Komedjanci/Część III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tymczasem Sylwan, wślad za baronem i jego córką, niekiedy ich wyprzedzając, to znowu przyzostając nieco tak, aby podróż jego nie miała pozoru jakiejś pogoni, posuwał się ku Warszawie. Znajomość, zabrana z ojcem panny, która wróżyła coraz bliższe stosunki i obiecywała poznanie pięknej Eweliny, nie ziściła jednak powziętych nadziei; Sylwan sam pomiarkował wprędce, że zbyt natrętne przywiązywanie się do barona jakiśby nań cień rzuciło, a baron pozostał w szrankach ulicznego zapoznania przypadkowego, które często odrazu bywa prawne poufałem, ale do niczego nie prowadzi i na niczem się kończy. Tak często znudzeni przybliżamy się w obcem miejscu, w teatrze, u wód, na przechadzce do pierwszej życzliwie nam uśmiechniętej twarzy, do człowieka, który nam wskazał chustkę zgubioną lub podszepnął dobrą jaką radę: rozmawiamy z nim, kłaniamy mu się na ulicy; ale, spotkawszy go w salonie, ani on nam, ani my jemu nie mamy już ochoty kiwnąć głową, zostając pod prawami społeczności, którą salon reprezentuje. Znajomość pana barona i Sylwana była tego rodzaju, do niczego nadal nie obowiązująca, a oba znać nadto byli dobrze wychowanymi ludźmi, żeby, w ten sposób się poznawszy, daleko z sobą zaszli. Sylwan korzystał tylko z podróży i śledził zagadkowych przybylców sam przez się, przez Ocieskiego i kozaka, czy to razem popasywali lub nocowali, czy po baronie przybyli. Ale suma danych, które się w ten sposób zebrać udały, nie była wielka: wszędzie panna mało się pokazywała, baron milczał, słudzy chodzili na palcach, płacono z targiem, ale po pańsku, nie żałowano sobie niczego. Ocieski nawet dostrzegł dwie kute hebanowe szkatuły, które jak tylko wysiadano z powozów, wnoszono do pokoju Eweliny, czemu nie barona? nie wiemy. Jedna z nich miała, wedle kamerdynera, zawierać klejnoty baronówny; druga weksle i kasę podróżną. Sylwan raz tylko był tak szczęśliwy, że się podkradł pod pokoje, zajmowane przez Galicjan, stanąwszy w przyległym, i z niego mógł doskonale robić postrzeżenia nad baronem i jego familją.
Zdziwiło go to niepomału, że w ciągu kilku godzin baron ledwie raz i to obojętnie zajrzał do córki, raczej z jakiemś uczuciem uszanowania, niżeli czułości rodzicielskiej; szepnął coś do niej, odpowiedziała mu, nie podnosząc oczu, i wyszedł na palcach. Przez cały wieczór towarzyszka baronówny zajmowała się jej wygodami, urządzeniem pokoju, podaniem wieczerzy; a panna, wsparta na ręku, w postawie nieruchomej, zobojętniałej, smutnej, siedziała przy stoliku. Wzięła jakąś książkę i czytała ją dopóźna, nie żeby ją zajmowała, ale widocznie dla odpędzenia dokuczliwej nudy. Sylwan przypatrzył się także jej prześlicznej twarzyczce, na którą padało światło dwóch świec, zapalonych na jej stoliku. Cudna była, pełna wyrazu, ale na swą młodość dziwnie głęboki ślad wyryło na niej doświadczenie; dziwnie była ostygła, smutna, obojętna; żeby choć uśmiech, żeby słowo weselsze, żeby dowód jakiej dla kogo czułości! Martwym siedziała posągiem, a przy dziewictwie tej twarzy, ta starość charakteru stanowiła niepojętą sprzeczność. Może płakała po matce, bo czarno była ubrana; może tęskniła po kim, bo częste tłumiła w sobie westchnienia; może ją ojciec wiózł mimo woli? A jednak baron, mimo powagi, nie miał wcale miny tyrana, a przy córce wydawał się pierwszym jej sługą, tak dla niej był uległy, usłużny, tak w niczem skinieniu jej nie śmiał się sprzeciwić. Sylwan, mimo niedoświadczenia i nieznajomości ludzi, postrzegł, uczuł, domyślił się, że jakaś tajemnica zamknięta była w sercu dziewczyny, w piersi ojca; to go nawet ostudziło nieco, bo jak tylko tajemnica, coś w niej złego być musiało. Tak nawykł rozumować Sylwan.
Ale jak się jął rozpatrywać w tem, co otaczało rodzinę, on, który całą respectability w groszu i jego użyciu mieścił; w wytworze jej dworu, powozów, usługi, w sposobie życia, w tysiącu fraszek, które znamionują wszakże sferę, do której człowiek należy, odurzył się Sylwan i powiedział sobie, że tajemnica ta nie była niczem innem, jeno jakimś smutkiem i ciężką boleścią.
Już za Lublinem, nocując w lesie w karczmie na pustkowiu, zaprosiwszy barona na herbatę i przekąskę, Sylwan miał zamiar cokolwiek go wybadać; na ten cel nawet myślał go trochę podchmielić i kazał podać do zimnego mięsiwa sherry, cognac i butelkę dobrego burgunda. Baron dał sobie lać naprzód wódkę, potem wino, jadł, pił, śmiał się, dolewał sam sobie, do herbaty wziął rumu, namówił się na clos-vougeot; ale od tego wszystkiego oprzytomniał tylko i rzeźwiejszym się zrobił. Sylwan, wykręcając się od kieliszków, mimo to podchmielił nieco; a Galicjanin wstał od stołu, jakby parę szklanek wody wychylił. Co miał się wygadać, baron jeszcze Sylwana wyegzaminował; ale Wołyniak, acz cięty, z pozorną szczerością kłamał jak po trzeźwemu, z trochą tylko śmielszej przesady, o dobrach ojca, o znaczeniu rodziny i t. p. A gdy młode hrabię chciało zkolei pociągnąć na konfesatę przybysza, od pierwszych zapytań siwak tak się zaciął, że zeń i pół słowa dobyć już nie było podobna, prócz dowcipnych żarcików i anegdotek.
Wyciągnięci na stołkach karczemnych, które dla wygody Ocieski poduszkami poukładał, ziewali nasi podróżni, gdy Sylwan, jakby odniechcenia, zaproponował karty. Baron się na nie zgodził zaraz i z ochotą. A że w podróżnych bagażach Sylwana, prócz win i wódek, cygar i tym podobnych zapasów, było zawsze kilka talij kart na wszelki wypadek, przyniesiono je zaraz. Siedli do ecarté, po dukacie punkt, wedle projektu barona, który drożej grać się nie ofiarował. Dla Sylwana było to bardzo drogo; ale jak się wymówić, udając wielkiego pana?
Baron dowiódł zaraz człowieka dobrego wychowania; grał jak anioł (wyrażenie Sylwana), spokojnie, zimno, a nadewszystko szczęśliwie; grywał z krwią zimną, a gracz doskonały i niezmiernie baczny. Koniec końcem Sylwan przegrał kilkanaście dukatów wesoło, i na tem się jakoś skończyło; o drobnostkę przyszło się rozegrać sztosa i to wykonał baron zręcznie, gładko, a z wielką zawsze i pańską fantazją. Gdy przyszło się rozchodzić, Ocieski dostał kilka dukatów i rozstali się w najlepszej komitywie.
Sylwan wszakże skrzywił się, obrachowawszy, co go ten wieczór kosztował, a jak mało z niego skorzystał; ale cieszył się i tem, że barona niejako zmusił do dalszych z sobą stosunków. Następnych dni kilka, bo się jakoś pomału do tej Warszawy wlekli, widywali się codzień. Baron już nie potrzebował wypytywać hrabiego, dobywszy z niego, co tylko było można; hrabia zaś nie próbował ani poić, ani badać, przekonawszy się, że to się na nic nie zda.
Kilka razy udało się Sylwanowi spotkać piękną baronównę i zrobić z nią nawet rodzaj znajomości; ale panna nie zdawała się nań zwracać baczności: raz tylko utopiła w nim czarne swe ogniste wejrzenie i więcej nie spojrzała. Cóż, gdy ten jeden postrzał jej oczu zimnego Sylwana napełnił niepokojem i nieznanem mu uczuciem, żądzą, jakiej dotąd nie miał pojęcia! Może obojętność dziewczęcia przyczyniła się do rozognienia go jeszcze, ale nie mógł się już pozbyć tych czarnych źrenic, ziejących płomienie, sypiących iskier tysiące, które noc i dzień zdawały się nań patrzeć ze słońca, z chmur, z ciemności nocy, z każdej twarzy, z każdej strony. Sylwan śmiał się sam z siebie i łapał się na dzieciństwach niedarowanych zimnemu, jak on, człowiekowi, na przebiegach, podstępach, na młodzieńczych figlach, któreby nań raz jeszcze to czarnych oczu spojrzenie sprowadzić mogły. Ale baronówna, jakby więcej nieciekawa była go oglądać, już nie obdarowała ani uśmiechem, ani słowem, ani przelotnym rzutem oka. Sylwan gniewał się, zżymał, nic to nie pomagało; przyrzekał, że więcej na nią nie spojrzy i za chwilę podkradał się w sieni, gdy do powozu wsiadała, aby ją raz jeszcze zobaczyć. Słowem, choć do tego przed sobą się nie przyznawał, biedny Sylwan wypłacał dług młodości; był zakochany w najniebezpieczniejszy sposób, bo dwie naraz dotknięto w nim struny drażliwe: miłość własną i miłość, której jeszcze dla nikogo nie doznał.
Widział on w życiu wiele kobiet, do wielu się już, nie tracąc czasu, wdzięczyć próbował, począwszy od podeszłej wdówki, uróżowanej niemiłosiernie, która mu pierwsza dała o jego potędze najwyższe wyobrażenie, do garderobiany mamy, z których kilka padły ofiarą jego zapałów. Kochał się niby w Frani Kurdeszance; ale to była pańska fantazja, miłość z projektu, a tu zupełnie co innego doznawać poczynał. Marzył, kłamał przed sobą, stawał się dzieckiem, tłumaczył Sylwanowi, że Sylwan w niepotrzebne wdaje się rzeczy i daleko zabrnąć może; naostatek już argumentował pocichu, że miłość jest uczuciem niepokonanem, że człowiek od niej oszaleć może i największych dla niej ofiar nie skąpić. Z drugiej strony baronówna już mu się, mimo braku dostatecznych o rodzinie i przeszłości wiadomości, wydawała partją bardzo stosowną. Czego nie wiedział jeszcze, to bardzo zręcznie dokomponowywał.
Tak nareszcie baronostwo wprzód, on za nimi dojechał do Warszawy; a że nie miał ochoty stracić ich całkiem z oczu, postarał się, by w jednym z nimi stanąć hotelu. Baron zostawił to wyborowi pocztyljona, który Angielski zarekomendował; a hrabia wytłumaczył się przed sobą, że przyzwoiciej zajechać nie mógł. Galicjanie zajęli wielki apartament na pierwszem piętrze; Sylwan mniejszy, kawalerski, nieco wyżej. Tu jednak całkiem pozostać nie mógł, przybywszy na czas dłuższy do stolicy, musiał sobie szukać mieszkania odrębnego, które, dzięki usłużności pośredników z izraelskiego plemienia, trzeciego dnia znaleziono mu na Nowym Świecie. Był to lokal umeblowany na pierwszem piętrze od ulicy, z pięciu pokoików złożony, wcale dogodny i ładny, ze stajniami, kuchnią, składami i wszystkiem, czego Sylwanowi było potrzeba. Gdy mu się przyszło instalować i wynosić, hrabia przez grzeczność poszedł pożegnać pana barona. Choć apartament Galicjan bardzo był wspaniały i obszerny, sam Hormeyer, cały prawie ustępując córce, przyjął Sylwana w maleńkiej ciupce od dziedzińca, wcale nie po pańsku urządzonej. Zdziwił się hrabia, znalazłszy tego tak dystyngowanego człowieka w izdebce, ogołoconej ze sprzętów i wygódek, w której jedno skromne łóżeczko, stoliczek ze starym neseserem skórzanym i mały leżał tłumoczek.
Baron przyjął go trochę zmieszany, wymawiając się, że się nie urządził i zaprosił go do saloniku. Tu zastali baronównę, szybkim krokiem przechadzającą się po salce ze spuszczoną głową. Czy w lepszym była humorze, czy potrzebowała znajomej twarzy, czy nie wiem z jakiej przyczyny, ale spojrzała łaskawie na Sylwana, przywitała go i pierwszy raz słówko do niego dźwięcznym wymówiła głosikiem, pytając, dokąd się z hotelu wynosi, bo baron, wprowadzając gościa, oznajmił, że przychodzi z pożegnaniem.
— Wyszukałem sobie mieszkanie na Nowym Świecie, — rzekł Sylwan — śliczny kawalerski apartamencik; i państwu, jeśli dłużej bawić chcecie, życzyłbym pomyśleć także, by się wynieść z hotelu.
— Dlaczego? — spytała z roztargnieniem Ewelina.
— Dlatego — rzekł, siadając Sylwan i obiecując sobie przedłużyć rozmowę — że hotel, jako pied à terre na chwilę, jest wyborny, ale à la longue nieznośny, a nawet dla ludzi comme il faut nieprzyzwoity.
Baron nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na córkę, a Ewelina ruszyła ramionami obojętnie.
— Ale bo nie wiem jeszcze, czy długo tu zabawimy — odpowiedziała. — A zresztą, to mi wszystko jedno...
— Mamy tu stosunki, znajomości, krewnych, — dodał baron — naradzimy się i coś postanowimy.
— Jeślibym w czem mógł być użytecznym? — zapytał Sylwan.
Ale Hormeyer ukłonił mu się z uśmiechem milczącym, dając do zrozumienia, że od nieznajomych osób taka ofiara jest dziwna, a przyjęcie jej byłoby nieprzyzwoitością.
— Pani nie uwierzy, — odwrócił się hrabia do Eweliny — jak Warszawa jest miła, jak się tu dobrze, ochoczo i wesoło bawią, ręczę, że skosztowawszy jej pani, oddalić się stąd nie zechcesz...
Baronówna spojrzała nań, blady uśmiech, jakby politowaniem zaprawny, przebiegł jej usta, ale nic nie odpowiedziała.
Nadeszła owa dama, towarzyszka Eweliny, szepcąc jej coś na ucho; baron zbliżył się także do córki, a rozmowa, rozpoczęta pocichu, zmusiła Sylwana do prędszego niż sobie życzył i zamierzał pożegnania. Baron zresztą był tak grzeczny, że na żądanie dozwolił mu się niekiedy odwiedzać; a Ewelina odchodzącemu rzuciła wejrzenie obojętne wprawdzie, lecz przenikające, bo oczy jej czarne, czarodziejskie czarne oczy zimno spojrzeć nie umiały.
Pierwsze dni pobytu zajęły Sylwanowi odnawianie znajomości, rozwożenie listów, wyszukiwanie krewnych wysoko położonych, proszone obiadki i herbaty, któremi kuzynka dla formy witano, tysiączne przygotowania do życia, sprawunki w sklepach, szycie sukien, prezentacje po pierwszych domach i wcielenie się w towarzystwo, w którem żyć pragnął. Wprawdzie i wpośród tych zatrudnień przychodziła mu na myśl piękna baronówna, ale, zajęty sobą, trochę ją Sylwan zapomniał, a gdy po tygodniu czy więcej tej krętaniny zajechał do Angielskiego hotelu, już tam ani baronówny, ani barona nie zastał, bo, jak mówił szwajcar, wynieśli się byli do mieszkania najętego przed dwoma dniami gdzieś około ulicy Miodowej. Sylwan dopytywał różnych osób o barona Hormeyera z Galicji, ale mu nikt o nim nic powiedzieć nie umiał; dopiero po kilku dniach znowu spostrzegł na ulicy znajomą karetę, a w niej pana barona z Edziem X. i w ten sposób trafił na nić, która go do celu doprowadzić miała.
Edzio X., liczący się jeszcze do młodzieży, choć całkiem był łysy i połowę tylko zębów dochował, miał lat przeszło czterdzieści. Oryginalny był on w swoim rodzaju: widziany zdaleka, wyglądał na urwisa, hulaka, próżniaka i utracjusza, a w istocie nosił tylko na sobie suknię wieku i społeczności, wśród których się kręcił, wewnątrz wcale będąc odmienny. Nie miał on odwagi być sobą wobec świata, ale go świat nie popsuł całkowicie: słaby tylko, złym nie był wcale. Żaden może wiek tylą słabościami, co nasz, nie grzeszy, połowa win naszych z nich pochodzi. Braknie nam serca do wszystkiego, wzdychamy do cnoty, ale nie dźwigniem jej skaleczałem ramieniem. Z tego względu Edzio był prawem wieku dziecięciem, daleko gorszem z pozoru, niżeli w głębi duszy. Przebaczał grzechy ludzkie, to dobrze, pobłażał im, co mu darować było można; ale co gorzej, dzielił je, nie czując w nich smaku, przez niedołęstwo, przez obawę skłócenia się z ludźmi i naruszenia sobie spokoju. Edzio lubił pracę, a nie pracował, bo się śmiano z pracujących, chyba ukradkiem i pocichu; lubił samotność, a dawał się wciągać w nieustanne czcze zabawki próżniaków; szydził wzorem innych, choć nie miał usposobień szyderskich; udawał, że traci grosz, z bólem wydając na dzieciństwa, gdy go wolał zachować dla podzielenia się z ubogim; słowem, grał rolę zepsutego i lekkiego człowieka, nie będąc nim wcale. Lenistwo, słabość, tchórzostwo odziały go tą suknią tak dla niego niestosowną. Miano go nawet za jednego z najgłębiej popsutych ludzi, zwłaszcza pod względem stosunków z kobietami, choć Edzio raz tylko w życiu kochał i raz na zawsze wszystkim paniom służył na pokrywkę ich trzpiotowatości. Tysiące mu przypisywano miłostek, o których mu się nie śniło. W tak przeciwnem swym chęciom i usposobieniu zajęciu, Edzio strawił młodość: wyłysiał, zestarzał i, nie nabrawszy odwagi być sobą, czemby już może teraz i być nie potrafił, wlókł się smutny do końca... Tymczasem świat miał go za jednego z tych szczęśliwych hulaków, którym żywot płynie złocistą strugą nasyceń i wskazywał go jako bohatera salonów, jako kochanka najpiękniejszych pań, jako człowieka zobojętniałego, zimnego i zużytego, złamanego wszelkiego rodzaju rozkoszą. O! mylności sądów ludzkich! Ten bohater gotowalni i zielonych stolików, ten zwodziciel i lew stolicy, pokryjomu codzień klęczał godzinami w krużgankach kapucynów na łzawej modlitwie, a gdy go złapano wychodzącego z kościoła, tłumaczył się, że szukał tam pani M., panny Z. lub jakiej gryzetki. Rola jego, którą raz przybrał i przez fałszywy punkt honoru utrzymywał, do poczciwej prawdy przyznać mu się nie dozwalała. Tak było we wszystkiem: gdy szedł wyszukać ubogiego, którego wspomagał, dzieląc się z nim groszem ostatnim, myślano, że na strychu odkrył czarne oko dzieweczki, wabiące go młodością i krasą świeżości; gdy stawał za przyjaciela lub ujął się za kobietą, rozpowiadano, że się skłócił o karty, o aktorkę i t. p. Mało osób znało Edzia, jakim był, cały świat przysiągłby, że takim być musiał, jakim go sobie wyobrażano. Jak wszelkie życie walki, choć bezsilnej, smutny był los Edzia, boleścią wewnętrzną każdy dzień się w jego pamięci piętnował; ale z obowiązku swej roli, Edzio udawał wesołego i uśmiechał się do wszystkich.
Do tego biedaka, któremu tylu zazdrościło mniemanego szczęścia, pobiegł nazajutrz Sylwan z zapytaniem o barona. Edzio był mu już nieźle znajomy: zjedli razem kilka obiadów, wypalili z dziesięć cygar i zwali się po imieniu od ostatniego śniadania u Flateau, na którem pękło kilkanaście butelek szampana. Edzio X, choć dość majętny, stał skromnie i tyle jeszcze miał siły, że rzadko u siebie przyjmował, lubiąc się zamykać samotnie, raz tylko w tydzień dawał dla znajomych herbatę.
Sylwan, który koniecznie dostać się do niego pragnął, wybrał bardzo ranną godzinę i przebojem wszedł do jego pokoju. Edzio zmieszany szybko pochował książki, które czytał, pod poduszkę fotelu, dobył jakiegoś romansu, służącego mu na ten cel, a nieprzerzuconego ani razu, i z tym lekkim pokarmem w ręku przyjął Sylwana.
— Trochem niezdrów, — rzekł, wymawiając się — z próżnowania wziąłem jakąś książkę do ręki.
— Przepraszam, że ci odpoczynek przerywam — zawołał śmiało hrabia. — Trzeba coś przebaczyć wieśniakowi. Chciałem cię zastać koniecznie.
— Siadaj, proszę: cygaro?
— Dziękuję, niedługo zabawię.
— W czem ci usłużyć mogę?
— Będę szczery — rzekł Sylwan. — Jadać tu do Warszawy, spotkałem się w drodze z jakimś baronem Galicjaninem i prześliczną jego córką. Przyznam ci się, że baron jak baron, ale cudna Ewelina niezmiernie mnie zajęła. Wczoraj spotkałem cię z nim w karecie, wiesz więc, gdzie stoi? znasz ich? możesz mi Roś powiedzieć?
Edzio spojrzał z uśmiechem na hrabiego i ruszył ramionami.
— Znam ich i nie znam — odpowiedział. — Stoją na ulicy Miodowej, około pałacu Paca. Baron miał do mnie list polecający od hrabiego Z. ze Lwowa; tyle o nim wiem tylko. Mój przyjaciel zaleca mi go jako bardzo dystyngowanego człowieka, dobrze położonego na dworze austrjackim, bogatego i mającego interesa w Warszawie. List zapoznał mnie z baronem.
— Ale któż to jest? — spytał Sylwan. — Obywatel galicyjski? wysoki urzędnik? jakie są jego stosunki?
— Wszystko to tajemnica, — rzekł Edzio — wczoraj M. mówił mi, że zdaje mu się, jakoby go w Wiedniu widział, ale sobie dobrze nie przypomina, w jakiej roli i gdzie.
— Baron musiał ci się przecie nieco wygadać?
— Tyle co list, — odparł Edzio — a przyznam ci się, nie byłem ciekawy i badać go nie chciałem.
— Widziałeś baronównę?
— Widziałem.
— Bardzo ładna! prześliczna! nieprawdaż?
— Ładna, ale mi się tak bardzo nie podobała; jak na młodą osobę, nienaturalnie jest dumna, obojętna i chłodna.
— Czy będą tu bywali? przyjmowali? Czy zabiorą jakie stosunki?
— Widzę, że baron tego pragnie; prezentowałem go wszędzie, dom najął obszerny i urządza go na pańską skalę. Myślę nawet, że zamieszkają w Warszawie.
— Będę cię prosił, abyśmy tam kiedy razem być mogli — dodał Sylwan.
— Najchętniej! — pośpieszył oświadczyć się Edzio.
Na tem skończyła się rozmowa, z której Sylwan niewiele się wprawdzie dowiedział, ale obiecywał sobie, że po nitce do kłębka prędzej czy później dojść musi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.