Komedjanci/Część II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W kilka dni po wypadkach, któreśmy opisali, hrabia wyszedł o lasce ze swoich pokojów do pałacu z powodu przybycia Farureja. Oprócz niego było kilku sąsiadów: Cielęcewicz ze swemi perory głośnemi, rotmistrz Powała i niejaki pan Maurycy Hołobok, figura problematyczna, świeżo ze stolicy, od niejakiego czasu z domu do domu włócząca się po sąsiedztwie.
Był to z powołania literat, niezmiernie misją swoją nadęty, niesłychanie pewien, że był mocarzem, stąpający, jakby nim ciągle miotało natchnienie, decydujący o wszystkiem zgóry, rozprawiający najczęściej o stolicy, z której wprost zjechać raczył; wspominający co chwila imiona magnatów, których się tytułów wyuczył w litografji na wizytowych kartach, oryginał nieoszacowany, próżniak, frant, wykpigrosz i głupiec, jakich rzadko.
Z nieporównaną naiwnością rozpowiadał wszystkim wogóle, że zjechał na prowincję dla obudzenia w niej życia. Środkiem ku temu było pismo jakieś, mające się gdzieś i kiedyś wydawać, a prenumerata na nie, narzucana w imię dobra literatury, uważała się za symptomat tego życia.
Pan Maurycy Hołobok (herbu tegoż nazwiska) wywodził się z bardzo jakiejś znacznej rodziny i niemało pysznił prozapją swoją, choć jego tatulo był ekonomem tylko. Dużo się podobno nakręcił po świecie, nim się zdecydował zostać literatem. Próbował różnego chleba: sprzedawał w sklepie, guwernerował, spekulował, aż nareszcie, że czytać umiał i pisał niewyraźnie, uczuł się usposobionym do literatury. Na literata, pytam się, czego dziś potrzeba? Umieć trochę czytać i jako tako gryzmolić, zresztą byle śmiałość, czoło, byle trochę odwagi porwać się wysoko, zaczepić, zaszumieć, zakrzyczeć, więcej nie wymagają. Usus te plura docebit.
Nie mogąc pisać, bo utworzyć nic nie był w stanie, nasz pseudoliterat postanowił tłumaczyć, kraść i cudze wydawać. Kilka próbek przekładów dokonanych bez znajomości języka, wydrukowanych niepotrzebnie, tak go już postawiły na nogach, że kazał odbić portret swój royal-folio w postaci głęboko zadumanego pracownika nad ksiąg stosem, z faksymilą i datą urodzenia. I poszedł dalej: począł prawić o swej misji literackiej, drukować lichoty, narzucać je wszystkim, marszczyć czoło i grać rolę wielkiego człowieka.
Zarozumiałość, posuniona do szaleństwa i obłąkania prawie, stanowiła cechę wybitną tego ciekawego typu. Dość było spojrzeć na niego, by się przekonać, jak wysoko się cenił: szedł z szacunkiem dla nóg swoich, zawsze zamyśleniem brzemienny, wiecznie pełen admiracji dla cudzych myśli, które z prestidigitatorską zręcznością na swoje przerabiał i puszczał za swoje. Wszystkim mniemał się równym i traktował cały Boży świat na stopie równości lub niższości, bo wyższych nad siebie dojrzeć nie mógł. Jest to zwykłe stanowisko zakamieniałej głupoty.
Trafiało mu się mówić, naprzykład:
— Ja i minister jeździliśmy...
Lub:
— Ja i Goethe zarówno lubimy...
Wyszedł ze szkół, nic prawie się nie nauczywszy; złej francuszczyzny trochę liznął na świecie, zresztą nie czytając nic, nic nie lubiąc namiętnie prócz wygód życia i zbytku, którego pragnął, literaturę mając tylko za narzędzie: pracował nad utworzeniem sobie aureoli, spodziewając się z aureolą ożenić bogato i chapnąć majątek, na który nie pracował: hoc erat in votis!
Wziął się tedy do kucia swej korony i wynoszenia swego pisma, bo ono miało być jego życiem. Niestety, kończyło się wszystko na zbieraniu trochy grosza i traceniu go na hulance; ale w ustach pana Maurycego, który się wyuczył, jak papuga, systemu literackiego powołania swego, przepysznie świetniały powody i cele!
Nie umiejąc języka, pracował dla języka; nie będąc pisarzem, poświęcał się dla literatury; nie mając grosza, był wydawcą; nie mając talentu, pożyczał go u drugich i na swój przerabiał, słowem, był to wielki człowiek! A jak swą wielkość nosił dostojnie!
W stolicy narobiwszy długów, okazawszy zbyt jasno i wyraźnie, nie czem chciał być, ale czem był, popasać dłużej nie mógł i wysunął się na prowincję czmucić poczciwych wieśniaków, którzy święcie wierzą w słowa, a jeszcze bardziej w rzeczy drukowane. Tu postrzegł zaraz, że prowincja potrzebowała organu, jak się wyrażał; wezwał ludzi skromnych, a daleko wyżej usposobionych od siebie, do współpracownictwa i obowiązał się, byleby mu dostarczano pieniędzy i artykułów, pracować nad redakcją, to jest: układać okładki, przedmowy, noty i bilety prenumeracyjne, a zabierać dochody.
Ile razy chciał co napisać sam, chociażby notę lub przedmówkę, myśli sobie gdzieś pożyczał, rozwałkował ją i podlał swoją zarozumiałością, osolił konceptem wykradzionym i potrawa była gotowa.
Jednem słowem, był to Don Kiszot literacki.
Literat ten wszedł na salon poważnie i raźnie, wypowiedział kilka słów francuskich, które umiał, począł się śmiać i podrygiwać, udając salonowicza, jak aktor na wiejskim teatrze i natychmiast z wielką admiracją Cielęcewicza przemówił z trójnoga o swojej misji wydawcy! Nie przeszkadzało mu to jednak słodko oczu zawracać do hrabiny i do Cesi. Niestety, aureola jego zbyt małym świeciła blaskiem i kobiety więcej spoglądały na lakierowane jego buty, niż na promienne czoło.
— Przyjechałem z powinszowaniem — odezwał się po chwilce.
— Komu i czego? — spytała Cesia.
— Wszystkim państwu, tej tak niespodzianej, olbrzymiej sukcesji, o której w tej chwili wszędzie mowa...
— Sukcesji! — podchwycił hrabia łakomie — nam! Ale my o tem nic nie wiemy.
— Jakto? miałbym być pierwszym zwiastunem tej wieści złocistej?
— Ale cóż to jest? co to jest, proszę pana, któż to panu mówił? Co to za spadek? po kim? gdzie? — zawołali, otaczając go wszyscy razem.
I zgiełk się zrobił w salonie, bo co to wieść o sukcesji, o skarbach, na które się nie pracowało!
— Wszakże, jeśli hrabia Dendera żonaty był w Paryżu z córką bankiera Petit, zapewne ojciec pański (obrócił się do starego), to na pana hrabiego spada po bezdzietnym synu jego tych kilka miljonów franków, te domy i...
Hrabia upadł na krzesło, Sylwan do krwi zaciął usta, a Cesia pobladła, wzrok gniewny rzucając na Farureja; hrabina z energją obwinęła się szczelnie w mantylkę, jakby jej się zrobiło zimno.
— A! to spadek na mojego synowca, — wybąknął hrabia z wzruszeniem widocznem, ale udając obojętność — nie na nas!
I westchnął tylko.
— Synowca! — zawołał literat. — Któż to jest? gdzie mieszka? Nie mam szczęścia go znać.
Ale nikt odpowiedzieć nie śpieszył i kawaler nasz postrzegł, że tylko zazdrość przyniósł do tego domu i żale. Na Cesi najwidoczniejsze było wrażenie tej wieści, bo coraz oczki ogniste topiła w bladej Farureja twarzy, z wyrzutem i gniewem. Głuche, długie milczenie padło, jak ciężar niepodźwigniony, na wszystkich. Cielęcewicz tylko i literat mówili z sobą o swoich marzeniach; a pan Maurycy silnie go namawiał, ażeby rzucił myśli swe na papier, upewniając, że je zaraz wydrukuje. Cielęcewicz, wypłacając się, jak mógł, za to ochotne oświadczenie, z uniesieniem znowu kadził mniemanym teorjom sztuki i pomysłom literata, które Hołobok, żywcem z pism perjodycznych stolicy pożyczywszy, wykładał.
Oba podkadzali sobie wzajemnie z najczulszą troskliwością o dobór zapachów. Na nieszczęście brakło im słuchaczów, bo wszystkich gniótł ten niespodziany, bajeczny, amerykański spadek na Wacława!
— Szczęśliwy! — powtarzał hrabia z cytrynowym uśmiechem — szczęśliwy!
— O! teraz — szepnął Sylwan — ręczę, że porzuci Wulkę i pannę Franciszkę!
— Nie rozumiem, — przerwała Cesia — co to tak wielkiego... Spadło na niego, bardzo dobrze: niech się cieszy, niema co i mówić o tem.
Ale całe towarzystwo było sparaliżowane nowiną, a Farurej, widząc Cesię w okropnym, spazmatycznym, szczypiącym humorze, przymawiającą już jego tupetowi, dopytującą o adres pana Fattet, dentysty, czego się dotąd nie dopuszczała nigdy — nieukontentowany, gniewny nabok się usunął.
Literat tymczasem troskliwie dopytywał Cielęcewicza o Wacława, nie wątpiąc, że tak kalifornijsko zbogacony człowiek weźmie przynajmniej pięćdziesiąt biletów na jego Trzytygodnik i Dwumiesięcznik, zechce wystąpić jako mecenas, otworzy worek i dopomoże silnie do zaopatrzenia pana Maurycego w lakierowane buty, rejtfraki i łańcuszki do zegarków...
Marzył on, ta dźwignia piśmiennictwa, że najmniej sto tysięcy dadzą mu na dobro literatury, a mając je, rachował, że się pokaże w Żytkowie porządnie i jeszcze porządniej ożeni. Nie chodziło tu bowiem o Trzytygodnik, ani o Dwumiesięcznik, ani o literaturę, ale niestety! o kieszeń pana wydawcy i teraźniejszą i przyszłą.
Jakoż dokładnie się dowiedziawszy zaraz o gustach, charakterze, wieku, miejscu pobytu Wacława, a widząc, że w Denderowie nie tak go jakoś traktują, jakby sobie życzył, choć mówił wiele o swych stosunkach w stolicy z mnóstwem książąt, hrabiów i baronów, starannie po imionach i ojcowiźnie ich zowiąc, wysunął się à l’anglaise, śpiesząc na pierwszy dobry humor zbogaconego młodzieńca.
Ale nie on jeden snuł już projekta na biednego, przed chwilą zapomnianego sierotę; otaczający wszyscy chciwie nań wytrzeszczali oczy, gdy on oślepiony, ogłuszony swem szczęściem, a tak do niego nieprzywykły, zdawał się nie pojmować jeszcze, jak nowe siły, nową władzę, znaczenie, nowe przymioty nawet zlewał nań majątek!
Któż odmaluje, co się działo w sercu hrabiego, na widok swojego upadku obok podnoszenia się sieroty; Cesi, która dziś mieć mogła z nim wszystko, co ceniła, a ukarana za chłód serca i przedajność, widziała z rąk sobie uciekające skarby!
Sylwan, dla którego pieniądze były nieprzezwyciężonym magnesem, zaczynał rozmyślać, jakby się zbliżyć do Wacława, nie wątpiąc, że mu obficie pożyczać będzie; a była tego potrzeba, bo Powała i Farurej już się grzecznie wymawiali.
W Wulce tylko wieść o spadku przykre zrobiła wrażenie na wszystkich; przywiózł ją ksiądz Warel, zastał rotmistrza koło stajni i szepnął na ucho wielką nowinę.
Stary pobladł, ręce załamał, stanął jak wryty, jakby go srogie dotknęło nieszczęście.
— Co to wam? — spytał ksiądz.
— Co? — rzekł stary. — Ostatnie najpiękniejsze, najdroższe moje nadzieje w łeb wzięły.
— Jakie nadzieje?
— A! kochany ojcze, nic bo ty nie wiesz: snuło mi się po głowie, że ich pożenię, ale wola Boża!
— Kogoż to jegomość chciałeś tak żenić?
— A Franię moją z nim, bo się dosyć wzajemnie upodobali.
— No! więc cóż przeszkadza?
— Widzisz jegomość, — miljony! — a toć to bardzo dobry chłopiec, ale mu się głowa zawróci.
— A pfe! nie, nie, rotmistrzu! — odparł ksiądz Warel. — Wiele jest licha na świecie, ale dobrego jeszcze więcej: zbyt czarnych o naturze ludzkiej nie potrzeba mieć wyobrażeń. Poczekaj, przekonasz się, to chłopię pobożne, poczciwe...
— Otóż mi i dlatego żal, bom go niemal jak własne dziecko ukochał.
— Ale zobaczysz, rotmistrzu, że go fortuna nie zmieni: ja jestem tego pewny, nawet sobie także osnułem projekcik na niego, jak inni, spekulując już.
— Co? i wy, księże proboszczu?
— Albom to ja nie człowiek i nie egoista, myślicie? — zaśmiał się ksiądz wesoło.
— Ale jakież to projekta?
— Musi mi założyć szkółkę dla dzieci i szpital dla ubogich, od tego nie ustąpię; w dodatku i kościół wyrestaurować.
— Zgoda! zgoda! zgoda! — nagle zboku odezwał się głos Wacława, który, pieszo nadszedłszy z Palnika, zjawił się przy nich niespodzianie.
— A pięknie to tak podsłuchiwać?
— Przepraszam, słyszałem tylko ostatnie słowa i piszę się na to wszystko, bylebym przyszedł do tych obiecanych złotych gór; ale zawsze z warunkiem...
— Otóż jest! warunki!
— A jakże! należą mi się: fundatorem będę!
— No, jakież?
— Że poprawiając kościołek, budując szkółkę, pozwolicie mi i probostwo nowe postawić.
— E! Bóg z tobą, bez tegoby się obejść można: przytułek Boży i ubodzy to pilna, a księdzu byle kąt...
Rotmistrz, który się obawiał, czy go nie podsłuchano, zakłopotany trochę przywitał Wacława, spojrzawszy mu w twarz jaśniejącą błogim spokojem, a nie namiętnem wzruszeniem. Widać było, że przyszedł podwoić swoje szczęście, dzieląc je z przyjaciółmi, i że, jak uczuciem, tak temi skarby gotów się był dzielić.
Gdy się to dzieje przy stajni, Brzozosia, której furman księdza Warela o wszystkiem powiedział, wpadła tak rozczochrana, przerażona i zbladła do izdebki Frani, że jej dech i mowę zatamowało.
Frania zerwała się od krosienek przerażona.
— Co to jest? co to jest?
— A, a! nie uwierzysz! jak Boga kocham!... dziwy!... okropności!...
— Co to ci jest, Brzozosiu?
— Pan Wacław...
— Jezu! cóż mu się stało? mów! — krzyknęła Frania, wywracając krzesło i stolik i przypadając do niej blada i przerażona. — Co mu się stało? na Boga! idźmy, jedźmy!
— Ale dajcież mi odetchnąć! — Brzozosia upadła na krzesło.
— Na Boga! Choć słowo, kochana Brzozosiu, nie umarł, nie skaleczył się?
— Nie! nie!... miljony! miljony!
— Jakie miljony? Co ci, kochana ciwunówno?
— Spadły na niego za morzem, nie wiem gdzie, w Ameryce czy w Kalafonji! Bogaty okropnie! bogatszy od wszystkich! jak książę, jak król! Wystaw sobie...
Frania pobladła, zawstydziła się swojego pierwszego przestrachu i trochę urażona spytała:
— No! i cóż to tak strasznego?
Brzozosia, bojąc się bardzo, nie śmiała wytłumaczyć.
Frania, powoli zbierając kłębuszki, igły i rozrzucone roboty, nic nie mówiąc, wróciła do krosien, gdy ją głosy ojca, księdza Warela i czyjeś jeszcze doszły.
Podniosła główkę: Wacław stał w oknie i po dawnemu uprzejmie ją witał, z uśmiechem, z wejrzeniem, w których nic nowego, nic zmienionego nie było.
Brzozosia na widok tego zjawiska znowu krzyknęła, ale już z radości, zwycięsko i niepohamowana rzuciła się do okna.
— Czy to prawda, panie Wacławie? (jak jego teraz nazywać?) czy to prawda, te miljony! Miljony?!
— Co, kochana panno ciwunówno?
— Ale ta sukcesja! bogactwo! Jezu Marjo! to bajka chyba! Pan się nic nie cieszysz?
— A z czegóżbym się tak nadzwyczajnie miał cieszyć?
Rotmistrz, który na to patrzał i słuchał tego, uspokoił się nieco, widząc, jak mało wrażenia zbogacenie czyniło na Wacławie. Pozostało mu jednak nieco obawy i czynił sobie uwagę, że pieniądze są jak trunek, który niezaraz upaja.
Tymczasem wieczór zszedł najmilej w towarzystwie księdza Warela i Wacława. Była to późna jesień, ale dzień nadzwyczaj ciepły, zastawiono więc stolik do podwieczorku w ganku, z którego dochodziły uszu odgłosy wiejskiego żywota i owe zapachy jesieni właściwe, co to w nich czuć owoce, żniwo, chłodną rosę, liście więdniejące i późnego siana woń miłą.
Frania wkrótce odzyskała wesołość swoją i ufna spojrzała w przyszłość; nawet Brzozosia się rozchmurzyła, oczy tylko ciągle dziwnie wytrzeszczając na nowego bogacza, jakby w nim zmiany szukała koniecznej. Rotmistrz był jakoś smutny, bo choć wierzył Wacławowi, milej mu było oddawać córkę ze znacznym posagiem, niż magnatowi dziś szlachciankę niemajętną dla niego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.