Przejdź do zawartości

Kopalnie Króla Salomona/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ XV.

Good wyczerpany, utratą krwi osłabiony, przeniesiony został do domu Twali, dokąd sir Henryk i ja udaliśmy się za nim. Obaj mało co lepiej czuliśmy się od niego. Sir Henryk lekko wprawdzie, ale także był ranny, mnie głowa bolała szalenie od owego uderzenia, które w rannej potyczce powaliło mię bezprzytomnego na ziemię, a i stara rana zdobyta na polowaniu na lwy, otworzyła się teraz wskutek zmęczenia. Niewesołą więc przedstawialiśmy trójkę; jedyną naszą pociechą w owej chwili była myśl, że jednak los nasz był o wiele lepszy od losu tych, których niepogrzebane ciała walały się teraz na pobojowisku. Przy pomocy pięknej Falaty, która od chwili uratowania jej od śmierci uczyniła się naszą sługą, zdołaliśmy zdjąć z siebie żelazne koszulki; wtedy dopiero przekonaliśmy się, jak wiele im zawdzięczamy. Całe ciało mieliśmy strasznie potłuczone, bo chociaż oręż nie mógł przedziurawić stali, siła każdego uderzenia odznaczyła się sińcem potężnym. Falata przyniosła nam jakichś liści zielonych utartych, który wydawały aromatyczny zapach, a przyłożone na miejsca stłuczone, przynosiły wielką ulgę. Najwięcej jednak niepokoiła nas rana Gooda, który wskutek przedziurawienia swojej „pięknej białej łydki”, dużo już krwi utracił. Szczęściem sam kapitan zaradził złemu i pomimo słabo palącej się lampki, opatrzył ranę sir Henryka, a potem swoją: nasmarował je jakimś olejkiem dezinfekcyjnym i zawiązał kawałkami chustki od nosa.
Jednocześnie Falata przygotowała nam napój wzmacniający, który wypiliśmy chciwie, lecz zbyt byliśmy zmęczeni, ażeby jeść; następnie rzuciliśmy się na posłanie ze wspaniałych futer, licznie zaścielających chatę królewską.
Ale sen, pomimo strasznego utrudzenia, nie przyszedł tak prędko. Ze wszystkich stron dolatywały nas jęki i narzekania kobiet, których mężowie, synowie i bracia polegli w boju. Serce ogarniał ból niewysłowiony w obec tych żałosnych nawoływań, pełnych tęsknoty, za tymi, którzy nie mieli już powrócić, padłszy ofiarą ambicyi jednego człowieka. Około północy jednakże wszystko ucichło i tylko kiedy niekiedy rozlegał się w sąsiedniem domostwie ostry krzyk starej Gagooli, rozpaczającej nad martwem ciałem Twali.
Usnąłem wtedy trochę, aby znowu przebudzić się pod wpływem powracających widm strasznych wypadków dnia ubiegłego. Krwawe postacie wojowników przesuwały się przed oczami mej wyobraźni; dzikie okrzyki walczących rozlegały się znowu w mych uszach; jak mur sterczące szeregi Szarych zdawały się stać przedemną. Wreszcie noc przeszła, a o świcie dowiedziałem się, że i towarzysze moi nielepiej spali odemnie. Good leżał w silnej gorączce, a nawet stracił przytomność i ku wielkiemu memu przerażeniu zaczął krwią pluć, zapewne wskutek uszkodzenia płuc przez owego dzikiego Kukuanasa. Sir Henryk miał się jednak niezgorzej, chociaż obolały cały i zesztywniały zaledwie mógł się ruszać.
Około godziny ósmej odwiedził nas Infadoos, na którym prawie znać nie było utrudzenia dnia poprzedniego, pomimo że jak nam się przyznał, całą noc był na nogach. Wypytywał się troskliwie o wszystko, ściskając nam ręce serdecznie, a stan zdrowia Gooda zmartwił go szczerze. Zauważyłem jednak, że do sir Henryka zwracał się z pewnym rodzajem uszanowania, jakie się zwykle istotom nadprzyrodzonym okazuje. Jakoż w istocie przekonaliśmy się później, że w całej kukuanańskiej krainie nasz wielki Anglik uchodził za istotę nadludzką; wszyscy bowiem żołnierze utrzymywali, że zwyczajny człowiek nie mógł tak walczyć, jak on walczył.
Dowiedzieliśmy się też od Infadoosa, że całe wojsko Twali poddało się Ignosiemu i ze wszystkich stron kraju nadchodziły, od wodzów oświadczenia uległości. Śmierć Twali położyła koniec rozruchom, tembardziej, że i syn jego Skragga nie żył także.
Na moją uwagę, że Ignosi przez krew dobił się tronu, stary wódz odpowiedział wzruszając ramionami:
— Tak, ale nasi wojownicy bez tego żyć nie mogą. Teraz na czas jakiś będzie spokojnie.
Tego rana odwiedził nas jeszcze na krótko sam Ignosi, na którego czole błyszczał teraz dyament królewski. Patrząc na jego wspaniałą postać, przybraną w oznaki monarszej godności, na ten tłum nadskakujących dworaków, przypomniałem sobie mimowoli biednego Zulusa, który trzy miesiące temu prosił nas w Durban o przyjęcie do służby.
— Cześć ci, o królu — wyrzekłem powstając.
— Tak, Makumazahu — prędko odpowiedział — król, dzięki waszym dzielnym prawicom.
Mówił nam, że wszystko szło jak najlepiej; a za dwa tygodnie zamierzał urządzić wielką uroczystość, ażeby pokazać się całemu ludowi.
Zapytałem go, jak zamyślał postąpić z Gagoolą.
— Ach! to zły duch tej ziemi — zawołał — ją i wszystkie czarownice każę stracić. Żyje już tak dawno że nikt jej inaczej jak starą nie widział. Ona to zawsze uczyła wszystkie wiedźmy i niegodziwością swoją dała się we znaki wszystkim.
— Ale wie i umie dużo — odpowiedziałem. — Łatwiej, Ignosi, wytępić wiedzę, niż zasiać ją.
— To prawda — odrzekł, zamyślając się. — Ona i tylko ona zna tajemnicę „Trzech Kamiennych“, siedzących tam, gdzie kończy się wielki gościniec i gdzie królów chowają.
— I gdzie są dyamenty — dodałem. — Nie zapominaj twojej obietnicy, Ignosi. Musisz nas zaprowadzić do kopalni, nawet gdyby ci przyszło darować życie Gagooli, by nam mogła wskazać drogę.
— Ja nie zapomniałem, Makumazahu, a nad tem, coś powiedział, pomyślę.
Po odejściu Ignosiego poszedłem do Gooda, który majaczył nieprzytomny. Wdzięczna Falata czuwała nad nim niestrudzona, ani w dzień ani w nocy nie odstępując chorego, spełniając swoje zadanie siostry miłosierdzia cicho, zręcznie i łagodnie. Pierwszej i drugiej nocy chcieliśmy podzielić z nią trudy czuwania, ale odmówiła nam niecierpliwie dowodząc, że nasza obecność draźniła chorego. Zostawiliśmy jej więc starania około naszego przyjaciela, którego bezustannie oganiała z much, dając mu do picia za całe lekarstwo ochładzający napój miejscowego pomysłu, składający się z mleka i soku, wyciśniętego z cebulki pewnego gatunku tulipana. Widzę dziś jeszcze jej wdzięczną postać dziewczęcą, jak siedzi obok posłania Gooda, plecami oparta o ścianę chaty i znużonemi, ale wielkie współczucie wyrażającemi oczami, wpatruje się w wychudłą twarz chorego, toczącego błędne, gorączkowo błyszczące się źrenice i wygadującego nie trzymające się związku głupstwa.
Z początku myśleliliśmy, że umrze, nie mieliśmy nadziei, żeby wyzdrowiał. Ale Falata wierzyć temu nie chciała.
— Będzie żył — mówiła.
Na trzysta yardów dokoła otaczała nas cisza, bo z rozkazu króla wszyscy się wynieść z mieszkań swoich musieli, by żaden hałas nie mógł drażnić chorego. Jednej nocy, była to już piąta noc jego choroby, zaszedłem według zwyczaju do chaty Twali, by zobaczyć, jak się miał chory.
Wsunąłem się cicho. Lampka stojąca na ziemi oświecała twarz Gooda, leżącego nieruchomo.
A więc stało się! I coś jak łkanie wyrwało się z mej piersi.
— Sz!... — szepnął cień czarny, w głowach kapitana siedzący.
Podsunąwszy się bliżej, przekonałem się, że Good nie umarł, ale zasnął, ściskając mocno w swej wychudłej białej ręce cienkie paluszki Falaty. Nastąpił więc kryzys i niebezpieczeństwo minęło. Spał tak ośmnaście godzin bez przerwy; a przez cały ten czas poczciwe dziewczę siedziało przy nim, bojąc się ruszyć, rękę wyciągnąć, by nie obudzić go. Co biedactwo przez ten czas wycierpieć musiało, można wnosić z tego, że gdy się chory nareszcie obudził, ona się podnieść nie mogła i trzeba ją było wziąć na ręce.
Od tej chwili zaczął już szybko powracać do zdrowia. Kiedy już był prawie zupełnie przyszedł do siebie, powiedział mu sir Henryk, ile zawdzięczał Falacie. Łzy zabłysły w jego poczciwych oczach, zawrócił się i poszedł prosto do chaty, gdzie Falata przygotowywała nam obiad, (wróciliśmy bowiem na stare leże) prowadząc mię z sobą jako tłomacza w razie, gdyby dziewczyna nie mogła go zrozumieć.
— Powiedz jej — rzekł — że zawdzięczam jej życie, i że nigdy nie zapomnę jej dobroci dla mnie.
Przetłomaczyłem.
Dziewczę zarumieniło się pomimo ciemnej skóry swojej i, zwracając się do niego pełnym wdzięku ruchem, odpowiedziała z prostotą:
— Pan mój zapomina, że mnie ocalił życie! że ja jestem sługą jego.
W kilka dni potem odbyła się wielka uroczystość, „indaba“ (rada), na której Ignosi formalnie uznany był za króla przez wszystkich „indunas“, to jest naczelników kukuanańskiego ludu. Było to wspaniałe widowisko, którego część stanowił naturalnie wielki przegląd wojska. Ocalone resztki pułku Szarych w dniu tym z wielką paradą zostały przeprowadzone przed całym narodem i publicznie otrzymały podziękowanie za waleczność. Każdemu z pozostałych ludzi dał król znaczne podarunki w bydle, a wszystkich bez wyjątku mianował oficerami w nowo formującym się pułku Szarych. Ogłoszono także, że na całej przestrzeni kraju nam trzem, dopóki w nim tylko gościć zechcemy, należało oddawać królewskie honory, a prawo życia i śmierci było nam publicznie przyznane. Ignosi zaś wobec całego ludu odnowił uczynioną przedtem obietnicę, że wyrok śmierci nie dotknie nikogo bez sądu i że polowanie wiedźm raz na zawsze będzie zniesione.
Po skończonej uroczystości udaliśmy się do Ignosiego, przypominając mu, jak byliśmy ciekawi zbadania tajemnicy, otaczającej kopalnie Salomona, i zapytaliśmy go, czy nie dowiedział się czegokolwiek o nich.
— Moi przyjaciele — odpowiedział — dowiedziałem się, że nad niemi to właśnie wznoszą się te trzy wielkie figury zwane „Milczącemi”, którym Twala chciał zabić na ofiarę Falatę. Tam także w jaskini głęboko pod górą grzebią królów tej ziemi. Jest tam wielka jama, wykopana przez ludzi, którzy już dawno pomarli, może być w celu wydobywania kamieni, o których mówicie, a w Przybytku Śmierci znajduje się tajemnicza izba znana tylko królowi i Gagooli. Ale Twala nie żyje, a ja nic nie wiem. Opowiadają jednak w tym kraju, że wiele lat i wiele pokoleń temu, jakiś biały człowiek przekroczył góry i wprowadzony został przez kobietę do tej izby pełnej wielkich bogactw. Nie wziął nic jednak z sobą, bo zdradziła go ta kobieta, a król wypędził za góry. Od tego czasu podobno nie postała tam noga ludzka.
— Opowiadanie to jest zapewne prawdziwem — odpowiedziałem — bo na górach znaleźliśmy białego człowieka.
— Tak, znaleźliśmy — odrzekł — a ponieważ przyrzekłem sam, że jeżeli odszukam izbę i kamienie w niej znajdę...
— Ten, który masz nad czołem stamtąd z pewnością pochodzi — przerwałem mu, wskazując na wielki dyament, który — niedawno błyszczał na głowie Twali.
— Może być, że ztamtąd — odparł — dam ich wam tyle, ile zabrać będziecie mogli, jeśli naprawdę opuścić mnie zechcecie.
— Musimy najprzód odnaleźć tę izbę — powiedziałem.
— Jedna tylko Gagoola wie o niej.
— A jeżeli ona nie zechce powiedzieć?
— To umrze — odrzekł surowo — tylko dlatego darowałem jej życie. Niech wybiera — i zawoławszy posłańca wyprawił go do Gagooli z rozkazem stawienia się przed królem.
W kilka minut dwaj żołnierze przyprowadzili Gagoolę, która im idąc złorzeczyła.
— Puśćcie ją — zawołał król do nich.
Kiedy żołnierze cofnęli jej podporę swoich ramion, stara pomarszczona siadła na ziemi, podobna do masy bezkształtnej.
— Czego chcesz odemnie, Ignosi? — zapiszczała, obejmując nas wężowem spojrzeniem. Nie ośmielisz się mnie dotknąć, bo poznałbyś zaraz, co ja mogę.
— Twoje czary nie ocaliły Twali, stara wilczyco i mnie więc nie zaszkodzą — odpowiedział król. — Rozkazuję ci, abyś powiedziała, gdzie jest izba, w której znajdują się schowane te wielkie błyszczące kamienie.
— Ha! ha! — zaśmiała się — ja wiem tylko, ale ja nigdy nie powiem. Białe szatany wyjdą ztąd z pustemi rękami.
— Powiesz, ja cię zmuszę do tego.
— Jakże to królu? Jesteś wielkim, ale czy mocą swoją wydobędziesz prawdę z kobiety?
— Wydobędę.
— Ale jak, królu?
— Tak, że jeśli nie powiesz, umrzesz.
— Umrę! — wrzasnęła z przerażeniem i wściekłością — nie będziesz śmiał tknąć się mnie! nie wiesz jeszcze, kto ja jestem. Ja znałam waszych ojców, praojców i pra-pra-ojców i byłam tu, kiedy ta ziemia była jeszcze młodą, i będę, kiedy się postarzeje. Ja nie umrę, chyba z przypadku, bo nikt nie odważy się zabić mnie.
— Ja się jednak odważę. Słuchaj, Gogoolo, matko złego, tak jesteś starą, że już chyba nie dbasz o życie. Co ono warte dla takiego jak ty bezkształtnego, bezzębnego grata? Zabić cię, to spełnić miłosierny uczynek.
— Ty głupcze — wrzasnęła stara szatanica — ty przeklęty głupcze! ty myślisz, że życie tylko tobie młodemu jest miłe! Nie znasz ty serca ludzkiego, jeżeli tak myślisz. Młody częstokroć śmierci pragnie, bo młody czuje, miłuje i cierpi, więc nie może patrzeć obojętnie, jak jego ukochani uchodzą do krainy ciemności. Ale stary nie czuje i nie kocha, i ha! ha! śmieje się ze wszystkiego; ha! ha! śmieje się patrząc na złe wyrastające pod słońce. On kocha tylko życie; ciepłe, gorące słońce i woniejące powietrze. Boi się zimna i ciemności, ha! ha! ha! — i stary gruchot trząsł się w ponurej wesołości swojej.
— Zaprzestań twojej niegodziwej mowy i odpowiadaj mi, — zawołał gniewnie Ignosi. — Czy pokażesz miejsce, gdzie się znajdują kamienie? tak czy nie? Jeżeli nie, umrzesz natychmiast — to powiedziawszy porwał włócznię i wzniósł ją nad babą.
— Nie pokażę. Nie zabijesz mnie, bo byłbyś przeklętym na wieki.
Ignosi powoli opuścił włócznię i ostrzem jej dotknął starej.
Z dzikim wrzaskiem porwała się na nogi, lecz upadła znowu zataczając się.
— Pokażę już, pokażę, tylko daruj mi życie, pozwól mi siedzieć w słońcu i mieć kawałek mięsa do ssania. Pokażę ci!
— Dobrze więc. Wiedziałem, że nauczę cię rozumu. Jutro pójdziesz tam z Infadoosem i moimi białymi braćmi. Ale pamiętaj, że jeżeli ich oszukasz, umrzesz. Powiedziałem.
— Nie oszukam, Ignosi; ja zawsze dotrzymywałam słowa, ha! ha! ha! Kiedyś białemu człowiekowi pokazywała to samo miejsce jedna kobieta i spotkało go tam wielkie nieszczęście — tu oczy jej błysnęły. Kobiecie tej było na imię Gagoola. Może to ja byłam.
— Kłamiesz — zawołałem — to się stało dziesięć pokoleń temu.
— Może być, może być; żyjąc długo zapomina się. Może to była matka mojej matki, która mi o tem opowiadała, ale na imię jej było Gagoola. Słuchajcie, tam gdzie są kamienie, znajdziecie worek skórzany napełniony nimi. Biały człowiek napełnił ów worek, ale nie zabrał go z sobą. Nieszczęście go spotkało, mówię wam nieszczęście. Może ja to słyszałam od matki mojej matki. Wesołą będziemy mieli drogę! zobaczymy, idąc, ciała tych wszystkich, którzy polegli w bitwie. Oczów tylko już nie będą mieli, a i żebra ich będą świecić pustkami. Ha! ha! ha!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.