Komedjanci/Część III/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wróćmy jeszcze na chwilę do Denderowa, dokąd nazajutrz Wacław mimo woli musiał pośpieszać z pożegnaniem przed podróżą, obawiając się dziś spotkania z Cesią więcej niż kiedykolwiek po jej w Wulce odwiedzinach. Dendera siedział, jak wprzód, za swym stołem i papierami, układając plany, marząc o sposobach podtrzymywania walącej się fortuny, o środkach dźwignienia jej, które codzień sztuczniej, ale coraz mniej praktycznie obmyślał. Jak zwykle w rozpaczonych razach, im trudniejszem stawało się położeniem, tem cudowniejszych na nie szukano lekarstw, uciekając się i do losu, i do Boga, i do ludzi, i do zawodzącego rozumu. Nie było już sposobu utrzymać nadal życie na tej stopie, na jakiej je był przywykł prowadzić, a codzień natarczywiej odzywający się wierzyciele przerażali go coraz bardziej, bo mu już do wywijania się im brakło konceptów. W więzach tych długów ściśnięty, przełamywał się jak Laokoon, jak Laokoon przyszłość swych dzieci widząc w tych samych męczarniach.
Zkolei, po awizowaniu Kurdesza, zewsząd przychodziły listy, zjawiali się niemili goście, sypały się zgłoszenia, prośby usilne i niegrzeczne nalegania o zwrot kapitałów; a że zakołatano o nie jednocześnie i każdy wymagał natarczywie, i nikt się nie dawał ani procentem, ani komplementem, ani pochlebstwem ułagodzić, by zostawił sumkę, hrabia rozmyślał tylko, jak uratować z rozbicia choć odrobinę majętności, a samą ruinę zrzucić na czyjeś plecy i od odpowiedzialności moralnej za nią się uwolnić. Klęska jakaś ogólna, przewrót, nieszczęście publiczne byłyby mu bardzo na rękę; ale horyzont, jakby naumyślnie, był jasny i wypogodzony.
W tych gryzących troskach Wacław zastał Zygmunta-Augusta, zestarzałego nagle, wybladłego i, pomimo usilnych chęci udawania spokoju, rozdrażnionego, zniecierpliwionego dojmującem położeniem. Na widok bogatego krewniaka nagle jasna myśl zaświeciła w głowie hrabiego, pomiarkował, że mógłby użyć jego spadku na podźwignienie siebie i, choć mu ciężko przychodziło zniżać się do prośby względem człowieka, w takich dziwnych z nim zostającego stosunkach, powitał go, schowawszy wstyd do kieszeni, z wylaniem i nadzwyczajną serdecznością. Po pierwszych przygotowawczych kilku słowach, przybrawszy minę poważną i smutną, hrabia począł mówić o sobie.
— Nigdym nie przewidywał, — rzekł — żeby mnie spotkał taki dziwny, nieprzewidziany zbieg interesów; mogę ci się przyznać, jako krewnemu, żem przyciśniony doostatka! Wszystko to spowodował ten nieszczęsny załóg, któremu zawsze byłem przeciwny, ta konfiskata klucza Słomnickiego... Kto wie, może będę musiał sprzedać wszystko, a sam usunąć się na spokojne i mniejsze gospodarstwo do dóbr naszych w Galicji. Prócz tego nie lubię tej prowincji... Nie chciałbyś u mnie kupić Denderowa?
— Kupię go — rzekł po namyśle Wacław.
Radość źle ukryta błysnęła na czole hrabiego, który już obrachował, że niedoświadczonego potrafi podejść, uwikłać i wymóc na nim cenę, jakiejby mu nikt inny nie zapłacił.
— Kupię go, — powtórzył Wacław — ale że sam nie znam się wcale ani na dóbr wartości, ani na interesach, użyjemy kogoś za pośrednika, jeśli hrabia zdecydujesz się traktować.
— Zapewne — spuszczając oczy, odparł hrabia — ja także wolałbym to zdać na kogoś obcego. Muszę tych kontraktów ostatecznie moje interesa ułożyć i Denderów sprzedam koniecznie: znudził mnie! Mogę rachować cię za kontrahenta?
— To rzecz jak skończona — rzekł Wacław chłodno.
Po tych kilku wyrazach pełnych nadziei dla hrabiego, gdy rozmowa między nimi, schodząc z tej drogi, stawała się prawie niepodobną, Dendera, zrzuciwszy swój paradny szlafrok, wniósł, żeby pójść do salonu, na co Wacław tem chętniej się zgodził, że w dziedzińcu postrzegł konie Farureja i sądził, że z Cesią sam jeden nie będzie. Ale się pomylił, bo dziewczę zawsze miało wpogotowiu sposób pozbycia się go, gdy jej był niepotrzebny.
Wchodząc, zastali czułą parę przy stoliczku: hrabiankę rozpartą w krześle, z oczyma w ogrodowe okna wlepionemi; starego młodzika pochylonego ku niej, uśmiechnionego z tym śmiesznym wyrazem, jaki twarzy nadaje uczucie, z wiekiem w sprzeczności będące. Chcąc się przymilić, Farurej zrobił się karykaturą: oczy jego, czyniąc się słodkiemi, obwiodły mnóstwem zmarszczek i fałdów, usta drżały, całość rysów wybitniej jeszcze z pod powłoki kosmetyków i malowań wyglądała nieposzanowaną starością. Trafili znać na rozmowę daleko zaszłą i niebezpiecznie wyegzaltowaną, gdyż się ta zaraz przerwała; Farurej odprostował się i powstał na nogi, nie bez wysiłku, który się odbił na twarzy; Cesia, jak swawolne zwierzątko, poskoczyła z krzesełka, rumieniąc się, że ją tak Wacław zastał z tym zgrzybiałym kochankiem. A że miała bardzo wiele do mówienia z Wacławem i nie życzyła sobie mieć świadków rozmowy, ledwie przywitawszy brata, poczęła myśleć, jakby się pozbyć natręta. Gniewać go i rozdrażniać nie chciała, trzymała go bowiem zawsze w odwodzie, zadumała się chwilkę i spytała, nie zważając na ojca i Wacława:
— A mój bukiet? dziś mi pan nie przywiozłeś bukietu?
— Prawda! — rzekł stary elegant. — Wina nie do darowania; ale śpiesząc do nóg pani, o wszystkiem zapomnieć można.
— A pan tak ślicznie układasz bukiety! — dodała Cesia pocichu.
Farurej się uśmiechnął.
— Istotnie, j’en ai fait l’etude à Paris... a nie jest to rzecz tak łatwa, jak się zdaje...
— Właśnie w każdym pańskim bukiecie jest myśl, jest całość artystyczna: każdy z nich jest dziełem sztuki.
Farurej rosnął, nie wiedząc, do czego to prowadzi.
— A! jutro więc pozwolisz pani przysłużyć się sobie?
— Aż jutro! aż jutro! A, ja tak czekać nie lubię! — odpowiedziała Cesia kapryśnie.
Nie było sposobu, stary kochanek, choć czuł, że go to wiele kosztować będzie, a kości odbolą za przejażdżkę niepotrzebną, pochwycił kapelusz i pobiegł ku drzwiom, o ile bolącemi nogami po śliskiej posadzce biec potrafił.
— Co to jest? dokąd? — chwytając go, zawołał hrabia; ale spojrzawszy w twarz rozjaśnioną, domyślił się, że to była jakaś grzeczność dla Cesi: nieco porozumiał, że nie bez przyczyny odsyłano Farureja i niebardzo się zatrwożył. — Dokąd?
— Natychmiast powracam! — głosem pełnym drgań uczuciowych odparł Farurej — natychmiast...
— Ale dokąd? — nadbiegając, zawołała niby zatrwożona Cesia.
— Na skrzydłach wiatru... po bukiet dla pani.
— Czyż się to godzi? pana to zmęczy! — dodała Cesia filuternie.
— Mnie zmęczy! — oburzył się Farurej — mnie?! Ale to maleńka przejażdżka, a dla pani — choć w piekło!
To mówiąc, wyrwał się wstrzymującym go i wybiegł do sieni. Cesia się rozśmiała, Wacław zadumał, hrabia ruszył ramionami.
— Ależ wiedziesz nim, jak chcesz! — rzekł ojciec do Cesi pocichu. — Biedny Farurej! Poleciał jak opętany.
Dziewczę ruszyło ramionami, spojrzało ojcu w oczy, i zrozumieli się. Zygmunt-August wybiegł niby za Farurejem, a Wacława z Cesią sam na sam zostawił.
Nie było już sposobu uniknąć rozmowy, którą przeczuwał przykrą; Cesia całą siłą wzroku i szyderstwa patrzała nań długo milcząca.
— Wiesz, Wacławie, — odezwała się nareszcie powoli — ukochałam twoją Franię. Co za śliczna dzieweczka! A jakie to miłe! kochające! serdeczne! a jakie naiwne!
Wacław zastygł: pochwały te kłuły go jak szpilki; ukłonił się grzecznie i chciał odwrócić rozmowę.
— Przyjechałem was pożegnać — rzekł.
— Jakto, odjeżdżasz? jedziesz? Od nas, to nic jeszcze, ale od ślicznej Frani!
Uśmiech jej, towarzyszący słowom, był zjadliwie ironiczny.
— Nie mówmy o niej — rzekł Wacław poważnie.
— Ale owszem, mówmy o niej jak najwięcej — przerwała Cesia. — Ty ją kochasz, zdaje mi się, że rozmowa o niej najmilszą ci być musi... chyba... nie ze mną? Ale cóżby to znaczyło?
— Kuzynko! dasz mi jakie polecenie do Warszawy?
— Może, choć sama także być się tam spodziewam. Ale naco zwracasz rozmowę, a jeszcze tak niezgrabnie? Co ci jest? Widzę, nie wierzysz mi, boisz się, bym z twojej Frani nie żartowała? Jesteś niesprawiedliwy! Cóż złego można o niej powiedzieć? Ale doprawdy, prześliczna! przemiła, a tak pełna prostoty! Co za domek oryginalny!
— Kuzynko! I dom ten, i Frania są mi droższe nad wszystko w świecie — odparł Wacław głosem drżącym.
— Przecież nie sądzisz, byś mi nowinę powiedział; bardzo to pojmuję! — mówiła dalej Cesia z miną przerażająco poważną. — I dziwnieście się państwo dobrze dobrali: dwoje jak jedno; będziecie szczęśliwi!...
Wacław milczał, ale w nim wrzało, bo czuł, że rozmowa, rozpoczęta pochwałami, ukąszeniem skończyć się musi.
— Dla mnie — ciągnęła dalej Cesia — był to widok wcale nowy tego dworku szlacheckiego, tego miłego sielskiego życia wśród drobiu, mąki i skór: zdawało mi się, żem patrzała na flamandzki jakiś obrazek. Frania w tem tle wydała mi się prześlicznie! Ale jaka to szkoda, — dodała zaraz — że nie poradzisz im jednak, żeby się trochę, trochę ucywilizowali i przerobili do nowego świata, w który wejść muszą za tobą. Jużciż, bogaty, jak ty, człowiek nie może, nie potrafi żyć w kącie, wśród zapleśniałej szlachty; biedna Frania będzie cierpiała, wychodząc w świat...
— Ale nacóż ma wychodzić z tego, w którym jej tak dobrze?
— Prawda, że w tym świecie jej najlepiej, — dodała Cesia — ale położenia swego zmienić nie możesz. Frania będzie musiała pójść za tobą... a taka bojaźliwa, nieśmiała i tyleby jej wdzięku dodać mogło trochę otarcia w świecie!
— Nie chcemy tego świata, o którym mówisz.
— Wierzę, ale on was zechce i oprzeć mu się nie potraficie; potrzeba rachować na to. Frania nie gra? — spytała Cesia po chwili.
— Nie uczyła się muzyki.
— I nie umie po francusku? — dodała kuzynka.
— Po polsku zato doskonale.
— Wierzę, ale ją to nieustannie upokarzać będzie. Wszak jeszcze czas uczyć się wszystkiego.
— Kuzynko, czy nie moglibyśmy zmienić rozmowy? — zapytał Wacław, zbierając się na cierpliwość.
— I owszem, mówmy o wdziękach Frani: śliczna, to prawda, ale jak ze swej piękności korzystać nie umie!...
— Dla mnie będzie zawsze piękna.
— A! wiem o tem; dopóki? tego mi nie powiesz.
— Mówiłem: zawsze.
— „Zawsze“ bywa rokiem, miesiącem i tygodniem.
Wacław się męczył, ale zmuszał się do utrzymania obojętności; Frania na ustach Cesi i jej imię, wymawiane nieustannie, robiło na nim przykre, dojmujące włażenie; a tu rozmowy zmienić nie było sposobu.
— Rozumiem, zdaje mi się, i wieś, i ten dworek, i to życie, — dorzuciła Cesia po chwili — ale, oceniając je, nie pojmuję, jak w tej atmosferze poetyczna dusza wytrwać może, co chwila rozbijając się o prozę i rzeczywistość.
— Poezja niekoniecznie wszystka jest w atłasach i zlocie! — zawołał Wacław. — Bóg nią i siermięgi ozłaca.
— Czasami, chwilami, — odpowiedziała Cesia — ale możnaż nie spowszednieć i nie upaść, wyrzekając się wyższej sfery, która zbliża do ideałów?
— Kuzynko, mylisz się bardzo, to, co zowiesz sferą wyższą, jest może światem fałszu.
— To, co zowiesz fałszem, jest poezją życia.
— Ja poezji w prawdzie szukam.
— I nie znajdziesz jej, biedny marzycielu! — dodała Cesia z westchnieniem smutnem, schodząc na ton inny i omdlałe oczy kierując na biednego Wacława.
Dlaczego Wacław tak się jej obawiał, tak drżał jakby od przeczucia jakiegoś, gdy się do niego zbliżała, tak się czuł słabym do walki z nią i pragnął od niej uciekać!? — Nie wiem. Pierwsze uczucia zawsze, choć zawiedzione, choć opłacone ranami i łzą, głęboko w sercu pozostają. Widok Cesi poruszał w nim wspomnienia, urok jakiś mające grzeszny, ale silnie pociągający. Wacław napróżno wyrzucał sobie wzruszenie, którego przemóc nie umiał.
Nie wychodziło ono na usta jego, ale Cesia postrzec musiała, co się działo z sercem i już rachowała na nie, bo wkrótce odezwała się z uśmiechem:
— Więc tylko do zobaczenia w Warszawie?
— Jeżeli panie przyjedziecie rychło, bo ja tam nie zabawię — rzekł Wacław.
— Jakto! I byłbyś tak niegrzeczny, kuzynku, że na nasbyś nie chciał czekać?
— Nie wiem, doprawdy: niedosyć jestem swobodny.
— A któż swobodniejszy od ciebie?
— Ode mnie? — zapytał Wacław. — Chyba pani nie znasz mojego położenia.
— Może. Ale cóż cię tak wiąże, jeżeli wiedzieć wolno?
— Tysiące nudnych spraw, projektów, układów, rachunków; wostatku ciągnie mnie mój cichy i miły domek, którego nic dla mnie nie zastąpi.
— Tak go już pan kochasz?
— Dobrześ pani powiedziała, kocham go! Ja się tak przywiązuję łatwo i trwale.
— Łatwo! — przystaję; trwale! — wątpię bardzo.
— Dlaczego?
— Dlaczego? — śmiało powtórzyła Cesia, podnosząc oczy. — Bom doświadczyła może, że na uczucie pańskiego serca więcej rachować nie można, jak na świeżość gałązki rezedy. Dziś pachnąca, jutro uwiędła i sucha! A! a to boli — dodała pocichu, wzdychając.
Wacław nic odpowiedzieć nie umiał, badał tylko szczerość uczucia, które wywołało to westchnienie, a Cesia, podrażniona jego milczeniem, mówiła dalej:
— Doprawdy, wszyscy bo mężczyźni nas kobiet nie są warci, u nas uczucie, raz zrodzone, trwa do zgonu; u nich...
— Powszechnem zdaniem — rzekł Wacław — wcale się ma przeciwnie.
— Przesąd to i potwarz; kobiety tylko kochać umieją! — żywo zawołała Cesia.
Ale i tym argumentem nic jeszcze z ust milczącego kuzyna nie wyrwała; wstała niecierpliwa i dorzuciła, coraz się napozór bardziej unosząc, a może trochę już gniewna:
— A! tak to smutno, tak ciężko, tak boleśnie zostać opuszczoną i zapomnianą!
Wacław głowę spuścił, nie chcąc zrozumieć jeszcze.
— Pani się tego obawiać nie możesz — wyjęknął po chwili.
— Któż pana o tem zapewnił?
W tej chwili zmieniła nagle ton, postawę i odezwała się namiętnie:
— Rozumieć mnie nie chcesz, Wacławie, dręczysz naumyślnie świętokradztwem swojem! Jesteś doprawdy nieznośny! Nie kochałżeś mnie nigdy? ani na chwilę? Wszystkoż to było snem i ułudą? dziecinną igraszką? czy poprostu kłamstwem i podejściem? Przyznam ci się, jam w szczerości ducha wzięła to za prawdę!
Wacław był poruszony i zmieszany.
— Pani, — rzekł pocichu — nie wiem, o co się upominasz u mnie! Nigdym przecie śmielszego nie wyrzekł słowa, zuchwałego nie rzucił wejrzenia, nigdym się niczem, bolejąc, nie zdradził! Prawda! o! prawda, — dodał — że była chwila, kiedym sierotą jeszcze i wychowańcem będąc na łasce, śmiał zwrócić oczy ku tobie, lecz odtrąciłaś mnie tak nielitościwie, tak zimno, tak wzgardliwie, żem musiał zagrzebać w sobie uczucie, które dziś stało się garstką popiołów.
Gdy te słowa kończył, turkot powozu zajeżdżającego przed ganek kazał się właśnie domyślać przybycia Farureja, który pośpieszał z żądanym bukietem dla swojej bohdanki. Cesia z pogodną twarzą wysłuchała Wacława, wysiliła się na uśmiech i, pokazując białe drobne ząbki, wyciągnęła doń rączkę drżącą.
— Wacławie, — odezwała się, starając w żart obrócić rozmowę — masz tę wadę, że wszystko bierzesz na serjo, nawet oświadczenie się kuzynki, która trochę sobie chciała pożartować z ciebie. Cha, cha! kuzynie! cały zarumieniony! Jakżeś się na mnie nie poznał: trzeba było spojrzeć mi w oczy, byłbyś zrozumiał, żem sobie pozwoliła trochę cię podrażnić. Daj mi rękę i bądźmy w zgodzie jak brat z siostrą; bądź pewien, że spopielałej przeszłości poruszać więcej nie będę.
Wymówiła to tak naturalnie, swobodnie, łagodnie, że Wacław nawet dał się uwieść wielkiej aktorce; a jednak w sercu jej wrzała chęć zemsty, osnuwały się plany przyszłości.
— Dotknęłam struny, — mówiła w duchu — brzmi jeszcze! brzmi niezerwana! I wydobędę z niej dźwięk, zazdrością i obojętnością ją drażniąc... O! pomszczę się, upokorzona, na nim i na tej wieśniaczce, która śmie walczyć ze mną!
To mówiąc, zwróciła się, podbiegła lekko i swobodnie ku wchodzącemu Farurejowi.
Stary zalotnik, pomimo ochoty trzymania się młodo i okazania, że mu ta gwałtowna przejażdżka nic nie zaszkodziła, blady był, zbity, drżący i cierpiący widocznie. Zdobył się na uśmiech słodki, podając przepyszne kwiaty, nad któremi Cesia unosić się zaczęła; ale zaledwie zdołał wymówić kilka słów francuskich, które przez drogę ułożył, a oczyma wyszukawszy krzesło, padł na nie, nie mogąc się już na nogach utrzymać. Cesia na ten raz zdawała się nie widzieć nic prócz niego, przysunęła się, zbliżyła, spojrzała mu w zagasłe i łzawe oczy i poczęła szeptać, ożywiając starca tysiącem zalotnych poruszeń. Farurej chwycił podaną sobie rączkę w dłonie oziębłe i mimowoli drgające jeszcze od znużenia, resztka młodości obudziła się w nim i na chwilę o bólach zapomniał.
Cesia poczynała grać obojętność i budzić zazdrość, którą Wacława miała ku sobie pociągnąć; wiedziała czy przeczuła, że w biednem sercu ludzkiem to nawet, co odrzuciło, czego się zaparło, w posiadaniu cudzem budzi nieopisane uczucie pożądliwości. Nie mogąc się okazać ujętą innemi przymiotami swego narzeczonego, starała się podnieść francuski jego dowcip, pożyczany, i wykształcenie doświadczeniem nabyte. Poklaskiwała każdemu jego ucinkowi, każdemu słówku, wyzywała je, powiększała ich wartość i szczerze starała się być zajętą Farurejem. Niepodobna odmalować szczęścia, radości, ekstazy, w jaką tak niezwykłe, tak serdeczne obejście się Cesi wprawiło starca; widać było, że w tej chwili życie, mienie, najdroższe skarby rzuciłby był pod nogi czarującej dziewczynie. Postrzegła to hrabianka i, poczuwszy swą siłę, śmiało już na nią postanowiła rachować.
Chciała jeszcze przelotnym rzutem oka przekonać się, jakie zrobiła nową swą strategją wrażenie na Wacławie, ale Wacław zniknął.
Pocichu wysunąwszy się, powracał do Wulki. Czemu tak smutny i czemu wzruszony, i czemu dotknięty głęboko, powtarzający w myśli całą swą z Cesią rozmowę — ja nie wiem. Może dlatego, żeśmy zawsze słabi i biedni, że nigdy żaden z nas dłużej jak na chwilę szału wyczłowieczyć się nie może...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.