Kłopoty babuni/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III

RZUCAJĄCY TROCHĘ ŚWIATŁA NA SOTERKA I JEGO NAUCZYCIELA.

Po krótkiej naradzie z rządcą, który dowiódł mi należycie, że dla wielkich operacyj agronomicznych obecność moja jest nietylko bezużyteczna, ale nawet wysoce szkodliwa, że wyjazd na dni parę wywrze jak najlepszy wpływ na mój humor i zdrowie i że wkońcu on, to jest rządca, chętnie weźmie pod swą troskliwą i bezinteresowną opiekę cały mój ruchomy i nieruchomy majątek i dopilnuje go staranniej niż wszyscy właściciele ziemscy całego świata, — stanowczo zdecydowałem się towarzyszyć majorowej w wycieczce, mającej na celu wykształcić umysł i uszlachetnić serce ukochanego jej wnuczka.
Pragnąc obejrzeć moje konie, woły, krowy, tudzież inne zarówno martwe jak i ożywione czynniki wiejskiej produkcji, — która (według najświeższych odkryć prasy perjodycznej) stanowi fundament dla materjalnej i duchowej pomyślności społeczeństw, — pokolei wstępowałem do obór, stodół i chlewków, notując w pamięci: ilość żyjących reprezentantów każdego gatunku domowych kręgowców, wymiary nagromadzonej mierzwy i inne tym podobne szczegóły, a to w tym celu, abym po powrocie łatwiej mógł ocenić doniosłość ulepszeń, jakie wprowadzić miał pełen zapału i gorliwości mój zastępca.
Wszedłszy do stajni, która w programie moich wizyt ostatnie zajmowała miejsce, usłyszałem urywek rozmowy, toczącej się między wnuczkiem poważnej damy a parobkiem Kubą, pełniącym obowiązki dozorcy i kierownika czworonożnych motorów jej ekwipaża.
— Cóż ty, durniu, nie posłuchasz się, kiedy tobie mówię grzecznie? — wołał zirytowany Sotuś.
— Ja tam kraść nie będę! — odparł stanowczo parobek.
— Ty odurzał, czy co? Cóż to takie kradzenie, kiedyby ty odsunął trochę owsa dworskim koniom, a dał jego naszym? Ja pojąć tego nie mogę!
— Niech se ta panicz sam odsuwa, kiedy chce... Ja kraść nie będę!
— Czort ciebie zabierz, durniu! Ja zawsze gadał babuni, coby ciebie nie brała z pastucha na furmana, — ot co...
Będąc z natury nader wyrozumiałym na drobne dziwactwa ludzkie, opuściłem co rychlej terytorjum, na którem troskliwość o materjalną stronę koni, uosobiona w Sociu, tak energicznie ścierała się z poszanowaniem siódmego przykazania, reprezentowanego przez byłego pastucha Kubę. Ponieważ zaś nie czułem gwałtownej potrzeby wracać natychmiast do domu, skierowałem się więc ku łąkom, już to dla obejrzenia stogów, już to dlatego, aby obecnością swoją nie obudzać rzewnych rodzinnych wspomnień w sercu zacnej mojej przyjaciółki.
Głęboko zamyślony nad znaczeniem uprawy roślin pastewnych i polityką księcia kanclerza niemieckiego, niedostrzeżenie prawie minąłem część łąk i wszedłem między stogi. Tu, zaraz przy wstępie, ciepły południowy wietrzyk, razem z ponętną wonią świeżego siana, przyniósł mi rozmowę na dwa głosy, z których jeden zdawał się należeć do Rózi, przystojnej córki mego rządcy, drugi zaś do czasowo w moim domu bawiącego wynalazcy nowej metody pedagogicznej.
— Więc stanowczo dziś... najdroższa? — mówił literat.
— Kiedy się boję — odpowiedziała Rózia.
— Nie mów tak, aniele, zaklinam cię!... Gdyby nie spóźniona pora, odczytałbym ci mój artykuł o emancypacji, w którym jak najbardziej stanowczo dowiodłem, że bojaźliwość nie przystoi kobiecie.
— Kiedy bo widzi pan... — W tem miejscu wiatr dmuchnął silniej.
— Żartuj z tego... to są przesądy dla utrzymania w karbach ciemnego gminu, lecz bynajmniej nie obowiązujące jednostek wyższych duchem nad ogół.
— Już ja chyba odejdę stąd, bo jakby nas ojciec zobaczył... On strasznie prędki do bicia!
Nie słyszałem odpowiedzi, a lękając się, aby pedagog, spotkawszy mnie przypadkiem w drodze, nie zechciał, bez względu na spóźnioną porę, odczytywać mi swoje niezrównane prace literackie, uciekłem co tchu.
Z łąk na folwark wiodła prosta i krótka droga, — obrałem jednak dłuższą. Jakoś tego wieczora natura wydawała mi się stokroć ponętniejszą niż zwykle; czułem, że na jej łonie chętniej nocbym przepędził niż we własnym pokoju sypialnym. Nie badając psychicznych pobudek tego oryginalnego gustu, starałem się przechadzkę moją jak najbardziej przeciągnąć.
Nieszczęściem, nic nie trwa wieków na tym świecie, więc też i mój spacer, choć powoli, zbliżał się jednak do końca. Już minąłem dworskie płoty, tak chętnie wyłamywane i zwęglane przez małżonki właścicieli mniejszych posiadłości, już piękny Trezor przybiegł do mnie, naszczekując i kręcąc ogonem, i już gapiący się przed stajnią parobek zamyślał sięgnąć do czapki, aby z odległości zwyczajem nakazanej powitać swego pracodawcę, kiedy nagle usłyszeliśmy rozdzierający krzyk majorowej:
— Sociu!... Sociu!... Sociu!...
Na to rozpaczliwe wołanie parobek skamieniał, Trezor podkulił ogon i nastawił uszy, a ja... ja, błędnem okiem śledząc zabudowania folwarczne, zapytywałem w najwyższym niepokoju: które też z nich uległo losowi starego gołębnika.
— Sociu!... Sociu!... — zawołała jeszcze straszliwszym głosem babka.
Na folwarku powstał ruch nadzwyczajny. Świętująca czeladka z kuchni, oficyny i szopy hurmem wybiegła na dziedziniec; Pawełek, zatrwożony widać o los nowego przyjaciela, upuścił z rąk na ziemię sześć głębokich talerzy, które niósł do kredensu, — a trochę zdenerwowany z okazji święta kucharz, o mało że mi domu nie spalił, rozlawszy na ogień całą patelnią masła.
— Sociu!... Sociu!... — powtarzała nieutulona babka.
— Co to jest?... Co się dzieje?... Paniczu!... Panie Soterze!... — wołano ze wszystkich stron.
— Ot, polękli się głupie ludziska! — mruknął rozespany Kuba, który, usłyszawszy hałas, żółwim krokiem wywlókł się ze stajni. — Adyć to nasza pani zawdy tak woła panicza.
Jakby na potwierdzenie słów flegmatycznego stangreta pani jego odezwała się:
— Dobrze, żeście wyszli, moje robaki, bo mi poszukacie Socia. A jakby nie chciał iść, to powiedzcie, że mu kluski na nic rozmiękną.
— Słuchaj, Kubo — rzekłem w dosyć kwaśnym humorze — więc powiadasz, że wasza pani zawsze tak nawołuje panicza?
— A ino co? — odpowiedział stangret.
— Przecież, u djabła, mieszkacie w miasteczku, cóż ludzie na to mówią?
— A co mają mówić?... Od tych czasów, jak ja nastałem, to nie mówią nic, ale jak się ino pani ze wsi sprowadziła, to, gadał Harasim, że kupę mówili. Ba, chodzili ponoć nawet do starszego ze skargą.
Łatwo pojąć, że nie zachęcił mnie bynajmniej do powrotu ten nowy a tak energiczny dowód przywiązania majorowej do wnuczka. W tej chwili, bardziej niż kiedykolwiek, czułem potrzebę świeżego powietrza i, chyłkiem wyminąwszy dwór, wbiegłem niepostrzeżony do ogrodu.
Wiatr cicho przesuwał się między drzewami; — w oddalonych i w nocnej pomroce tonących domach posiadaczy mniejszych własności ziemskich błyskały drobne światła; ze wszech stron dolatywały mnie owe nieujęte szmery, jakie podczas letnich wieczorów tylko wśród pól i lasów słyszeć można. Podniosłem oczy na niebo, zasiane już mnóstwem migotliwych gwiazd, i z uczuciem niewysłowionej tęsknoty przypatrywałem się tym dalekim, chłodnym i rozległym przestworom, kędy pan Louis Figuier umieszcza obywateli ziemskich, którzy zdążyli już uwolnić się od wszystkich stałych i niestałych ciężarów.
Wtem, przy altanie w końcu ogrodu stojącej, dostrzegłem trzy postacie; po bliższem przypatrzeniu się im poznałem, że to byli: Wojciech, mój karbowy, Szmul, wiejski krawiec a obecnie dzierżawca ogrodu, i uczony posiadacz bandyckiego kapelusza z termometrem.
— Z przeproszeniem — mówił Szmul — ale to chyba nie może być, co pan gada! Państwo mają swój bardzo delikatny rozum, ale i nasz rabin to także niegłupi. Ny, a ja sam słyszałem od jego zięcia, może pan zna? tego Icka handlarza, co on gadał, że — jakby kto sto gwiazd naliczył, toby się u niego w głowie poprzewracało, — a jakby kto tysiąc wyrachował, toby był koniec świata...
— Jużci, że tak jest, to niema co o tem i gadać — potwierdził karbowy.
— Oto są skutki ciemnoty — przerwał literat — stanowiące zaledwie drobną molekułę tych, o jakich mówiłem już w artykule o pożytkach z astronomji. Jesteś w grubym błędzie, kochany przyjacielu, twierdząc, że światby się skończył, gdyby tysiąc gwiazd policzono, — boć przecie naliczył ich przeszło tysiąc sam Hipparch, zwany ojcem astronomji. A cóż mówić o obu Herszlach, Medlerze i tylu innych badaczach eterycznej przestrzeni?...
— Zawdy to musi być łgarstwo — wtrącił karbowy — bo przecieć i ich rabin to też parch, a taki nie spotrafił do tysiąca narachować.
— Ny!... ny!... — bąknął Szmul.
— Pleciesz głupstwa, mój kochany! — ofuknął Postępowicz. — A zresztą, czy podobna jest rozmawiać z wami o najwyższych zagadnieniach astronomji, jeżeli nie chcecie uznać nawet tak prostej prawdy, jak ta, że się ziemia obraca naokoło słońca, które w ognisku ekliptyki stoi nieruchome.
— Słońce stoi? — zapytał Szmul ironicznie. — To chyba u państwa stoi, bo my codzień widzimy, co się słońce rucha... Nieprawda, Wojciechu?
— Jużci, że prawda!... Ja tu we dworze służę od dziecka i zawdy widzę, że słońce wstaje za Wólką, w południe jest nad lasem, a na noc chowa się za Żabiegłowy.
— U was to tak, a u nas w miasteczku to wchodzi za kierkutem, a wychodzi za szkołą, ale zawdy chodzi — uzupełnił Szmul.
— Przesądy! przesądy!... oparte na najprostszych złudzeniach zmysłowych. A tak obszernie pisałem o nich w artykule pod tytułem: „Złudzenia i rzeczywistość!“ — mówił jakby do siebie z odcieniem głębokiej goryczy znakomity literat.
Nie miałem już cierpliwości przysłuchiwać się dłużej propagandzie niezmordowanego krzewiciela oświaty. Ciągłe spotkania z nim drażniły mnie. — Uwierzyłem, że los zawistny uwziął się już na mnie w tym dniu fatalnym, chcąc zatem spełnić do dna przeznaczoną miarę utrapień, szybko zawróciłem ku domowi.
Na ganku spotkałem się z Pawełkiem, który mi doniósł, że szanowna moja przyjaciółka jest niezdrową.
— Cóż to takiego? — zapytałem.
— Iii... nic. Zjadła pani trochę klusków z mlekiem, potem baraniny, a potem kartofli ze śmietaną i jakoś ci ją brzuch zabolał — odpowiedział chłopiec.
— Gdzież jest pani?
— W pokoju sypialnym. Kazała paniczowi posłać na kanapie, a sama położyła się na pana łóżku.
— Uhu!... A gdzież u djabła ja spać będę?
— Pani kazała posłać panu w sali, razem z nauczycielem. I powiedziała jeszcze, żeby pana zbudzić jutro o czwartej, bo bardzo rano mamy jechać do miasta.
— Jakto, więc i ty pojedziesz? — zapytałem zdumiony.
— A pojadę, proszę pana. Już mi pani dziś nawet kazała wyszykować liberją.
— Uważaj-no, co ci powiem — rzekłem, patrząc na chłopca tak, że aż się do ściany cofnął. — Dla mnie pościelesz w kancelarji, a dla pana Postępowicza w sali. Zrozumiałeś?
— Rozumiem, proszę pana, ale nie wiem, jak to będzie, bo pani mówiła jeszcze, że nauczyciel ma panu coś tam czytać i kazała nawet dwie świece...
— Łotrze! — krzyknąłem, nie posiadając się z gniewu — jeżeli mi jeszcze słówko piśniesz, to każę ci wyrznąć sto batogów...
— W ten momencik zrobię, co pan każe! — odpowiedział blady jak chusta Pawełek i wypadł do sali.
Był czas, żem zazdrościł żony majorowi Grzesiowi; dostawszy ją, dziś zazdrościłbym mu pewnie wiekuistego spoczynku...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.