Kamienica w Długim Rynku/XLIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

O zwykłéj jednak godzinie wszyscy byli na nogach. Jakubowi dziwnie zawadzało, że tego dnia nie miał zwykłego zajęcia i nie szedł już do biura. Tak był długiemi latami nawykły do pracy iż się machinalnie zbiérał kilka razy do wyjścia i dopiéro przypomniawszy iż niéma po co śpieszyć, od drzwi powracał.
Pułkownik medytował w swoim pokoju nad skrzynką i dwoma kawałkami papiéru, a papuga go łajała.
Ostre wyrazy któremi go strofowała staruszka, przyjmował tego dnia z pokorą.
— Łajałaś, masz słuszność, stary jestem a głupi, głupi i nigdy rozumu miéć nie będę... Obrachowawszy się ściśle, od czasu przybycia mojego porządnych kilka ustrzeliłem bąków. Nie siedziéćby mi tu spokojnie! We wszystko się plątam, gorączkuję i gdzie stąpię, po mojemu dostanę nosa. Dziś w mieście się ani pokazywać, będą gałgany kpili ze skarbu... Wudtke nie Wudtke, kto żywy! Hałasu się narobiło do zbytku!
Papuga łajała, krzyczała, skakała, pułkownik przyjmował to w pokorze...
Jakub tymczasem potrzebując zajęcia, przygotowywał inwentarz do sprzedaży.
Klara siedziała smutna... Spodziéwała się Teofila, jakoż nadszedł wkrótce z twarzą jak zwykle spokojną, z wyrazem energii, w ubiorze podróżnym. Nieśmiała go spytać o nic... opowiedziała mu tylko w krótkich słowach wczorajszą, wyprawę.
— Droga panno Klaro — rzekł Teofil, — nic mnie wasz skarb, ani ojca mojego skarby nie obchodzą, człowiek powinien na siebie tylko i pracę swoję rachować. Rozmówiliśmy się ostatecznie z ojcem, wié on dziś że moje postanowienie jest niezłomne. Jadę do Berlina... zrzekłem się bodaj spadku całego, ale pewien jestem iż na nas dwoje i na przyszłość naszę o własnych siłach... zapracuję. Patrz z takim spokojem pogodnym duszy na to jak ja. Mnie nic zadziwiać i zmienić nie może, a oboje byliśmy przygotowani czekać...
— Na Boga! jeżeli zerwałeś tak z ojcem...
— Ja! nie — on zerwał zemną, rzekł Teofil... braknie mi pół roku jeszcze pracy do doktoryzacyi i otrzymania posady rządowéj w sądownictwie, któréj się spodziéwać mogę. Osiągnąwszy ten piérwszy szczebel, pójdę daléj. Mam już przygotowane dzieło o historyi prawa karnego, którém spodziéwam się zwrócić na siebie uwagę... Może sobie nadto pochlebiam, ale mam niezłomną ufność iż się dobiję o siłach własnych niezależnego bytu...
Klara podała mu rękę...
— O mój Boże, zawołała, tyle ofiar dla mnie! Teofilu! zważ, rozmyśl się — jeśli nie jestem ci potrzebną do szczęścia, jeśli zbyt wielki ciężar bierzesz na ramiona, — porzuć... Mnie te wszystkie przeciwności co nas otaczają, odebrały nadzieję, nauczyłam się patrzéć na samotną przyszłość bez rozpaczy, z rezygnacyą. Chciałabym tylko widziéć ciebie szczęśliwym. Są rodziny całe fatalnością jakąś przeznaczone, by nietylko same cierpiały, ale przynosiły z sobą cierpienie. Myśl ta mnie trapi.
— Pozwól Klaro, że z tymi których się kocha nawet cierpienie dzielić jest miłe... a ja w fatalności nieprzełamane, niezwyciężone nie wierzę. Wola w człowieku jest wszystkiém, ja mam ją i zachowam...
— Piszże, pisz! jeśli jechać musisz... zawołała Klara.
— Jechać i śpieszyć muszę dla tego samego, że lękam się aby ojciec mój w gniewie nie dopuścił się jakiego kroku, któregoby sam mógł żałować.
— Mój drogi Teofilu... nie draźnij go!
— Klaro, bądź spokojna jak ja... Jadę do Berlina... pisać będę ciągle i nie przyjadę tu aż ze stopniem doktora i biretem, który złożę u nóg twoich.
Uśmiéchnęli się sobie, Klarze łzy zakręciły się w oczach.
— Zachowaj mi to uczucie, szepnęła — tylko uczucie... ja nie pragnę nic więcéj... serca tylko twojego. Czy los da się nam połączyć... czy nie... bądź mi wiernym duchem... a będę szczęśliwą...
Żegnali się gdy pułkownik nadszedł, trzymając w ręku dwa papiéry.
— Ale ba, rzekł żywo — wczoraj po nocy... zdawało się mnie i nam wszystkim, że to pisanie starego, że te sumy te same, patrzcież — tak nie jest... ręka inna.
Teofil się uśmiéchnął.
— Kochany pułkowniku, to nie zmienia niczego... skrzynka była pusta...
— Jak wymiótł... Francuzi! Nigdy nie lubiłem Francuzów! A cóż ty — jedziesz? spytał.
— Jadę... muszę, odparł Teofil...
— Każże w dziennikach umieścić o sprzedaży willi, może się tam jaki Berlińczyk zgłosi... niech ją sobie kupują... nic nas do niéj nie wiąże.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.