Karol Śmiały/Tom II/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
W którym lis poczyna zjadać kury.

Wspominaliśmy już, że w Anglji rozpoczęta wojna pomiędzy stronnictwem białej i czerwonej róży, zakończona została zwycięztwem rodziny Lancastrów. Bitwa pod Towton, rozstrzygnęła zwycięztwem na korzyść tej ostatniej.
Anglicy pomścili się za nas. Nigdy prawie ani w bitwach pod Crecy, ani Poitiers, ani pod Azincourt, tak wiele Francuzów nie zaległo placu boju, jak teraz Anglików, padłych w boju pod Towton. Liczono trupów i pokazało się że było ich trzydzieści sześć tysięcy sześćset szesnaście.
Wieczorem podczas batalji Edward IV został królem.
Matka hrabiego Charolais pochodziła z domu Lancastrów, czyli mówiąc inaczej, ze stronnictwa które zwyciężyło. Książę przeciwnie, poświęcając związki rodzinne dla polityki, zdeklarował się za stronnictwem Jorka.
Król ustępując żądaniom hrabiego Charolais, przyobiecał udzielić schronienie Małgorzacie (róża czerwona) skoro przybędzie do Francji.
Rzeczywiście skoro przybyła została przyjęta bardzo przyjaźnie, trzymał nawet z nią do chrztu nowonarodzonego syna księżniczki Orleańskiej, późniejszego Ludwika XI. Jedynie tylko co do samego wsparcia i pomocy musiała ona wyczekiwać na stosowną chwilę.
Ta chwilowa odmowa była konieczną, ponieważ książę Burgundzki z Edwardem IV. traktowali co do zawieszenia broni. Król wydelegował do swojego wuja poselstwo w tym celu a przytem upoważnił posłów do zapytania się jako o rzecz nadzwyczaj ważną, pobierania na swoją korzyść podatku od soli w Burgundji. Naturalnie książę kategorycznie odmówił.
Ludwik XI wszakże inaczej z tego skorzystał, mianowicie zakazał swoim poddanym dopomagania anglikom, nawet zaprzestania z nimi wszelkich stosunków handlowych. Zakaz ten rozciągał się nawet na poddanych francuskich księcia. Ze swej strony książę wysłał pp. de Croy, de Chimay, jako posłów, mających zanieść skargę do króla co do jego z księciem postępowania.
Tymczasem król nie przyjął zgoła posłów księcia i pozwolił jedynie tylko na to, aby jako ludzie zupełnie prywatni spotkali się z nim w galerji pałacu.
Pan de Chimay poddał się takiemu żądaniu króla i przy spotkaniu chciał wyłuszczyć cel swego posłannictwa, lecz król nie dał mu skończyć i rzekł:
— E! cóż to za człowiek, ten wasz książę Burgundzki, czy rzeczywiście ukuty jest z tego samego metalu co inni książęta?
— Tak jest, najjaśniejszy panie, odparł śmiało ambasador, ponieważ dał waszej królewskiej mości schronienie i bronił przeciwko rozsrożonemu z gniewu ojcu królowi Karolowi wówczas właśnie gdy żaden z panujących monarchów nie chciał dać waszej królewskiej mości przytułku.
Król nasunął kapelusz na oczy i wszedł do swej komnaty.
Ludwik XI. ukrywał mianowicie pod pozorną niewdzięcznością dla księcia Burgundzkiego i pozorną równie szlachetnością względem Małgorzaty d’Anjou cel polityczny: pragnął on przywabić do siebie Małgorzatę i skorzystać z jej dotychczasowego położenia, aby za kęs chleba, jaki jej miał zamiar ofiarować, mógł za bezcen odkupić od niej Calais. Calais, jak już mówiliśmy, było jedynem miastem jakie jeszcze w tem królestwie posiadali Anglicy.
Ludwik nie tracił nadziei.
Podobny on był jednak do człowieka patrzącego zezem, gdy przypatrywał się niby Anglji, miał wzrok przeważnie zwrócony na Hiszpanię w której wrzało.
Szybko zabrał się do układów i porozumiewał się z mieszkańcami miasta Liege, śmiertelnemi wrogami księcia Burgnndzkiego — tytułował ich swoimi kumami, było to jego najulubieńsze oznaczające przyjaźń wyrażenie i zobowiązał się bronić ich przeciwko każdemu, ktokolwiek by ich zaczepił.
Zachodzi pytanie jakich korzyści spodziewał się Ludwik XI. z tego pobratania się z mieszkańcami miasta Liege.
Zaburzenia w właściwym a oznaczonym czasie! zresztą zobaczymy go wkrótce przy robocie.
Otóż to właśnie zwróciło jego spojrzenie ku Hiszpanji.
Don Juan Aragoński, dla przypodobania się swojej drugiej żonie, historja nie mówi wcale jakim sposobem, czy to podstępnym, czy też zbrodniczym, pozbył się swego syna Don Carlosa z Viany, dziedzica Nawary.
Katalończycy byli zrozpaczeni niespodzianą śmiercią tego księcia, który z przywiązania do nich zrzekł się prawa do tronu Neapolitańskiego i nie znał innego szczęścia na ziemi, nad pracę w samotności nad Homerem i Platonem; cień owego nieszczęśliwego księcia, jak głosi tradycja ludowa, powracał zwykle w nocy, błąkał się w ulicach Barcelony, głośno płacząc, lamentując i skarżąc się na zbrodnię dokonaną przez jego ojca.
Hrabia de Foix, zięć Don Juana Aragońskiego, żywił nadzieję posiadania kiedyś Hiszpanji i pobudził równie króla Francji, był on francuskim wasalem i żądał od króla Ludwika XI pomszczenia pamięci haniebnie zamordowanego. Ludwik XI widział już Roussillon w perspektywie i zdeklarował się z całą pobożnością i pietyzmem zabrania się do sprawy tyle mającej rozgłosu.
Ludwik XI podobne rzeczy nadzwyczaj lubił.
Co prawda Warwick zbroił flotę morską która miała wylądować we Francji, lecz Ludwik niewiadomo z jakiej przyczyny nie obawiał się Warwicka, i jego przygotowania nie czyniły na królu najmniejszego wrażenia.
Tylko to nieszczęście, że nie posiadał zgoła pieniędzy na wojnę z Hiszpanią.
Gdzie się te pieniądze podziały? Być może wiedział o tem Warwick, ten nieprzyjaciel, ten wróg, którego król wcale nie obawiał się.
Ludwik XI. naznaczył podatek na wino, zniósł pragmatyczną sankcję, zamianował biskupów sam, na własną rękę i kazał się im opłacać za udzielone prebendy — nakoniec kazał obwieścić wszystkim a to dla pozyskania sobie pobożnych, zanim cokolwiek przedsięweźmie przeciwko Hiszpaniji, pielgrzymkę do świętego Michała w Greve i do świętego Zbawiciela w Redon.
Był to nadzwyczaj zręczny manewr i środek łatwego zbadania Bretanji, nie dowierzał on naturalnie swemu księciu i zanim wyjechał do Pyreneów, wcale się nie gniewał, dowiedziawszy się co pozostawia on po za sobą.
Książę Bretanji zwrócił całkowicie swój słuch i swój wzrok na to, co się robiło podczas owej pielgrzymki.
Nie tracił jednakże czasu nadaremnie. Król który nie życzył sobie, aby w swych pobożnych medytacjach był przeszkodzony, w dniu swego wyjazdu do Pirenei nakazał przy odgłosie trąb, zapowiedzieć, że ktokolwiek ośmieli się pójść za nim, ten będzie karany śmiercią. Tym sposobem więc nie wyjechał jako król ale wprost jak zwykły pielgrzym. Wiedział on bardzo dobrze, jak to trudno królom, patrzeć i słuchać; korona, zwłaszcza taka jak jego wiadomo powszechnie, była dlań ciężarem — ta korona właśnie od razu zamknęła mu oczy i zatkała uszy.
Podróż odbywał zaledwie z pięcioma służącemi, ubranemi ubogo tak jak i on, z ogromnemi różańcami na piersiach — straż przyboczna postępowała za nim w pewnem oddaleniu, z Janem Bureau i jego artylerją.
Ludwik XI. nazywał Jana Bureau, swym skarbnikiem, a właściwie „mistrzem obrachunku“ i bez wątpienia z tej to zasady, później armaty nazywano ultima ratio regum.
Skoro król odprawił swoje nabożeństwo, przemknął się po cichu, ukradkiem, nieznacznie z zachodu na południe, zwiedził w tem przejściu Nantes i zapragnął zobaczyć w szczegółach i miasto Roszellę, niezmiernie zaciekawiony jak też wygląda mała Rzeczpospolita. Z Roszelli ponieważ było bardzo blisko do Bordeaux, niezaniedbał go również zwiedzieć rozpatrując się we wszystkiem z wielką starannością. Lecz jednego dnia, kiedy on miasto oglądał ze strony morza, sam również był oglądany ze stojącego tam statku angielskiego. Zrozumiano doskonale że Ludwik wypłynąwszy na małem czółenku nie ma zamiaru atakowania brzegów angielskich lub też zabrania angielskiego statku — natomiast okręt powziął projekt zdobycia małego czółenka i puścił się za nim w pogoń.
Król sam pochwyciwszy za rudel, począł czółnem kierować. W tej chwili dobry rudel więcej był wart niż berło królewskie. Statek wojenny angielski z trudnością posuwał się po niezbyt głębokiej w tem miejscu wodzie i król w ten sposób został uratowany.
Bez wątpienia, ta chwila ratunku podała myśl królowi, na pamiątkę grożącego mu wówczas niebezpieczeństwa, udarował miasto Bordeaux wszystkiemi, jakie się tylko dały, przywilejami.
Bordeaux miało swój wymiar sprawiedliwości w Tuluzie, co było absurdem — król zatem nie tylko ofiarował miastu własną jego jurysdykcję, ale nadto tej jurysdykcji poddał całą okolicę.
Nakoniec w Bayonne nadał port wolny.
Obecnie zatem nabrał jak najsilniejszego przekonania, że te miasta nigdy nie przejdą pod panowanie angielskie i że ich Anglicy windykować napowrót nie ośmielą się.
Don Juan z wielką obawą patrzał na zbliżanie się króla, napisał nawet do niego, grożąc mu Anglikami i nadzwyczajnem uzbrojeniem Warwicka, ale już poprzednio powiedzieliśmy, że Ludwik doskonale wiedział, co znaczy to wylądowanie Anglików.
Dla tego też nawzajem odpowiedział:
— Miej się na ostrożności! Anglicy jak przybyli tak sobie odjadą z powrotem, ale ja nie mam zamiaru dopóty z tąd odjeżdżać, dopóki nie wymierzę ci odpowiedniej kary.
I w dalszym ciągu podróżował.
Ażeby raz położyć tamę i zniszczyć ciągłe pogłoski i opowiadania o tajemniczej śmierci don Carlosa de Viana, wypadało aby Don Juan odstąpił Roussillen. Teraz zaś Ludwik powziął wiadomość ze źródła bardzo pewnego, że Don Juan nie popełnił żadnej innej zbrodni, jedynie tylko zamknął Don Carlosa w wilgotnej izbie, podobną wilgocią odznaczały się wszystkie w ogóle więzienia — cóż na to poradzić?
Pani Rambouillet powiada, że w Vincennes, znajduje się pokój, który tak działa jak arszenik.
Ludwik zwrócił się ku północy — podróż zatem została dokonana. Teraz mógł się zająć Anglikami, mógł ich niepokoić.
W rzeczywistości oni go zawsze nabawiali niepokoju.
Nieszczęśliwa Małgorzata d’Anjou towarzyszyła mu od stacji do stacji, prosząc, błagając po drodze o pomoc w ludziach i pieniądzach. Nakoniec jednego dnia ofiarował jej dwadzieścia tysięcy liwrów, ale pod tym głównym warunkiem, że jeżeli na nowo tron obejmie, odstąpi Calais Francuzom.
Być może że Shakespeare znał ten układ pisząc swojego „Żyda Weneckiego“.
Prawdą też jest, że w tym czasie Ludwik XI spadkobierczyni Lancastru posłał z Bretanii 60.000 franków.
Na przypadek, gdyby Warwick się żalił, Ludwik XI miał na poczekaniu dwie wymówki: Po pierwsze że był wnukiem Małgorzaty d’Anjou i nie mógł żadną miarą odmówić jej wsparcia, jakby istotnej jałmużny. Cóż znaczyło 20.000 franków? Zresztą on tej sumy nie dał jej wcale w prezencie, ale w rodzaju pożyczki i do tejże przywiązywał dość trudne warunki.
Powtóre te 60.000 franków przysłane z Bretanji, pochodziło wprost od księcia, a on nie miał najmniejszego prawa wzbraniania księciu używać swych pieniędzy, jak mu się podobało.
Co się tycze pomocy w ludziach, których domagała się Małgorzata, to rzecz inna. Ludwik nie dał jej ani jednego żołnierza; jeżeli zdołała zwerbować ich sobie gdziekolwiek, to jej szczęście! Zalecił jej szukać szczęścia w Normandji, gdzie jak wiadomo zamianował gubernatorem hrabiego Charolais, być może, w przewidywaniu tego co ma nastąpić. Zupełnie pewny przyjaźni swojego kuzyna, nie zwracał zgoła uwagi, co się tam dzieje za jego gubernatorstwa.
Jeżeli wreszcie którego dnia Charles przypomni sobie, że przez swoją matkę należy do rodziny Lancastrów i dla nadania jej świetnej barwy zapragnie polać czerwoną różę krwią normandzką, bardzo dobrze, wtedy Ludwik wystąpi przeciwko swemu kuzynowi i skwituje się przez odwołanie go z gubernatorstwa.
Wskutek tego Warwick nabrał przekonania że we Francji nie pozostaje mu nic do czynienia bo wypłynąwszy z flotą wspaniałą i potężną zadowolnił się jedynie krążeniem około Normandji i Poitou; nie ulega też najmniejszej wątpliwości i to, że wzdłuż brzegów tych prowincji, najeżonych baterjami przez Jana Bureau, manewrowała także armja, postępując krok za krokiem i niespuszczając z oka żadnego poruszenia okrętów angielskich.
Ostatecznie zatem, jak już to powiedzieliśmy, Warwick przeświadczony że mu się nie nie powiedzie, postanowił wylądować w Bretanii przy mieście Brest.
Ludwik XI nie posiadał się z radości — bo to mogło zamieszać i zawikłać stosunki Bretańczykom z Anglikami i spowodować spór. Warwick nie mógł lepszego wybrać miejsca, nawet sam król niebyłby zdolny wskazać mu innego a tak zgodnego z zamiarami i planami Ludwika XI.
Lecz nagle król zdawał się tracić głowę, tak skomplikowana była jego dotychczasowa polityka.
Uwolnił Delfinat od prawa polowania.
Zgodził się aby do połowy spalonemu miastu Tuluzie, podarować podatki na przeciąg stuletni.
Oddał hrabstwo Roussillon, hrabiemu Foix, który go zbyt wiele kosztował z powodu zatargów tajemnych politycznych.
Nakoniec nadał księciu Sforza, który dom d’Anjou wypędził z Włoch i który odmówił Orleanom przypadającego im dziedzica od Walentyny Visconti — dał jednem słowem temu tyranowi, temu uzurpatorowi Genuę i Sabaudję, przyobiecując nadto możność odkupienia Asti od starego księcia Orleanu, który książę burgundzki zamierzał sam kupić.
Ludwik XI, pytamy się otwarcie, w jakim celu to wszystko czynił?
Otóż posłuchajcie.
Król nadzwyczaj wiele wagi przywiązywał do utrzymania Roussillonu, jak niemniej i Asti, ale jeszcze więcej do miast nad Somą i starał się też jakimkolwiekbądż sposobem czy to dobrowolnie, czy też siłą odebrać Filipowi Dobremu. Pragnął mieć całą Francję, Francję zupełną, Francję ściśle złączoną, jednem słowem francuską Francję.
Odbierze niewątpliwie Roussillon hrabiemu de Foix, który go trzymał aż do obecnej chwili.
Odbierze też niemniej Genuę, Savone i Asti od Sforsy, który prowadząc życie rozbójnicze, niewątpliwie może każdej chwili być zabitym, otrutym lub zamordowanym.
Ale hrabia de Foix i książę Medjolonu byli jego przyjaciółmi, jeden z nich pożyczy mu znakomitych pieszych wojsk t. z. Basków, drugi swoją kawalarję lombardzką. Będzie zatem miał piechotę i kawalerję, drobną armję, którą on bardzo łatwo doprowadzić może do wymordowania się wzajemnego, ponieważ Baskowie nienawidzą Lombardczyków. A skoro wymordują się Baskowie i Lombardczycy, oszczędzi tym sposobem swoich chłopów, którzy ubogą Francję wspierają, uprawiając jej grunta, jej pola, jej role; tak długo, podczas panowania Karola VII. leżące odłogiem.
Gdy zaś obecnie ma swoją piechotę złożoną z Basków i kawalerję lombardzką, jak sobie poczynać będzie ze starym księciem burgundzkim, za którego modły nakazał on swoim członkom rady, uniwersytetowi i Biskupstwu paryskiemu?
Widocznie jednak nie odniósł książę żadnej korzyści z nakazanych modłów w Paryżu, gdyż ciężko, obłożnie zachorował. Księżna nawet pospieszyła do księcia żeby go pielęgnować, opuszczając dla niego dzisiejsze schronienie w domu bigotek, to samo uczynił i hrabia Charolais, który oddalił się z prowincji zostającej pod jego władzą, jako gubernatora.
Ludwik byłby także tam pospieszył, nikt bardziej nad niego nie tracił tyle przez przypuszczalną śmierć starego księcia; utraciłby bowiem swoje miasta nad Somą. Dopóki stary książę pozostawał przy życiu, dopóty jeszcze żywił nadzieję odebrania tych nieszczęśliwych miast, które wraz z miastem Calais, spędzały sen z jego powiek. Skoro książę umrze, nie można się niczego spodziewać od hrabiego Charolais, stanowczo on odzywał się o konieczności posiadania tych miast i odstąpićby ich nie odstąpił za żadną w świecie cenę.
Istnienie tedy trzech miast zawisło na słabej nitce, na kruchej podstawie życia, zużytego już zupełnie starca.
Hrabiowie Croy zabrali się tedy do pracy. Oprócz p. Chimay, wszyscy trzymali stronę króla francuskiego. Doradzali oni staremu księciu i wyjaśniali mu, że sprawa jego i korzyść wymagały, aby miasta nad Somą mogły przejść w posiadanie Ludwika XI.
Stary książę wcale temu nie wierzył, ale jednak zgadzał się, chciał bowiem jak późniejszy Ludwik XIV umrzeć spokojnie.
Podpisał cesje, a właściwie retrocesje, za kwotę 400 tysięcy talarów, w tem jednak przekonania że Ludwik nie zdoła zebrać potrzebnej na to kwoty.
Król zażądał jedynie odroczenia zapłaty na termin czteromiesięczny, obowiązał się on zapłacić w dwóch ratach w d. 12 września i w d. 8 października.
W dniu 12 września rzeczywiście nadeszła pierwsza rata w kwocie 200,000 talarów a w d. 8 października reszta wymaganej na wykup sumy.
Wszystko to odbyło się w przytomności hrabiego Croy.
— Croy, Croy, mówił książę odsyłając pieniądze do skarbca, Croy nie powinien był służyć dwom panom. Były to słowa i lamenty podobne do Augusta, który niegdyś wołał: „Warusie, Warusie! oddaj moje legiony!

resztą przy wszystkich kupnach, król wymagał zakładnika: nie miał wprawdzie syna, więc zastępował synami innych.
Parodjując słowa Jezusa Chrystusa mówił:
„Pozwólcie waszym dzieciom przychodzić do mnie“. Później zaś kiedy te dzieci do niego przyszły, nie puszczał ich od siebie. Tym sposobem zdobył sobie dziedziców domu Albert, synów księcia d’Alençon. hrabiego Foix, małego księcia Orleanu, którego był chrzestnym ojcem.
Ożeniwszy hr. Foix ze swoją siostrą, zapragnął ożenić księcia Orleanu ze swoją córką — przyszła małżonka księcia miała dopiero 2 lata życia.
Była to przezorność na swojem miejscu, dostania w swoje ręce młodego księcia Orleanu, w tym czasie kiedy on Genue, Savone i Asti to jest najpiękniejsze części dziedzictwa tego dziecka wydawał, czyż w zamian tego dziedzictwa Sforza nie dopomoże mu do zabrania Sabaudji?
Wyczekując na wydanie Sabaudji, Ludwik zamiast niej brał książąt.
Jednego dnia, stary książę Filip de Bresse, wypędzony przez swego syna, posunął się aż do Lyonu; król Francji jego zięć, pochwycił księcia i wysłał do Loches.
Loches, był górą magnesową z tysiąca i jednej nocy, skoro raz kto dotknął się do niej nogą, już się ztamtąd żadną siłą oderwać nie mógł.
Z tego samego domu, z którego Ludwik wziął sobie żonę tj. w domu Sabaudzkim była jeszcze jedna córka na wydaniu, zaproponował tedy do jej ręki króla angielskiego.
Hrabia Charolais przewidział zamiar króla i udaremnił go, proponując na małżonkę króla angielskiego Elżbietę Rivers, jakkolwiek Warwick, który pragnął ożenić króla Edwarda z osobą wymienioną przez króla francuskiego i bez względu na słowa burmistrza Londynu twierdzącego, że zanim król poślubi tę kobietę, małżeństwo to będzie kosztowało życie dziesięciu tysięcy ludzi.
Tym razem zatem Ludwik XI został pobity przez hrabiego Charolais; była to odpłata za miasta nad Somą, między królem a hrabią stosunki tym sposobem wyrównały się.
Dobry książę był w Hesdin. Król posłał mu królowę i księżniczki, potem pojechał sam starając się być jak najuprzejmiejszym i schlebiając starcowi Książę wcale już nie wspominał o nieszczęśliwych miastach, jakby wcale ich nie żałował, król sądził że książę o nich najzupełniej zapomniał. Zaczął go tedy namawiać do sprzedaży Boulogne i Lille, książę w pierwszej chwili nie stawiał żadnego oporu. Wreszcie wyrzekł:
— Charolais, na to niepozwoli.
Dziki ogień błysnął w oczach Ludwika XI:
— Dobrze! Pozwól mi tego synalka doprowadzić do rozumu, a zaręczam, że ci go oddam tak miękkiego jak rękawiczkę.
Filip przypomniał sobie jak to Ludwik nauczył rozumu jego ojca. Działo się to w lesie, rozmowa ta prowadzona była na uboczu a stary książę obawiając się aby ten lis, który teraz niby ułaskawił się, nie wystawił pazurów tygrysa, ratował się na razie ucieczką.
Król nie miał wcale chęci odbywania napróżno podróży — zwiedził zatem równocześnie flandryjskie i pikardyjskie miasta: Abbeville, Arras, Tournai, zawsze wierny swemu programowi, w bardzo skromnej odzieży, bez orszaku i parady, jak zwykły prywatny człowiek, zawsze on czuł pewną odrazę do uroczystych przyjęć, owacji publicznych i przemówień.
W Abbeville wyczekiwali na niego zebrani miejscowi mieszkańcy na placu Marka i w ulicach z nim sąsiadujących, lecz król kazał blisko kwadrans zatrzymać się przed miastem swemu orszakowi, zsiadł z konia i poszedł sam i piechotą do miasta, jak gdyby był osobą zwykłą w odzieniu podróżnym.
Poznano w nim przecież obcego przybysza. Zebrani powstrzymali go przemocą i zapytali:
— Czy spotkałeś pan na drodze króla?
— Króla? To ja jestem.
Lecz dzielni obywatele, widząc go w starym kapeluszu, w sukni poplamionej, wzięli za idjotę lub też za żartownisia i zaczęli pozwalać sobie dość szyderskich dowcipów — trafili jednak dobrze, bo rzeczywiście Ludwik w swoim czasie uchodził za żartownisia i kuglarza. Król wcale nie bronił się, że jednak dowcipki te poczynały być trochę zbyt uszczypliwe, sprawa mogła wziąć zły kierunek i zakończyć się dla dowcipkujących niekoniecznie pomyślnie. Na szczęście zbliżył się orszak królewski, który tym sposobem sprawdził i potwierdził poprzednie słowa Ludwika jako on sam był królem — w przeciwnym bowiem razie gdyby to nie nastąpiło, Ludwik mógł srogo później na nich się pomścić, chociaż z drugiej strony groziło mu przedtem ukamienowanie przez mieszczan.
Od tego też dnia, skoro wjeżdżał do jakiego miasta, obierał ulice jak najmniej ludne, równie też mieszkał w domach stojących na uboczu i często już dawno wyjechał z miasta gdy dopiero mieszkańcy powzięli wiadomość że bawił w mieście król.
Wskutek takiego zachowywania się króla, zwykle po miastach, po przybyciu króla, urzędnicy czuwający nad porządkiem zamykali wszyskie bramy, oprócz jednej — jeżeli zaś miasto nie miało bram mieszkańcy barykadowali ulice pozostawiając swobodną tylko główną. Król tedy musiał koniecznie przejeżdżać albo przez bramę otwartą, albo przez tę ulicę, która wcale nie była zabarykadowana i nie tamowała przejazdu.
Pewnego dnia przejeżdżając przez ulicę incognito, zmuszonym był napisać list, lecz wszyscy sekretarze mieli rozmaite polecenia i nie było komu spełnić żądania króla. Dobry król Ludwik, jakkolwiek był człowiekiem światłym, nie lubił własnoręcznie pisać — otóż tedy ujrzawszy w swoim orszaku człowieka, który miał u pasa zawieszony kałamarz, zawołał go do siebie.
Nieznajomy z wielką skwapliwością pospieszył na rozkaz króla, otworzył kałamarz, aby ztamtąd wydobyć pióro, gdy oto wypadły z niego dwie kostki.
— O, o! zawołał, cóż to tam za karmelki czy cukierki nosisz przy sobie?
— Remedium contra pestem, odpowiedział zapytany.
— Wydajesz mi się być lekkomyślnym, owszem przemówił król, zachwycony tak dowcipną odpowiedzią, biorę cię ze sobą.
I człowiek ten rzeczywiście odtąd pozostał w służbie królewskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.