John Barleycorn/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII

Żegluga moja na rybackim statku trwała tydzień, poczem wróciłem, gotów rozpocząć studja uniwersyteckie. W dalszym ciągu tego tygodnia nie piłem już więcej. Ażeby uniknąć alkoholu musiałem też unikać mych dawnych przyjaciół, albowiem na drodze przygód czyha John Barleycorn. Łaknąłem alkoholu owego pierwszego dnia, natomiast nie pragnąłem go już podczas dni następnych. Wyczerpany mózg odpoczął. Nie miałem też z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Nie wstydziłem się, ani martwiłem z powodu orgji w Benicji owego pierwszego dnia, i przestałem o tem myśleć zupełnie, powracając z radością i zapałem do moich książek i studjów.
Lata minęły, zanim przypomniały mi się wydarzenia owego dnia i zanim pojąłem jego znaczenie. Wtedy i jeszcze długo potem, uważałem to poprostu za wybryk. Ale dopiero później, gdy umysł nieraz ogarniało znużenie, a wyczerpany mózg spowijała ciemna mgła, przypomniałem sobie i zrozumiałem tęsknotę za zbawczem oszołomieniem i orzeźwieniem, które dawał alkohol.
Narazie jednak prócz tego jedynego wypadku recydywy w Benicji, żyłem nadal w abstynencji dzięki temu, że nie odczuwałem potrzeby picia. Prócz tego musiałem zachować wstrzemięźliwość, prowadząc życie wśród książek i studentów, gdzie alkohol był nieznany. Gdybym się był puścił ponownie na drogę przygód, byłbym niechybnie pił, albowiem kraina przygód jest niestety domeną Johna Barleycorn.
Ukończyłem pierwszy semestr na uniwersytecie i wpisałem się w styczniu 1897 roku na drugie półrocze. Jednakże zarówno straszliwy brak pieniędzy, jak i przeświadczenie, że uniwersytet nie da mi tego wszystkiego, czego się po nim spodziewałem i co nabyć pragnąłem w tym krótkim czasie, który pragnąłem poświęcić na studja, zmusiły mnie do opuszczenia wszechnicy. Nie byłem zbytnio rozczarowany. Studjowałem przecież dwa lata, a co ważniejsze, w ciągu tych dwóch lat przeczytałem niezliczoną ilość książek. Prócz tego poznałem gramatykę. Coprawda nie nauczyłem się jeszcze mówić „ja zaś” nie byłbym już jednak zdolnym do napisania dwóch przeczeń po sobie, chociaż wyrywało mi się od czasu do czasu w bardzo ożywionej rozmowie.
Postanowiłem tedy odrazu wybrać sobie karjerę. Miałem czworakiego rodzaju zamiłowania. Pierwsze — muzyka. Drugie — poezja. Trzecie — pisanie na temat filozofji, ekonomji i artykułów politycznych. Wreszcie czwarte i ostatnie — twórczość literacka. Muzykę odrzuciłem stanowczo, jako niemożliwą do osiągnięcia. Zamknąłem się swym pokoiku i zacząłem odrazu pracę w trzech pozostałych kierunkach równocześnie. O bogowie! Jak ja pisałem. Żaden pacjent nie wytrzymałby tej potwornej gorączki twórczej, w jaką popadłem. Szalona praca wystarczyłaby, by kogokolwiek odesłać z rozmiękczeniem mózgu do domu warjatów. Pisałem, pisałem o wszystkiem, głębokie szkice, krótkie opowiadania naukowe i społeczne, humorystyczne wiersze, poezje wszelkiego rodzaju, począwszy od trioletów i sonetów, a skończywszy na dźwięcznych rytmach tragedji i sążnistych epopejach w stancach Spenserowskich. Czasami tworzyłem dzień w dzień po piętnaście godzin bez przerwy. Nieraz zapominałem o jedzeniu, to znów nie chciałem dla marnego jedzenia odrywać się od wylewów namiętności twórczej.
Okazała się konieczność pisania na maszynie. Szwagier mój posiadał maszynę, której używał we dnie. Nocami mogłem z niej korzystać. Niezwykła była to maszyna. Dziś jeszcze łzy stają mi w oczach na wspomnienie tej udręki. Była chyba pierwszym modelem z pierwszego roku ery maszyn do pisania. Pisała tylko dużemi literami, a siedział w niej jakiś zły duch. Nie podlegała żadnym znanym prawom fizyki i urągała prastaremu aksjomatowi, głoszącemu, że podobne czynności, wykonane na podobnych przedmiotach dają podobne wyniki. Przysięgnę, że maszyna ta nie zrobiła nigdy niczego dwa razy tak samo w tych samych okolicznościach. Nieustannie dawała jawne dowody, iż odmienne czynności powodują jednakowe skutki. Doznawałem przy niej łamania w krzyżach. Do tej pory krzyże moje z łatwością znosiły najokropniejsze mozoły w ciągu mojej bynajmniej niedelikatnej karjery. Dopiero przy tej maszynie poznałem, że plecy moje to słaba trzcina. Nabrałem też podejrzenia co do wytrzymałości moich bar. Odczuwałem w nich bóle reumatyczne przy każdem uderzeniu. W klawisze tego potwora trzeba było uderzać z taką siłą, że będący nazewnątrz domu miał wrażenie dalekiego grzmotu, a hałas rozbrzmiewał taki, jak przy gruchotaniu mebli. Musiałem uderzać z taką siłą, że zwichnąłem wskazujące palce aż do łokci, a końce palców pokryte były pęcherzami i wrzodami. Gdyby to była moja maszyna, byłbym na niej pisał młotem kowalskim.
Najgorsza jednak, że koniecznie musiałem opanować tę przeklętą maszynę, gdyż nie miałem zresztą na czem przepisać swoich manuskryptów. Bohaterski wysiłek fizyczny i istna burza duchowa składały się na to przepisywanie tysiąca wyrazów, albowiem tworzyłem dziennie po tysiąc wyrazów, które należało prócz tego jeszcze przepisać dla czekających wydawców.
O jakże byłem tem pisaniem wyczerpany, a cóż dopiero przepisywaniem. Miałem wycieńczenie mózgu, nerwów i ciała równocześnie, a jednak ani na chwilę nie pojawiła się myśl o alkoholu. Zbyt górnem było me życie, by potrzebowało jeszcze podniecenia. Cały czas, z wyjątkiem godzin strawionych nad tym djabłem piszącym, spędzałem w sferach boskiej twórczości. Prócz tego nie czułem potrzeby alkoholu, gdyż posiadałem jeszcze wiarę w pewne rzeczy, jak w miłość całej ludzkości, miłość mężczyzny i kobiety, miłość ojcowską, ludzką sprawiedliwość, sztukę — słowem w bezmiar cudnych złudzeń, dzięki którym ludzkość zabiega dokoła życia.
Tymczasem jednak czekający wydawcy nie chcieli wyjść ze stanu wyczekiwania, a manuskrypty moje odbywały potworne, wprost rekordowe podróże pomiędzy Pacyfikiem a Atlantykiem. Być może, że czary tej maszyny powstrzymywały wydawców od przyjęcia jakiegokolwiek drobiazgu przysłanego przeze mnie. Nie wiem i chyba bogowie wiedzą, co z dwojga było bardziej cudowne: moje utwory, czy ich przepisywanie. Z takim trudem nabyte niegdyś książki sprzedałem teraz antykwarjuszowi za śmieszną sumę. Pożyczałem drobne kwoty, gdzie się dało i z bólem pozwalałem na to, by stary z sił opadający ojciec utrzymywał mnie ze swych marnych zarobków.
Trwało to oczywiście niedługo, gdyż po kilku tygodniach musiałem zrezygnować i wrócić do pracy. I nadal nie czułem potrzeby podniecania się alkoholem. Karjera moja doznała tylko chwilowej zwłoki, nic więcej. Prawdopodobnie należało się przygotować w dalszym ciągu, przez zdobycie nowych wiadomości. Książki, które przeczytałem, wystarczyły, bym poznał, że ledwie dotknąłem rąbka szaty wiedzy. Nieustannie żyłem na wyżynach. Wszystkie godziny dnia i niejedną godzinę, którą należało poświęcić spaniu, spędzałem nad książkami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.