Kłopoty babuni/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X


NA ZASADZIE KTÓREGO ZWĄTPIĆBY MOŻNA O WŁOSACH MAJOROWEJ I O WARTOŚCI SYSTEMU DZIESIĘTNEGO DLA PEDAGOGIKI.

Emeryt Batożnicki mieszkał za miastem, zdala od ludzi, którzy nie ocenili należycie metody wynalezionej i niezmordowanie stosowanej przez niego w ciągu trzydziestoletniej nauczycielskiej praktyki. Szczupła tylko garstka zaufanych osób miała wstęp do pustelni wielkiego abnegata, dokąd właśnie szliśmy procesjonalnym krokiem: ja, majorowa i jej mało rozwinięty wnuczek.
— Sociu, serce! — moralizowała staruszka — nie stawaj przed oknami, wyjmij rękę z kieszeni i palec z nosa... Ach, moja doleńko nieszczęśliwa!... taż nie wybiegaj na środek, ty chmyzie, żeby cię nie rozjechali!... Ot, patrzaj go... znowu psa zaczepił! Czy ty, roztropyrzu niegodny, chcesz koniecznie guza?... Ach, zbrodniarzu!... ach, złoczyńco!... i poco ty Żydka potrąciłeś? Ty myślisz sobie, że Żydzi to już nie boskie stworzenia? I cóż on winien, że jego pradziadkowie ukrzyżowali Pana Jezusa i że już nigdy nie zostanie szlachcicem? Co też ja gadam... W tych czasach wszystko idzie nawspak, bo już przecie niejeden Żyd został austrjackim ryterem, a nawet baronem i hrabią... Takie to i hrabiostwo, nie oddałabym za niego pary zdartych trzewików!
Pozwolę się nazwać chłystkiem, a nawet literatem temu, kto mi dowiedzie, że do najeżonej głowy Soterka przylgnęła choć tysiączna część tych pięknych i nauczających medytacyj, które czcigodna babka jego tak hojnie rozsypywała na bajecznie wąskim asfaltowym chodniku ulicy Mydlanej. Roztargniony chłopiec robił, co chciał, ze swemi rękami i nogami, i więcej niewątpliwie interesowały go grajcarkowate pejsy Żydków, lub brudne watówki ich połowic, niż wszystkie uwagi majorowej, wypowiedziane na temat upadku klas uprzywilejowanych.
— Babciu, babciu! — przemówił nagle Soterek — a ot te zęby to muszą być chyba z jakiego wielkoluda. — To mówiąc, ukazywał obydwoma rękami na olbrzymią drewnianą szczękę, symbol dentysty, zawieszony obok perukarskiego sklepiku.
— Ach, jaki ty głupi, Sociu! — zawołała z nieukontentowaniem staruszka — widzisz przecie, że tutaj zęby reperują... Pułkowniku, serce, stańmy na chwilkę! — i to powiedziawszy, pociągnęła mnie do wystawki perukarskiej.
— Cóżto za jeden ten ogon, babciu? — spytał znowu wnuczek, wskazując na szynjon.
— Eh, to taki chwast do ubrania dla dam! — objaśniła babunia.
— A tenże kołtun do czego? — dodał Soterek, patrząc na kok nowomodny, arcydzieło prowincjonalnego kunsztu.
— Wysławiasz się, Sociu, gorzej jak pastuch, gorzej jak podpasicz! — przerwała mu babką, z godnością poprawiając kokardę u swego czepka. — Nie mówi się przecież kołtun tylko plika!... Gdyby nas kto podsłuchał, mógłby pomyśleć, żeśmy z ordynaryjnej klasy i że się na niczem nie znamy...
— A ot te włosy to już chyba z nieboszczyków — odezwał się znowu niezmieszany pupil. — Czort wie, ktoby sobie kładł na łeb czuprynę z trupa... Tfy, maszkara!
— Milcz, potworze! — przerwała mu zirytowana babka, odstępując od okna i ciągnąc mnie na chodnik. — Patrzajcie się, ludzie!... taki smarkacz będzie swoje zdanie wypowiadał o ubiorach damskich, ni pytany, ni proszony! A wiesz ty, nietoperzu, że za dawnych czasów wszystkie panie i panowie peruki nosili i zęby wprawiane też? Ja bardzom kontenta, że się dawne mody powracają, — bo to nieraz człowiek ma rzadkie włosy, no... i zęby niemocne swoje... choć nawet nie tak bardzo jest w wieku podeszłym...
— Czy masz zamiar, kochana majorowo, nabyć perukę? — spytałem moją przyjaciółkę, bacznie przypatrując się jej bufiastemu czepcowi, pod którym najbardziej imaginacyjny człowiek nie domyśliłby się ani jednego włosa.
— Ech, nie wiem jeszcze... Mnie tego nie potrzeba... Tylko... jeżeli już taka moda nastała, żeby damy koniecznie nosiły peruki, to pocóż się wyróżniać? — bąkała trochę zakłopotana staruszka. — Ty pułkowniku, serce, wolisz blondynki, czy brunetki? — zapytała po chwili.
— Sądzę, kochana majorowo — odpowiedziałem — że jeżeli już koniecznie zachciewa ci się fryzjerskich dodatków, to wybierz przynajmniej włosy takiego koloru jak twoje, nie oglądając się na gust obcych...
— Kiedy bo ja już nie pamiętam nawet, jakie miałam! — odparła podeszła dama. Widocznie jednak zaszkodził biedaczce frazes ten w pośpiechu uroniony, — nagle bowiem dostała gwałtownego kaszlu i poczęła robić gorzkie lecz zapewne słuszne wymówki swemu niepoprawnemu wnukowi z okazji błędu, jaki fenomenalny ten chłopiec jeszcze przed kilkoma dniami popełnił.
Jako człowiek ucywilizowany starałem się nie zwracać uwagi na zakłopotanie interesującej damy i zarazem gniew jej łagodzić, — co zresztą przyszło mi bardzo łatwo, ponieważ w tej samej chwili weszliśmy do sieni domu, w którym mieszkał znakomity emeryt.
— Ach, nieszczęście — odezwała się już na inny temat staruszka — a może to nie tu?... a może nie zastaniemy go?... Sociu, serce, nie zapomnij ładnie ukłonić się, jak wejdziesz, a jeżeli nam co poradzi, to go w ramię pocałuj... Ach, jak ja się boję!...
Ująłem klamkę, pragnąc uchylić drzwi, za któremi ukrywał się pedagogiczny świecznik — ale pokój był zamknięty. Nic mi więc nie pozostawało, jak tylko zapukać, co też wykonałem, usiłując (o ile to było możliwem) uzewnętrznić w pukaniu mojem cały szacunek, jaki pielęgnuję dla uczonych wogóle, a dla pedagogów w szczególności.
— A kogo tam znowu djabli niosą? — zapytano z wewnątrz. — Czy nie wiesz, łajdaku, jeden z drugim, że tylko w piątek żebrać wolno?
Na honor, nigdym nie przypuszczał, ażeby można tak szkaradnie objaśniać uczucia, jakie zapomocą palców wysłowić a raczej wykołatać chciałem; widocznie albo emeryt nie znał się na pukaniu, albo ja fałszywy system wybrałem. Cóżkolwiek bądź — faktem jest, że wynikło grube nieporozumienie, które należało teraz poprawić zapomocą metody głosowej, rzekłem tedy:
— Jesteśmy przyjaciele majora Byczkowskiego i przychodzimy prosić szanownego pana o poradę w pewnej kwestji familijnej...
— Ho! ho! — przerwał głos ze źle udawanym śmiechem — znam cię, znam, urwipołciu!... Nie pierwszy to twój figiel, hultaju!... wydrwigroszu!... Niedawno nasłałeś mi Żyda z fałszywym wekslem, a teraz znowu sam przychodzisz?... Ho, ho!
— I na ogromnym smoku jeździć będziesz... — modliła się bardzo strwożona moja przyjaciółka.
— Pan dobrodziej mylisz się zapewne? — spytałem, trochę zdziwiony tak oryginalnem przyjęciem.
— Pan dobrodziej!... pan dobrodziej!... — przedrzeźniał głos za drzwiami. — Daj pokój, Feluniu, daj pokój drabie niegodziwy!... Ja się nie mylę nigdy, tak jak się nie myliłem, kiedym Zuzi nieboszczce mówił, że wyrośniesz na łotra i że wcześniej lub później zginiesz na szubienicy. Powiadam ci więc jeszcze raz: wynoś się, bo już ani feniga nie dostaniesz... Wynoś się, bo jak Małgosia wróci, to ci wszystkie miotły o łeb porozbija!
— Ach, panie łaskawy! — wmieszała się majorowa — my nic nie chcemy oprócz poczciwej rady dla naszego wnuka Soterka, sieroty bez ojca i matki...
— Hum, hum! — mruknięto za drzwiami i jednocześnie usłyszeliśmy szłapanie pantofli. — Więc to istotnie nie ten łotr Feluś?... Uuu, co on mnie zdrowia napsuł!... Mój Boże, dziś nastały takie czasy, że się człowiek obawiać musi własnego siostrzeńca. Oj, czasy!
— Ciężkie czasy — potwierdziła majorowa, poprawiając mantylę. — Dziś sama kobieta nie da sobie żadnej radeńki na świecie... Ach!... — To powiedziawszy, spojrzała na mnie bardzo wymownym wzrokiem.
— Może pan dobrodziej zechcesz nam otworzyć! — odezwałem się do ukrytego za drzwiami emeryta, pragnąc zdławić uczucia, jakie wzbudziła we mnie mimika otyłej damy. Na uczciwość! w tej chwili gwałtownie zapotrzebowałem świadków, nie dlatego, aby się od grzechu uchronić, lecz poprostu, aby nie uciec od melancholicznej towarzyszki. — Racz pan otworzyć! — powtórzyłem.
— Kiedy... kiedy bo jestem zamknięty! — bełkotano w pokoju. — Małgosia wyszła na targ i... i... tego... Ale może państwo poszukacie klucza za beczką, około schodów... musi tam być!
Czułem, że te objaśnienia sprawiały pewną trudność wielkiemu pedagogowi. Domysł mój stwierdziły poniekąd: gorączkowe szłapanie pantofli i pełne ukrytego niepokoju ucieranie nosa.
— Jest klucz! — odezwał się po raz pierwszy Soterek, który plondrował sień w czasie niefortunnych układów z emerytem.
Otworzyliśmy i weszli. Na środku pokoju stał siwy i zgarbiony Batożnicki w haftowanej czapeczce z fontaziem i w szlafroku, z którego ząb czasu powyciągał długie ogony starej i brudnej waty. Nastąpiły z naszej strony rekomendacje i tysiączne grzeczności, którym akompanjował zmieszany pedagog, mówiąc:
— Ta... ta... Małgosia, to sobie niezłe kobiecisko!... Ona bardzo dba o mnie... tak!... Przytem jest niepospolicie wierna i boi się, żeby mnie nie napastował o pieniądze ten hultaj Feluś, mój siostrzeniec... No, i patrzcie moi państwo, że źli ludzie plotą, jakoby mnie ona tego... powiem poprostu, biła... i... i naprzekór mojej woli zamykała... Jako żywo, to jest bajka!
Jestem przekonany, że znakomitemu emerytowi z większą łatwością przyszłoby objaśnić Chińczykom swój niezrównany system pedagogiczny, niż nam w tej chwili wytłomaczyć metodę opiekowania się nim, wynalezioną przez dbałą Małgosię. Przerwałem mu więc dalszy wykład zjawisk w jego domu zachodzących i w niewielu słowach opowiedziałem nasze stosunki z Byczkowskim, dzieje Socia i cel obecnej wizyty.
Lecz nawet dziwnie zwięzłe sprawozdanie moje niecierpliwiło czcigodnego starca. Słuchał on nas stojąc, — co chwilę niespokojnie spoglądał w okno, kulił się i przestępywał z nogi na nogę, jak człowiek usiłujący zapanować nad wybrykami niższych potrzeb swego organizmu; wkońcu zaś prędko zapytał:
— Czy chodzi o zreformowanie tego malca zapomocą mojej metody pedagogicznej?
— Tak jest, szanowny panie! — odpowiedziała majorowa, kłaniając się do samej ziemi wielkiemu mizantropowi.
— Jeżeli tak, to co innego — odparł nieco spokojniejszy, że nie powiem weselszy pedagog. — Siadajcież państwo, skoro tak, — chętnie wyłożę wam mój system. — To powiedziawszy, siadł, dając znak ręką, abyśmy go naśladowali. Zauważyłem, że majorowa wykonała ten milczący rozkaz tak skwapliwie i tak energicznie, jakgdyby cała przyszłość Socia zależała od szybkości i siły uderzenia w stołek przy zajmowaniu na nim miejsca.
Podeszły mizantrop odchrząknął i, zwracając się do wystraszonego Soterka, zaczął:
— Z katechizmu wiadomo nam, że skutkiem grzechu pierworodnego młodzież ma złe popędy, które tylko cierpieniem i pokorą ujarzmić się dadzą... Nieprawdaż, mały?
— Sociu! czy nie słyszysz, że się pan ciebie pyta? Odpowiadaj zaraz! — zawołała groźnie babka, widząc, że wnuczek nie zdążył jeszcze skoncentrować dostatecznej uwagi na słowa zniechęconego do ludzi emeryta.
— Skoro w to, com powiedział, uwierzymy — ciągnął poważny mówca — wnet poznamy, co robić potrzeba, aby w dzieciach przygłuszyć nasiona rzucone przez złego ducha... Nieprawdaż, moi państwo?...
— Nieprawdaż! — potwierdził bardzo stanowczym głosem uważny Socio, z triumfem patrząc na babkę, która po takim debjucie swego wychowańca niezawodnie zarumieniłaby się po białka, gdyby jej w tej chwili jaki nieprzewidziany wypadek ujął przynajmniej z pięćdziesiąt lat życia.
Szczęściem wyrozumiały pedagog kiwnął ręką na znak zupełnego odpuszczenia i kazał dalej:
— Widzimy więc, że w dobrem wychowaniu na pierwszem miejscu stawiać należy karność i posłuszeństwo. Czy nie tak?
— Tak! tak! — zawołaliśmy oboje z majorową, której wnuczek w tej chwili najspokojniej przeglądał wiszące na ścianie kopersztychy.
— Poczekaj, smoku! — szepnęła babka; czcigodny zaś Batożnicki mówił:
— Karności są dwa stopnie: pierwszy stosuje się do dzieci, umiejących mówić, drugi do tych, które już piszą. Nie myślcie jednak państwo, aby w moim systemie karność opierała się na rózdze... Rózga jest niepraktyczna...
— Przytępia w dziecku ambicją — wtrąciłem, pragnąc dać dowód pedagogowi, że łatwo zrozumiem wzniosłe jego zasady.
— Tylko chamy używają rózgi! — dodała z głębokiem przekonaniem majorowa.
— Tak!... — potwierdził emeryt. — Rózgę z wychowania należy zupełnie usunąć i zastąpić ją...
— Rozumem! — pochwyciłem.
— Perswazją! — uzupełniła stara dama.
— Batem! — zakonkludował pedagog. — Kto używa rózgi, przyczynia się do tępienia lasów, dobry zaś bat może służyć dla czterech lub pięciu pokoleń... Czy tak?
— Tak!... tak!... — potwierdziła majorowa i Socio z nieporównanym zapałem. Ja postanowiłem już milczeć.
Emerytowi podobał się ten entuzjazm poważnej babki i rumianego wnuka, mówił bowiem dalej ze wzrastającym ogniem:
— Jeżeli dziecko, nie umiejące pisać, lecz umiejące mówić, zbroi coś, naprzykład wybije okno, wówczas naprzód rachujemy, ile ma miesięcy... Jeżeli, dajmy na to, ma pięćdziesiąt miesięcy, każemy mu pięćset razy powtórzyć: nie tłucz okna!... nie tłucz okna!... i damy mu pięć plag batem ze skóry cielęcej, — bo to, widzicie moi państwo, jeszcze jest dziecko i organizm ma bardzo delikatny... Jeżeli zaś dziecko już umie pisać i liczy naprzykład dziewięćdziesiąt miesięcy, a nie nauczy się przypuśćmy lekcji, — wtedy każemy mu napisać dziewięćdziesiąt razy: ucz się, ośle!... ucz się, ośle!... każemy mu to samo powtórzyć ustnie dziewięćset razy i damy mu dziewięć batów ze skóry wołowej, bo to już wyrostek... Linją bije się po rękach za złe pisanie, rysowanie, plamienie kajetów i wogóle za drobne nieporządki; dobrze jest także bić po piętach, ale tylko za bieganie, albo tupanie...
Cycero, robiący wymówki Katylinie, Demostenes, zachęcający ateńczyków do niewierzenia Filipowi, pitagorejczyk, zalecający ludziom wyrzeczenie się mięsa, pan Gambetta, podkopujący idee monarchiczne we Francji, a wkońcu warszawski stronnik emancypacji kobiet, publicznie dowodzący im, że są rozkoszne jak... gęsi, mogliby pozazdrościć zapału wielkiemu emerytowi, którego cenne słowa najskrupulatniej starałem się zapamiętać. W tej chwili dopiero, po raz pierwszy w życiu, uczułem pretensją do mego kawalerskiego stanu, że mi nie pozwalał naprzód mieć, a powtóre wychowywać dzieci podług systemu dziesiętnego, który na chlubę kraju i pociechę ludzkości wynalazł genjalny starzec.
— Widzi pan dobrodziej — przerwała majorowa — my chcieliśmy się pytać nie o to, ale...
— Wiem, wiem! — odpowiedział pedagog — chcecie się zapytać, co się robi w takim wypadku, gdy dziecko ma naprzykład dziewięćdziesiąt dwa miesiące, kilka dni i parę godzin?... To bagatelka! Liczy się za sto miesięcy...
— Chy! — zawołano gdzieś w sąsiedztwie domu emeryta — to pani za takie chude indyki płaci po rublu? Jabym i czterech złotych nie dała, bo straszne mizeractwo...
— Uuu! — stęknął emeryt, zrywając się na równe nogi. — Małgosia idzie!... Żegnam państwa!... bądźcie łaskawi wyjść już, zamknąć drzwi i klucz położyć za beczką około schodów...
To powiedziawszy, wypchnął nas prawie z pokoju, błagając na wszystkie świętości, aby klucz leżał we właściwem miejscu i abyśmy, spotkawszy Małgosię, nie mówili jej o swoich odwiedzinach.
Westchnąłem, pomyślawszy, ile też to razy emeryt będzie musiał powiedzieć i napisać: nie przyjmuj gości!... nie przyjmuj gości!... Zdaje się bowiem, że jeżeli świat odrzucił w wychowaniu dzieci, to Małgosia niezawodnie w gospodarstwie domowem przyjęła i gorliwie stosowała pedagogiczny system dziesiętny, wynaleziony przez czcigodnego Batożnickiego.
— Widzisz, serce — rzekła mi w drodze do domu bardzo tkliwym głosem majorowa — jak to źle być starym kawalerem!...
— Ciekawy jestem dlaczego? — odparłem dość kwaśno, przeczuwając, co się może ukrywać poza tą niewinną uwagą.
— Dlatego — odpowiedziała nerwowa osoba — że stary kawaler, niebożątko, zawsze pod koniec życia dostaje się w moc jakiej lafiryndy, megery... która z nim dziwne rzeczy wyprawia...
— Umieją to samo i żony, moja jejmość... Phy, jeszcze i jak...
— Ale z żoną miałbyś więcej przyjemności — ciągnęła majorowa, argumentując wprost do mojej osoby.
— Djabli mi po tem, kiedy już na nogi nie zdążam...
— Nie byłoby ci tak smutno, nie byłbyś taki opuszczony, jak jesteś...
— I to nanic...
— Miałbyś się z kim dzielić kłopotami...
— Niewielka pociecha...
— Żona przed tobą otworzyłaby najtajemniejsze skrytki swojego jestestwa.
— Oooo... wcalem nie ciekawy!...
— Uuuu... to paskudnik jakiś! — oburzyła się, już nie wiem za co, moja stara przyjaciółka, tonem osoby, usiłującej przypomnieć sobie, że była kiedyś młodą i niedoświadczoną.
Umilkłem już, czując, że mi się wszystka żółć po ciele rozlewa. Głowa gadatliwej kobiety jest to okseft bez szpunta: co się do niej wleje uszami lub oczami, natychmiast wylać się musi gębą. Ach! pocom ja nieszczęśliwy urodził się w zeszłym wieku, wojował za cesarza jegomości Napoleona, poznał majorowę Moździerznicką i z nią do miasteczka w interesie wnuka pojechał?... Niech mnie Bóg skarze, jeżeli ta stara jędza nie zechce mnie zrobić swoim małżonkiem, żebym tylko w złą godzinę nie wymówił... Tfy!... pokuso...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.