Komedjanci/Część III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III Cała powieść |
Indeks stron |
Zaledwie Wacław powrócił do Palnika i rozmarzony usiadł na chwilę do fortepianu, gdy wpadł z łoskotem służący, oznajmiając mu, że przybiegł posłaniec ze Smolewa od księdza Warela, który, późnym wieczorem wracając od chorego, wywrócił się, spadł z wysokiego mostu i mocno się potłukł, tak że mu niebezpieczeństwo groziło. Wzywał on Wacława, chcąc go pożegnać, bo jak mówił posłaniec ze łzami, nie spodziewał się dożyć do rana. Nie zwłócząc ani chwili, Wacław siadł na konia i poleciał na złamanie karku do Smolewa.
Zdaleka zaświeciła mu z za obnażonych drzew uboga, pochylona plebanja, wszystkiemi okienkami swemi zwiastując nieszczęście, które do niej niespodzianie zajrzało. Cichy szmer dochodził uszów o staję i, mimo nocy, na drodze, w dziedzińcu, przed drzwiami, snuły się i roiły postacie ludzi, śpieszących z ubogiego domku lub dążących do niego. Na ganku, w sieni, w pokoju, wszędzie pełno było wieśniaków; kto tylko zasłyszał o nieszczęściu księdza Warela, tego ojca biednych, biegł się dowiedzieć do niego, śpieszył płakać nad jego cierpieniem, chciał mu czemś być użytecznym. Lekarza przyniesiono prawie na rękach, był to znajomy nam pan Szturm, który, jak zawsze, i tu naprzód zaczął od upatrzenia największego niebezpieczeństwa; ale na ten raz nie mylił się i nie udawał, bo ono było istotne i groźne.
Pod oknami plebanji, u ścian jej pochyłych, przysłuchiwali się i przypatrywali ubodzy tęskno, smutno, niespokojnie, chcąc pochwycić słowo, chcąc choć zdala zobaczyć jeszcze swego dobroczyńcę. Wewnątrz w pierwszej izbie zastał Wacław, prócz zapłakanej Doroty i doktora Szturma, zajętego przygotowywaniem lekarstwa z miną zamyśloną i poważną, starego Kurdesza, który tu po nocy swoją bryczyną przyleciał, i dwóch jeszcze czy trzech bliższych sąsiadów. Ubodzy, wchodzić nie śmiejąc, zaglądali ukradkiem, dopytywali się Doroty, przesuwali się na palcach i płakali. Ten, który wiózł księdza Warela, sam niebezpiecznie potłuczony, bo wpadł między konie, nie dawszy się opatrzeć, siedział skulony pod ścianą i płakał, przeklinając nieszczęsną godzinę.
W pierwszej izbie paliła się jedna świeca, nieobjaśniona, ledwie mdłe światełko na cichy i ponury ten tłum rzucając; w drugiej na łóżeczku leżał ksiądz Warel straszliwie pokaleczony, pogruchotany, obwiązany cały bandażami, krwią zbroczonemi, modlący się głośno i wyraźnie jeszcze przed krucyfiksem, który trzymał w ręku. Twarz jego była pochylona ku niemu, wzrok weń wlepiony, ręce załamane, a niekiedy boleść, nie mogąc z piersi jego dobyć krzyku, zmuszała go tylko do martwego i długiego milczenia, straszniejszego może od jęków... Przezwyciężywszy cierpienie, poczynał znów osłabionym głosem szeptać pagerze. Wikary modlił się, klęcząc u nóg jego.
— Księże wikary! — rzekł Warel po chwili przestanku. — Proszę cię, żeby tam tego biedaka pan Szturm był łaskaw opatrzyć.
— Opatrzono go.
— Ale wierz mi, że dotąd nie jeszcze. Ja to widzę, ja czuję, że cierpi, że się go nikt nie dotknął; nie będę spokojny, póki tego nie uczynią.
Wikary wstał, poszedł, szepnął coś na ucho lekarzowi, który głową i ramionami z niedowierzaniem poruszył i wziął się nareszcie do biednego budnika.
— Księże Jerzy, — zawołał po chwili chory — żeby tym poczciwym ludziom, co przyszli czuwać nade mną, chleba nie brakło, żeby ich przyjęto, żeby nie byli głodni: pójdź do Doroty, poleć jej to ode mnie.
— Dorota oddałaby im do ostatniej prószynki, ale żaden z nich nie myśli o chlebie: płaczą...
— Poczciwi ludzie, poczciwi. A! a! potrzeba umrzeć, Wacławie, — rzekł, zwracając się do przybyłego — ale śmierć nie straszna, moje dziecię, śmierć, to tylko koniec walki. Mój księże Jerzy, — dodał, niespokojnie zwracając się do wikarego — zrób, o co cię prosić będę, dla miłości mojej.
— Wszystko, co rozkażesz, ojcze.
— Znajdziesz tam kilka rubli po mnie: oddaj je ubogim, suknie ubogim, książki zostawisz sobie, krucyfiks odeślesz bratu mojemu do Inflant z datą śmierci... i...
— Ale ty, ojcze, nie umrzesz! — przerwał mu wikary. — Pan Szturm czyni nam nadzieję.
— Co to mówisz, bracie: ja lepiej od Szturma wiem, że umrę! Spowiedź już odbyłem przed tobą, jeszcze mam jedną do spełnienia, nim zamknę powieki. Z wielkich grzechów publicznych, co ludzi gorszyły, z uczuć zbrodniczych, z któremi się walczyło: spowiedź powinna być publiczna, jawna, głośna, jak w pierwszych chrześcijaństwa wiekach.
— Mój Boże! czyż ty, ojcze, mógłbyś sobie co podobnego wyrzucać?
— Zobaczycie, dzieci moje, — odparł spokojnie ksiądz Warel — chcę Bogu na ofiarę złożyć i tę, jaką miałem u świata opinję świątobliwości, może mi za to Bóg grzechy przebaczy... Wszystkich tu do mnie poproście.
— Ale, mój ojcze... Bóg takich ofiar nie wymaga.
— Bracie Jerzy, w imię Chrystusowe zaklinam, uczyń, jak proszę.
— Lecz gdybyś nie umarł, pocóż to, ojcze?... Daj się uprosić!
— Że umrę wkrótce, Bóg mi dał pewność: cierpię mocno, jestem potrzaskany w kawałki. Śpiesz uczynić, co żądam, bo mnie gorączka schwycić może i odbierze przytomność. Szturm niewiele obiecuje; pożyję godzin kilka, ale bez pamięci, to będą chwile stracone.
Ksiądz Jerzy wstał powoli i wyszedł do pierwszej izby smutny, zafrasowany, prosząc do łoża chorego wszystkich przytomnych. Ruszyli się pocichu, stanęli u drzwi, a ksiądz Warel głosem jeszcze dość silnym i wyraźnym tak począł z powszechnem zdumieniem:
— Pozwólcie, bracia moi, by się wielki grzesznik wyspowiadał przed wami z występków swoich i prosił was o modlitwę za duszę; pozwólcie, by wam na sobie wszechmocność Bożą i silną prawicę Jego pokazał, abyście nigdy nie wątpili o Bogu.
Zamłodu — rzekł, odetchnąwszy ciężko — byłem wietrznikiem i niewiarą. Doszedłem lat kilkunastu, nie mając wyobrażeń religijnych żadnych; wychowali mnie ludzie z nich ogołoceni, ludzie, obałamuceni nauką szkodliwszą od zabobonnej nieświadomości. Stryj mój wychował i mnie, i brata mojego, sposobiąc do świeckiego życia, po męsku, chłodno, nie przypominając nam nigdy tych wielkich i świętych zasad, ofiary, miłości, ujarzmienia siebie, na których spoczywa moralność chrześcijańska. Dogmatów tylem wiedział, ile ich przypomnieć mogą święta, obchodzone dla zabawy, i kalendarz, przeglądany dla potrzeb światowych. Uczucia religijnego nietylko nie miałem w sobie, alem go w drugich nie pojmował, alem mu nie wierzył; śmiałem się sceptycznie z towarzyszów szkolnych, a sam bez żadnej iskry wiary, jeszczem ją w drugich szyderstwem wypleniał.
Ale Bóg wielki! Stryj mój umarł, brat starszy poszedł się na świecie dobijać majątku i sposobu do życia; ja, żem nie smakował ani w nauce, ani w wojaczce, ani w pracy ręcznej rolnika, nie wiedziałem co począć z sobą; i raz, gdy mi jakiś protestant szydersko, jako próżniakowi, raił suknię mniszą i klasztor, usłuchawszy tej rady żartobliwej, bez najmniejszego powołania, dla chleba wstąpiłem do seminarjum.
Wdziać tę suknię czarną i świętą dla żywota doczesnego — jest grzechem, włożyć ją z niewiarą w sercu — jest świętokradztwem: obojem to popełnił niebaczny... Ale Bóg wielki! Bóg wielki! Przez cały ciąg studjów, które mi szły dość łatwo, nic nie wstąpiło w głąb serca mojego: sprawowałem się uczciwie, uczyłem dobrze, ale żaden obrzęd, żadna książka, żadna natchniona z kazalnicy nauka nie znalazły przystępu do zamkniętej mojej piersi. Cierpiałem tylko, nie wiedząc, co mi jest, i przypisywałem to znudzeniu.
Przeszły nareszcie lata nauki, zbliżyła się chwila wyświęcenia.
Nie wiem czemu, zrana dnia tego zapłakałem, alem w nic jeszcze nie wierzył: na zepsutą, zeskaloną ziemię serca mego ziarno wiary padając, spróchniało i niepłodne tylko wydało kąkole.
Przybrany w szaty kapłańskie, przystąpiłem do ołtarza z świętokradzką obojętnością, z występnym żalem po świecie, któregom wyrzec się musiał.
Tu głos w piersiach wstrzymawszy, chory po chwili dopiero mówić począł:
— Ale Bóg, widać, chciał na mnie ukazać przykład swej potęgi. Zostałem kapłanem bez wiary, a ledwiem od stopni ołtarza odszedł, uczułem, jakby mnie silna, nieprzemożona chwyciła władza, a głowę i serce ucisnęło uczucie przestrachu jakiegoś i niewoli. Ręka Boża spoczęła na mnie niegodnym. Nie miałem jeszcze w sercu wiary, a Bóg wybrał mnie nędznika na apostoła swego i obrońcę, jakoby chciał rzec do zbuntowanego sługi:
„Mimo woli twej służyć mi będziesz, zmuszę cię, byś był moim“.
Odtąd ta siła niepojęta, którą czułem nad sobą, zamknęła mi usta, owładła niemi i obracała myślą moją, jak chciała. Nie mogłem powiedzieć tego, co mnie dręczyło: mówiłem to, co mi siła Boża dyktowała. Sam bez wiary, musiałem żarliwie stawać w jej obronie, nie wiedząc, skąd do tego brałem dowody i słowa, których w mej duszy nie było. Myślałem co innego, co innego mówić byłem zmuszony; gromiłem małowiernych, nawracałem obojętnych, katechizowałem nie swoją, ale obcą, Boską, niepojętą mi władzą, która mnie uczyniła niewolnikiem i sługą.
Ten dziwny stan trwał do połowy życia mojego; czułem jeszcze chłód i niewiarę w sercu, a na ustach w sprawie religji znajdowałem dowody niezbite, które nie ze mnie pochodziły, ale szły tylko przeze mnie. Na większe upokorzenie moje Bóg mi dał uczucie mojego upadku, a pozory cnoty; byłem cnotliwy mimowoli, jakem był gorliwy mimo siebie.
Ta nieustanna walka dwóch myśli, dwóch ludzi we mnie, zgięła mnie i złamała okrutnie: nie byłem panem siebie, żyłem rozdarty na dwoje. W rozpaczy począłem się nareszcie modlić o nawrócenie; ale nie zaraz, nierychło Bóg mnie wysłuchać raczył.
Dziwne przebyłem koleje; nie wiem, czy kto żył życiem podobnem. Wewnątrz ta susza, ten chłód niewiary, co wszystko warzy, czego się dotknie, myśli najwznioślejsze, nadzieje najpiękniejsze, czyny najcnotliwsze; lecz nigdy to, co kalało duszę moją, wynijść przez usta nie mogło, nigdy nikt nie posądził mnie o fałszywość, bom był pod panowaniem ręki Bożej, która mną miotała, jak narzędziem. Stan mój przestraszał mnie i upokarzał. Wśród nieustannych wątpliwości i udręczeń, gdym o najświętszych wiary tajemnicach powątpiewał, gdym w duszy z nich szydził prawie; niechli kto wobec mnie odezwał się temi słowy, co krążyły w sercu zbolałem, natychmiast usta mi się rozwiązywały: broniłem prawdy, a w obronie jej znajdowałem naukę, wymowę, zapał, namaszczenie i, zdało się, żem mówił z głębokiego przekonania, bo słowa moje rumieniły się gniewem, żarzyły przejęciem, oblewały łzami. Tak, by mnie upokorzyć i ukarać, Bóg rozdwoił mnie, stawiąc obok, czem byłem i czem być mogłem i miałem; aż długie, niezmierne, śmiertelne cierpienie, za które ojcowską dłoń Jego błogosławię... wywołało przebaczenie, spokój i litość Bożą.
Te dwie rozbite części mojej istoty: jedna zbolała i stłuczona, druga odradzająca się i silna, nierychło poczęły się spajać i łączyć. Potrzeba było modlitwy, zrazu formą tylko będącej, potem rozpaczliwej i błagającej, uczynków, ofiar, udręczenia ciała, by Bóg świętokradzcy przebaczył i występnego podźwignął.
Nieubłaganego wroga nosiłem ciągle w sobie: już uśpiony, już rozbrojony, budził się często groźny, a jam padał na widok jego, wołając:
— Przebacz mi, Panie, i usuń go ode mnie!
W takich męczarniach zasłużonych, przetrwałem połowę życia. Bóg czuwał nade mną cudownie; widząc nad sobą jego prawicę, upokarzałem się w bojaźni wielkiej, jak Mojżesz, gdy Go w płomieniach oglądał. To oblicze, jam je widział w sile Jego, nieustannie rozpostartej nade mną. Wszędzie był ze mną prześladowca mój i obrońca, aż nareszcie znikły te wyziewy młodości, ta pozostałość grzechu, te męty obłąkania i czysta zajaśniała jutrzenka; stałem się jednym w sobie, ułomną istotą, ale pełną wiary, której już nic naruszyć nie mogło. Byłem ocalony cudownie.
O! bracia moi, wiary! wiary nad wszystko nigdy nie traćcie, bo jej niełatwo odzyskać, a kto lekkomyślnie naraża się na niepowetowaną szkodę, jest jak zuchwalec, co wśród prochów z iskrą igra bezrozumną.
Tu ustał ksiądz Warel, a przytomni mową jego przejęci jedni płakali, drudzy stali w zamyśleniu i zebraniu ducha, jakby się z trwogą modlili. Ksiądz Jerzy, po którego ogorzałem czole pot zbiegał kroplami, z oczyma spuszczonemi, rękoma załamanemi, klęczał u nóg i milczał, modląc się też w duchu. Wielki przykład cnoty podnosił go od ziemi zachwytem.
Po chwili ksiądz Warel tak mówił dalej:
— Jednego poranku po świętej ofierze ostatnia wątpliwość, cień niedowiarstwa ostatni, ostatnia myśl grzeszna uleciała ze mnie i uczułem się jakby nowym chrztem odrodzony, jako niewinne dziecię, jako ułaskawiony zbrodniarz. Wziąłem się do pracy, by wynagrodzić przeszłość, by wywdzięczyć się Bogu za łaskę nawrócenia. Znacie życie moje i nieudolne jego mozoły; proszę was, bracia moi, przebaczcie złe, przebaczcie słabość ludzką, niedoskonałość i wszystko, czem was zgorszyć mogłem mimowoli, a te słowa moje ostatnie zapamiętajcie, abyście w nich mieli dowód wielkiej mocy Bożej, która z niewiernego nawet może uczynić narzędzie zbawienia dla drugich; zapamiętajcie je, abyście mi nie przypisywali cnót, których nie miałem, świątobliwości, której imienia włożyć nie jestem godzien. I módlcie się, bracia, za duszę moją, a jeślim komu zawinił, przebaczcie, a jeślim komu w czem usłużył, oddajcie mi modlitwą; a pielęgnujcie w sobie wiarę: bo wiara jest darem Boga i nie nabędzie jej, kto zechce.
Ustał znowu, a lekarz zbliżył się do niego, bo w słowach ostatnich zdawał się czuć głos gorączkowy i coś oznajmiającego, że chory ze stanu spokoju przechodził w egzaltację szkodliwą. Jakoż wkrótce potem ksiądz Warel począł jęczeć jękiem, modlitwą przerywanym i, podniósłszy głos, zaśpiewał to, co tylekroć odmawiał u łoża konających.
Noc miała się ku schyłkowi, a nieruchomi tej sceny świadkowie stali przykuci do miejsca: jedni we łzach, drudzy w zdumieniu i strachu lub ciekawi tylko i chłodni. Ubodzy duchem prostaczkowie całkiem nie zrozumieli tej spowiedzi, bo łzy słów im dosłyszeć nie dały, a jęk ich własny głuszył wyznania chorego.
Gorączka, pomimo szybko przeciw powiększaniu się jej przedsięwziętych środków, rosła olbrzymio z każdą chwilą; pogruchotanie bowiem było tak gwałtowne i silne, a głowa sama tak potrzaskana, że doktór Szturm, opatrzywszy ją, żadnej nie zostawił nadziei, co moment oczekując delirjum i śmierci.
Nie było więc chwili do stracenia i, korzystając z ostatków spokoju i przytomności, które jeszcze przerywały rozpaczliwy wysiłek organizmu, ksiądz Jerzy pośpieszył do kościoła po Sakramenta. Wchodząc z Bogiem i olejami świętemi, ostatnim posiłkiem na podróż daleką, ostatniem błogosławieństwem na wieczności drogę, ksiądz Warel, pomimo stanu, w jakim zostawał, jakby cudem na widok kapłana i hostji powstał z łóżka dźwignięty o swej mocy i ukląkł na pogruchotanych nogach.
Doktór, nie mogąc pojąć tego wysiłku, krzyknął nań jako na cud: a była to potęga ducha, co martwym rzuciła głazem.
Lecz zaledwie modlitwy, komunja i namaszczenie się spełniły, chory jak bryła bezsilna upadł znowu na łoże i w tejże chwili począł śpiewać psalm głosem słabym, ale dziwnie pełnym szczęścia i do łez rozrzewnionym:
— Magnificat anima mea...
To uroczyste Magnificat zdawało się wychodzić z głębi grobu, tak pierś, co go nuciła, była rozbita i zesłabła; ale wyraz śpiewu był anielskiej słodyczy, szczęścia i uniesienia, był to jakby głos z niebios, pieśń ptaka, co się unosi coraz dalej ku słońcu, a nuci coraz słabiej, ciszej, ciszej, aż zupełnie ustanie.
Można rzec, że śpiew ten przeniósł słuchaczy w inny świat, w krainę nadziemską, i porwał z sobą aż ku wrotom niebieskim, bo gdy coraz słabiej, konając, ustawał i w niewyraźnym szepcie obumarł, zdało się im, jakby na ziemię upadli. Nawet najtwardsi oprzeć się nie mogli temu niepojętemu uniesieniu; a doktór opowiadał, że czuł, jak się w nim życie zatamowało na chwilę, zastanowiło, przerwało.
Gdy głos nareszcie przycichł zupełnie, wszyscy się rzucili do łoża: blask wschodzącego słońca padał różowy jednym promieniem na łoże, na którem ksiądz Warel z krzyżem w dłoni, wpoiwszy usta w nogi Zbawiciela, spoczął snem wiekuistym...
Głuche milczenie trwało długo, jakgdyby anioł, co tę świętą duszę unosił, przeleciał ponad ich głowami. Łzy tylko z oczu płynęły jedyną modlitwą, aż ksiądz Jerzy pierwszy głosem, od łkania przerywanym, rozpoczął:
— Anioł Pański...
Tak zmarł pleban Smolewa.