, do pokoju wpadła Kazia Iwicka, koleżanka z uniwersytetu.
— Słuchajcie, Torska! — wołała, otwierając drzwi, lecz zaraz urwała i stanęła, patrząc z zachwytem na białą postać.
— Boże! — zawołała wkońcu. — Jakżeż wy wyglądacie. Nic tylko królewna z bajki. Ależ wy naprawdę jesteście cudownie piękna.
Bronka roześmiała się.
A tamta podziwiała jej piękność, zachwycała się jej postawą, a już słów nie miała dla pereł.
— Ale, ale — mówiła — zapomniałam przecie, przyszłam tu nie sama, tylko z bratem. Został na schodach, nie wiedząc, czy go przyjmiecie.
— Naturalnie, że proszę — odrzekła Bronka, i na jej zaproszenie wszedł do pokoju starszy brat Kazi, Stach Iwicki, również kolega.
— Otóż widzicie — trzepała Kazia — umyśliliśmy sobie ze Stachem, żeby po was wstąpić i zabrać was ze sobą gdzieś na wycieczkę zamiejską. Pójdziecie?
Bronka potrząsnęła głową.
— A nie zmienilibyście projektu? — rzekła. — Na wycieczkę nie mam ochoty, ale chodźmy do teatru. Nie wiem, co dziś grają, lecz mniejsza o to. Chcę być w teatrze, w tem rzecz i przyszliście w porę. Wiecie, dziś moje święto, jestem już pełnoletnią i chcę jakoś uczcić tę chwilę.
— Zgoda, zgoda! — zawołali oboje Iwiccy.
— Tylko jeszcze jedno — mówiła Bronka — nie idziemy na żadne studenckie miejsca, bierzemy lożę pierwszego piętra.
Stach spojrzał z niepokojem na siostrę.
Bronka złapała to spojrzenie.
— I to jeszcze — dodała — że ja kupuję lożę i wy jesteście moimi gośćmi.
— Ależ Bronko! — zawołała Kazia — jakżeż można.
— Raz w życiu obchodzi się pełnoletność — śmiała się Bronka — nie możecie więc mi odmawiać. Chcę się dziś bawić.
— Jesteś dziś tak królewsko piękna — rzekła Iwicka — że jak królewny musimy słuchać.
— To, to rozumiem — rozśmiała się Bronka. — Niech więc kolega pójdzie po bilety.
Dnia tego dawano w teatrze „Lohengrina“. Bronka muzykalna bardzo i wrażliwa znała dobrze arcydzieło Wagnera, dziś jednak bardziej niż kiedy indziej wzruszał jej duszę tragizm, przemawiający tonami muzyki.
Zasłuchana w cudną uwerturę, nie zwracała uwagi na to, że po podniesieniu kurtyny oczy widzów skierowały się do ich loży: budziła ogólny zachwyt swą pięknością.
Ona myślała o Elzie. Dlaczego piękna księżniczka nie uwierzyła swemu obrońcy? czemu podejrzliwością swą i niewiarą złamała życie obojga? — i smutno jej było.
Po pierwszym akcie spojrzała na widownię i naraz zarumieniła się. Oczy jej spotkały się z oczyma Tadeusza. Siedział w krzesłach, dojrzał ją i ukłonił się, ale oczy miał smutne i nie uśmiechał się do niej, jak to było zwyczajem.
Bronce zabiło serce.
Dojrzał ją — pewno przyjdzie, a ona dziś tak piękna. Nigdy jej taką nie widział.
W tejże chwili zgasło światło — rozpoczął się akt drugi.
Teraz już nie słuchała, nie patrzyła nawet na scenę, czekała...
Gdy znowu spadła zasłona, Bronka spojrzała w tamtą stronę: Tadeusza już nie było.
— Pewno przyjdzie za chwilę...
Odsunęła się w głąb loży i znowu czekała. Jakoż za chwilę otworzyły się drzwi, i wszedł gość, ale nie doktór Kępa. Był to jeszcze jeden kolega z uniwersytetu, Stefan Kaliński. Znacznie starszy od Bronki i Iwickich, Kaliński kończył za kilka miesięcy nauki i miał wracać do kraju. Właściwie powinien był już przed rokiem uporać się z nauką, ale obecność Bronki zatrzymała go rok dłużej w Leodjum. Bardzo zamożny, posiadał bowiem wielkie dobra na Wołyniu, niezależny zupełnie, gdyż prócz starszej siostry, zamężnej od lat kilku, nie miał żadnej rodziny, od pierwszego spotkania z Bronką zajął się nią mocno i jeszcze przed rokiem prosił, by została jego żoną. Bronka odmówiła mu tak, jak niegdyś Witoldowi. Kaliński jednak nie dał za wygranę. Odłożył na rok ostatnie egzamina i został w Leodjum i możliwie jak najczęściej starał się spotykać z Bronką. U niej w mieszkaniu nie bywał, bo młoda dziewczyna naogół nie przyjmowała kolegów, chyba takich, jak Iwicki, który zawsze tylko z siostrą przychodził. Spotykali się zato często na wycieczkach, lub u Kazi, która mocno popierała jego starania o rękę koleżanki.
— Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz wyjść za Stefana — mówiła nieraz do Bronki. — Przyznasz chyba, że jest przystojny, sympatyczny, wykształcony, kocha ciebie tak, że wszystkie dobra wołyńskie rzuciłby ci pod nogi, otoczyłby cię zbytkiem i przepychem, jak królowę.
— Właśnie to królestwo odstręcza mię od Kalińskiego — śmiała się Bronka. — Nie mogę przyjmować tylu skarbów, któremi onby mnie obdarzył, nie dając wzamian nic.
— Jakto? — dziwiła się tamta — ty nie dałabyś mu nic? A twoja młodość, uroda, inteligencja i wykształcenie to nie są skarby?
Bronka głową pokręciła.
— Wszystko to jest nic, wielkie nic, gdyż niema między nami żadnej wspólnej nici, któraby nas łączyła. Lubię Kalińskiego tak, jak lubię twego brata i wielu innych kolegów, ale za żadnego z nich nie pójdę. Zresztą — dodała — dobrze mi tak jak obecnie, i o jednem tylko myślę, to jest o pracy pożytecznej dla społeczeństwa, a dającej mi byt niezależny.
Kazia kręciła na to głową, niebardzo to wszystko rozumiejąc. Stefanowi zaś radziła, by nie tracił nadziei i był wytrwałym.
Zobaczywszy wchodzącego do loży Stefana, Bronka zbladła mocno. Tak była pewna, że Kępa tu przyjdzie. Teraz, kiedy ochłonęła ze swego oburzenia, żal jej było tych słów nierozważnych, które mu rzuciła. Zobaczywszy doktora w teatrze, uradowała się podwójnie. Raz, że on tu przyszedł; kto wie, czy nie szukał jej nawet, wszak mógł wrócić do niej i dowiedzieć się od odźwiernej, że poszła do teatru. Cieszyła się, że ją zobaczy tak piękną...
Tymczasem on nietylko nie przyszedł, ale wyszedł z teatru. Może dziś odjedzie?
Żal ścisnął jej serce, zaraz jednak podniósł się bunt gwałtowny.
— A więc niech będzie jak chce, niech jedzie...
I odzyskując całą swobodę, zaczęła z żywością rozmawiać ze Stefanem, Kazią i Iwickim. Starała się być wesołą, ożywioną i dowcipną.
Już jej nie obchodziła niedola Elzy, nie słuchała przepięknego pożegnania Lohengrina. Chciała się bawić i bawiła, zachwycając i czarując coraz bardziej Wołyniaka.
Po skończonem przedstawieniu Kazia, którą ucieszyło powodzenie Stefana, szła z bratem i coś ważnego musiała mu powiedzieć. Kaliński skorzystał z tego i towarzyszył Bronce. I on uwierzył w swą dobrą gwiazdę i głosem cichym zapytał ją o to, o co błagał przed rokiem.
— Wiem — mówił — że pani kocha kraj, że pragnie dla niego pracować, ale czyż małżeństwo temu przeszkadza? Przeciwnie, pracowalibyśmy we dwoje, pod wpływem pani i ja stanę się człowiekiem pożytecznym. Wszystko, co posiadam, będzie twą własnością, ty będziesz tem rządziła.
Bronka milczała. Serce jej biło gwałtownie. Różne uczucia miotały nią, była chwila, że już chciała podać rękę Stefanowi, gdy on znowu odezwał się:
— Nie nalegam, byś pani dziś stanowczo mi przyrzekła, że zostaniesz moją żoną. Będę czekał cierpliwie, ale pozwól mi bodaj mieć nadzieję.
Bronka odetchnęła. Tak, to będzie najlepiej, nie może odrazu nic postanowić.
— Odpowiem panu jutro po południu — rzekła cicho. A już stali przy bramie domu, w którym mieszkała.
Bronka tej nocy usnąć nie mogła. Tyle wrażeń przeszła przez cały dzień ubiegły, że uspokoić się nie mogła. Była już prawie zdecydowana. Pójdzie za Stefana. On ją tak kocha, że za to samo musi mu być wdzięczna, lubi go zresztą. Będzie bogatą panią, dostanie pałac, dobra, cały zbytek, którym była otoczona w dzieciństwie i który ongi tak kochała. Czyż to nie lepsze nad ślęczenie w laboratorjach, a potem duszenie się w zakopconych dymem farbiarniach? O wiele większe będzie zresztą pole do działania, do pracy społecznej.
Kępa — nawet o nim myśleć nie chciała, zdeptał jej miłość własną, obraził i odszedł. Dobrze, niech i tak będzie.
Zasnęła o świcie i spała króciutko, zbudziła się i miała uczucie, że wszystko, co przeszła przez dzień wczorajszy, było tylko ciężką zmorą. Wstyd jej było swych uczuć i rozmyślań, żal miała do siebie za całą rozmowę z Kępą. Nie on ją obraził, nie, ona jedna tu zawiniła. Od chwili śmierci ojca miała dwoje ludzi, którzy o nią dbali i gotowi byli wszystko dla niej poświęcić. Ciotka Wanda i Tadeusz Kępa, a oto ona tak mu za jego dobrą opiekę i życzliwość odpłaciła. Słusznie uczynił, że wczoraj do niej nie przyszedł, wszak tylko z próżności tego pragnęła. Chciała, by ją zobaczył strojną, wesołą, by podziwiał jej „królewską piękność“, jak mówiła Kazia. A właśnie to wszystko go odepchnęło. Ale nie, teraz ona pójdzie do niego i jak dawniej to robiła mała Bronka, przeprosi go, a on wybaczy swojej dziewczynce.
Wyskoczyła z łóżka, ubrała się szybko, nakreśliła parę słów na bileciku, zarzuciła na siebie płaszczyk i wybiegła.
Po drodze posłała bilecik do Kalińskiego, a sama poszła do stacji telefonicznej. Nie wiedziała wprawdzie dokładnie, w którym hotelu stoi doktór, ale zdawało się jej, że go znajdzie w tym samym, w którym stawała panna Wanda.
Jakoż nie pomyliła się. Odpowiedziano jej, że doktór Kępa przed chwilą wyszedł i że za godzinę wyjeżdża do Paryża. Odetchnęła i kazała powiedzieć doktorowi, iż znajoma jego chora, prosi, by dziś koniecznie był u niej. Podała adres domu, ulicy i wróciła do mieszkania. Czekała, niepokój pochłaniał ją straszny. A jeśli on się na nią obraził i nie przyjdzie, to co? Na samą myśl o tem serce się jej ściskało. Zostanie zupełnie sama po raz drugi w życiu, jeśli ją opuści ten najlepszy przyjaciel. Zakryła oczy.
Ale nie, on tego nie uczyni, nie, nigdy!
Na schodach słychać znajome kroki. Skoczyła do drzwi i otworzyła je, podając obie ręce doktorowi.
— Mówiono mi, że jesteś pani chora — powiedział, ujmując jej dłonie. — Co się stało? Rzeczywiście, pobladłaś pani mocno od wczoraj.
— Bronka była chora — odpowiedziała, nie usuwając rąk i prowadząc go w głąb pokoju — i dlatego musiała prosić, by doktór do niej przyszedł.
Usiedli oboje, a Tadeusz milcząc patrzał na młodą dziewczynę, ona zaś mówiła:
— Choroba jest rzeczą brzydką, złą, to też człowiek, który popełni zły czyn, jest również chory. I ja taką chorą byłam wczoraj, dlatego prosiłam mego kochanego doktora, by przyszedł i uleczył mnie. I już zdrowa jestem, tylko proszę Bronce, to co powiedziała wczoraj, wybaczyć i... zapomnieć...
Gdyby panna Torska mogła siebie w tej chwili zobaczyć, przekonałaby się, że o wiele piękniejsza była od wczorajszej królewny strojnej w perły. Tadeusz widział to. Stała mu się też droższą i bliższą od tamtej. Odzyskał Bronkę dawną.
— Oto są perły i inne klejnoty — mówiła Bronka — proszę weź to wszystko, doktorze, spienięż i niech to będzie jako moja wpłata do towarzystwa. Wejdę do bronkowskiej fabryki, ale nie prędzej jak za trzy lata, więc kapitału nie ruszajmy. Mam jedną ambicję — dodała, patrząc z pokorą w twarz Kępy — by nic nie brać od nikogo. Pozwól mi zatem, mój opiekunie, bym spłaciła wszystko już teraz; prawda, że mój wkład będzie nieco mniejszy, ale długu zato nie będę miała...
I Tadeusz zgodził się. Uregulowano wszystko, ponieważ panna Wanda stanowczo zastrzegła, na co miał Kępa list od niej, i wszelkie wydatki, poniesione na swą kurację, spłaci sama, więc pozostała jeszcze po obrachunku kwota, wystarczająca na koszta utrzymania Bronki przez parę lat na politechnice.
— A nie żal ci pereł, Bronko? — zapytał doktór, gdy już wszystko zostało wyrównane.
— Nie — odparła spokojnie — wolę ich nie mieć; zbudziły we mnie zło, drzemiące kędyś w duszy, i o włos nie uczyniły nieszczęśliwą. Ze wszystkich klejnotów zostawiam sobie jeden, pierścień zaręczynowy matki, nie chcę, by go nosił ktoś obcy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Jadwiga Reutt.