John Barleycorn/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV

Po tej pralni siostra z szwagrem wyprawili mnie do Klondyke. Była to pierwsza fala wyprawy po złoto w tę stronę, wczesną jesienią 1897 roku. Liczyłem lat dwadzieścia jeden i byłem w świetnej formie. Pamiętam, jak w końcu dwudziestośmio-milowej przeprawy przez Chilcoot z Dyca Beech do jeziora Lindermana dorównywałem Indjanom w noszeniu ciężarów, a wielu z nich przewyższałem w tej sztuce. Ostatni etap do jeziora Linderman wynosił trzy mile. Przebywałem tę drogę cztery razy dziennie tam i z powrotem, przenosząc za każdym razem stopięćdziesiąt funtów. Znaczy to, że robiłem dziennie na najgorszej drodze dwadzieścia osiem mil, z tego połowę z ciężarem stu pięćdziesięciu funtów na plecach.
Tak to porzuciłem karjerę i udałem się na nowo na poszukiwanie przygód celem zdobycia majątku. Naturalnie spotkałem tu znów Johna Barleycorn. Znowu te setne zuchy, obieżyświaty i awanturnicy, dla których głód był zabawką, którzy jednak bez wódki obejść się nie mogli.
Tym razem sprzyjało mi szczęście, albowiem moi trzej towarzysze, należący do tej samej grupy, nie pili. Nie piłem zatem i ja, chyba wyjątkowo, gdy wpadłem przypadkiem w obce towarzystwo. W mojej podróżnej apteczce był też i litr wódki. Przez całych sześć miesięcy nie tknąłem nawet korka butelki, aż raz lekarz musiał nagle operować jednego, gdzieś na pustkowiu, nie mając środków znieczulających. Lekarz i pacjent sami wypróżnili butelkę przed rozpoczęciem operacji.
Gdy po roku wróciłem do Kalifornji, celem wyleczenia się ze szkorbutu, ojciec mój nie żył już, ja zaś zostałem głową i jedynym żywicielem rodziny. Z tego, że pracowałem jako palacz okrętowy na parowcu, od Cieśniny Behringa aż do Kolumbji Brytyjskiej, a stamtąd aż do San Francisco jako sternik, jasno chyba wynika, że prócz szkorbutu niczego więcej nie przywiozłem z Klondyke.
Ciężkie nastały obecnie czasy naogół, i niełatwo było znaleźć jakąkolwiek pracę, ja zaś musiałem się nająć do pierwszego lepszego zajęcia, gdyż do tej pory byłem wciąż jeszcze niekwalifikowanym robotnikiem. Nie myślałem wcale o świetnej karjerze. Z tem już dawno skończyłem. Obowiązkiem moim było zdobyć żywność dla dwojga osób, nie licząc mnie samego, i dach nad głową, i — sprawić sobie zimowe ubranie, gdyż miałem tylko letnie. I to trzeba było pracę znaleźć zaraz. Dopiero później wolno mi było odetchnąć i pomyśleć o przyszłości.
Ciężkie czasy odbijają się w pierwszym rzędzie na pracy niekwalifikowanej, a ja nie znałem innych zawodów prócz żeglugi i prania. Dźwigając na barkach świeżą odpowiedzialność, nie mogłem puszczać się na morze, a w żadnej pralni nie było wolnego miejsca. Nie mogłem wogóle znaleźć żadnego zajęcia. Wpisałem się do pięciu biur pośrednictwa pracy, i dałem ogłoszenie do trzech gazet. Odwiedziłem paru przyjaciół, o których sądziłem, że mogą znaleźć dla mnie jakie zajęcie, ale, czy to nie zależało im na tem, czy też nie mogli, dość, że nie znaleźli dla mnie nic zgoła.
Sytuacja była rozpaczliwa. Zastawiłem zegarek, rower i gumowy płaszcz, dumę ojca mojego, po którym go odziedziczyłem. Był to jedyny spadek jaki w życiu otrzymałem. Kosztował on piętnaście dolarów, a lichwiarz pożyczył mi na niego dwa. Ale jeszcze jedno. Towarzysz z dawnych lat na wodnym froncie, przyszedł raz, mając jakieś ubranie, zawinięte w papier. Nie mógł dać zadawalającego wyjaśnienia co do pochodzenia tego ubrania; coprawda, nie bardzo go o to wypytywałem. Chciałem natomiast z wszelkich sił wejść w jego posiadanie; nie aby je nosić, lecz by je zastawić. Odkupiłem je za trochę rupieci, których nie mogłem zastawić, a zatem, bez wartości dla mnie. Obnosił te rupiecie, póki nie sprzedał za kilka dolarów, ja zaś poniosłem ubranie do lombardu i otrzymałem na nie pięć dolarów. O ile wiem, ubranie to wisi do dnia dzisiejszego, gdyż nigdy nie miałem zamiaru wykupić.
Roboty jednak nie mogłem znaleźć, a przecież byłem nielada towarem na rynku pracy. Miałem lat dwadzieścia dwa, ważyłem bez ubrania sto sześćdziesiąt pięć funtów, a każdy mięsień stworzony do pracy. Szkorbut prawie wyleczony surowymi kartoflami. Rozbijałem się na wszystkie strony za zajęciem. Starałem się o pracę jako model, lecz nie brak było równie dobrze zbudowanych chłopców, poszukujących podobnego zajęcia. Omal nie zostałem ajentem od maszyn do szycia, na prowizję, bez gaży. Lecz w tak ciężkich czasach biedacy nie kupowali maszyn, musiałem więc porzucić to zajęcie.
Proszę przytem nie zapomnieć, że prócz tych delikatnych zajęć, starałem się o pracę jako pomywacz, tragarz i naganiacz. Tym czasem zbliżała się już zima i cała armja bezrobotnych zwaliła się ze wsi do miasta. W dodatku ja, niefrasobliwy włóczęga ze wszystkich stron świata, nie wyłączając królestwa ducha, nie należałem do żadnego związku zawodowego.
Szukałem pracy dorywczej, zajęcia na jeden dzień, ba na pół, gdziekolwiek można było przypuszczać, iż przyjmą robotnika. Kosiłem trawę, strzygłem żywopłoty, wynosiłem koce i trzepałem je, wreszcie wieszałem z powrotem. Następnie stanąłem do egzaminu kandydatów do służby wojskowej i zdałem na pierwszem miejscu. Ale niestety nie było wolnych miejsc, musiałem więc czekać. W czasie tego oczekiwania, między dorywczymi zarobkami znalazło się też pierwsze honorarjum literackie za napisane do gazety sprawozdanie z podróży, którą odbyłem łodzią na Yukonie, tysiąc dziewięćset mil w dziewiętnastu dniach. Nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia o gazetach i ich etyce, i nie wątpiłem ani na chwilę, że mi tych dziesięć dolarów wypłacą; tych dziesięć dolarów, które zarobiłem za mój pierwszy artykuł.
Otóż nie zarobiłem ich wcale. Pierwsza gazeta w San Francisco, której posłałem manuskrypt, ani nie potwierdziła odbioru, ani nie odesłała go z powrotem. Im dłużej go zatrzymywała, tem bardziej byłem pewnym, że go przyjęła.
Dziwna rzecz. Niektórzy rodzą się w szczęściu, na niektórych spada ono niespodzianie, mnie zaś wtłaczano w to szczęście gwałtem, niby uderzeniami maczugi, ale maczuga była w rękach nędzy. Oddawna już porzuciłem wszelką myśl o karjerze literackiej. Jedynym zamiarem moim, gdy artykuł ten pisałem, było zarobienie tych dziesięciu dolarów. Innej intencji nie miałem. Sumą tą chciałem przetrwać biedę, do czasu aż otrzymam posadę. Gdyby podówczas było w urzędzie pocztowym jakie wakujące miejsce, byłbym się rzucił na nie.
Lecz miejsca wolnego jak nie było, tak i nie było. Inna posada też się nie nadarzała. Spędzałem tedy czas wolny od zajęć dorywczych na pisaniu serji artykułów o dwudziestu i jednym tysiącu wyrazów, dla „Towarzysza Młodości”. Skończyłem to wreszcie i przepisałem na maszynie w ciągu dni siedmiu. Zdaje się, że z winy tej przeklętej maszyny artykuł wrócił.
Droga tam i z powrotem zajęła jednak nieco czasu, spróbowałem więc tymczasem sfabrykować parę opowiadań. Jedno sprzedałem za pięć dolarów „Overland Monthly”. Za inny dał mi „Czarny Kot” czterdzieści. Overland Monthly zaofiarowało mi za każde opowiadanie siedem i pół dolara, płatne po wydrukowaniu. Wykupiłem rower, zegarek i palto gumowe mego nieboszczyka ojca z lombardu, i pożyczyłem maszynę do pisania. Spłaciłem też rachunki w różnych sklepach żywnościowych, gdzie miałem nieznaczny kredyt. Pamiętam Portugalczyka, który nie dawał na kredyt powyżej czterech dolarów. Inny, niejaki Hopkins, zamykał kredyt przy pięciu. I właśnie wtedy otrzymałem od urzędu pocztowego wezwanie do służby. Znalazłem się w niezmiernie trudnem położeniu. Tych sześćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie, które mogłem mieć na poczcie były, pokusą nielada. Nie mogłem się zdobyć na krok decydujący. Nigdy nie przebaczę temu naczelnikowi poczty z Oakland. Stawiłem się na wezwanie i mówiłem z nim jak z człowiekiem. Otwarcie przedstawiłem mu sytuację. Wyglądało na to, że wypłynę jako literat. Miałem najlepsze widoki, jakkolwiek jeszcze nie miałem pewności. Gdyby zatem pominął mnie tym razem, i powołał tymczasem drugiego z kolei, przy następnym zaś wakansie zechciał mnie zawezwać. —
Lecz on przerwał mi: „Zatem pan nie reflektuje na tę posadę?
„Ależ owszem”, — zaprzeczyłem — czyż pan mnie nie chce zrozumieć? Gdybyś pan tylko tym razem zechciał...”
„Jeżeli pan nie chce tej posady”, — rzekł chłodno.
Szczęściem, zgniewała mnie ta jego brutalność. „Dobrze więc” — zawołałem „nie chcę”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.