Joan. VIII 1-12/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Ślub Maniusi Zarembianki miał się odbyć po Wielkiejnocy, ale wyprawy nie wydołano i odłożono go na 4 czerwca. Narzeczeni składali wizyty, przyjmowali życzenia, gruchali swobodnie ze sobą. Ludek urządzał mieszkanie, pięć pokojów na pierwszem piętrze, sypał pieniędzmi, posadę rzucił, wszelkie prace zaniedbał, oboje byli zajęci tylko swą miłością.
Na trzy dni przed ślubem Ludek zaprosił całą paczkę kolegów na kawalerski wieczór w hotelu Europejskim. Zapalano na ulicach gaz, gdy jego parokonna dorożka pierwsza zajechała przed restaurację. Wysiadł i skinął na posłańca. Jeden z kilku tam stojących podszedł; był to Gedras.
— Oddaj kartkę, odpowiedzi nie będzie. Masz tu 20 kop. Odnieś zaraz ten list.
Posłaniec podał kartkę, wziął list. Młody człowiek wszedł szybko do restauracji. Zaczęły podjeżdżać dorożki z gośćmi, zrobił się na chwilę ścisk u drzwi. Gedras się gapił z innymi, a potem dopiero spojrzał na adres listu i osłupiał: „Wielmożna Marja Gedrasówna. Hoża 19“.
Przeczytał parę razy, ruszył ramionami. Do Mańki pisał ten elegant? Co miał za interes? Chciał rozerwać kopertę, ale ludzi było pełno, kilku kolegów, więc wsunął list do torby i poszedł.
W drodze uspokoił się. Mańka szyła bieliznę, może to był rachunek lub obstalunek.
Ale już go coś gnało do domu.
Wszedł na drugie piętro oficyny, zapukał, a gdy nikt nie otwierał, wyjął z kieszeni drugi klucz, otworzył i wszedł. Było to ich mieszkanie, schludny pokoik z kuchenką, dwa łóżka, wazoniki z kwiatami w oknie, trochę gratów, na stole maszyna do szycia.
Zebrali na to wszystko pracą i oszczędnością, od paru lat już biedy nie czuli.
Wszedłszy Gedras obejrzał się, Mańki nie było. Zapewne odniosła robotę i poszła trochę w Aleje na spacer.
Teraz mógł list otworzyć. Wyjął go i znowu na adres spojrzał i chwilę się wahał, jakby się bał, potem rozdarł kopertę. Było w niej dwadzieścia pięć rubli i kilka słów na karcie.
Mroczno było, Gedras podszedł do okna i czytał:
— „Moja droga! Stanowczo ci zakazuję pisania i natrętnych żądań widzenia. Zechciej zrozumieć, że między nami sprawa skończona, a pretensje Twoje są śmieszne. Za parę dni żenię się i reguluję wszelkie rachunki z przeszłością. Chociaż nie mam względem Ciebie żadnych zobowiązań, ze względu jednak na chwilowe trudności, jakie mieć możesz, załączam Ci dwadzieścia pięć rubli z zastrzeżeniem, że to ostatnia moja ofiara i słowo i że nadal, jeśli mnie chcesz napastować, możesz być narażona na grube nieprzyjemności. Weź to na uwagę i wybij sobie z głowy głupie myśli. Taka ładna dziewczyna jak Ty, może być o swój los spokojna.“
Gedras przeczytał raz i znowu czytał, ciągle, raz po raz, aż wreszcie litery stały się czerwone i wirujące, a każda miała głos syczący, huczący jakby jakieś biadania. To maszyna szła z łoskotem ślepej, bezdusznej potęgi, a on trzymał czerwony sygnał, kobieta na szynach była, pociąg szedł, nie zważając na jego sygnał, na nic. Podchodził, Gedras krzyknął, rzucił się naprzód pod koła i zwalił się na ziemię i nic już nie czuł.
Gdy się ocknął, w izbie było zupełnie ciemno.
Chwilę zbierał zmysły, dźwignął się. Myślał, że śnił.
— Mańka! — zawołał.
Milczenie. Przypomniał sobie wszystko. Zapalił lampkę, list leżał na ziemi, na stoliku koperta i banknot. Spojrzał na zegarek, była jedenasta. Czy Mańka już nie wróci? Może poszła do Wisły. Szukać jej — gdzie i poco? Wszystko było skończone.
Podniósł list i położył pod lampą, obok koperty i pieniędzy, usiadł na kuferku pod ścianą i czekał, sam nie wiedział czego. Czerwone zygzaki kręciły się w powietrzu, pełen ich był pokój, gdzie spojrzał. Miały cudaczne kształty owadów wstrętnych, trybów i kół, potwornych macek i kleszczów, bezustannie coś huczało, coś jęczało, coś wyło.
Głowa mu gorzała i chwilami dygotał, i czuł ból straszny w tej obciętej ręce, czuł każdy staw, każdy palec — dyszał w męce.
Nagłe drgnął. Zgrzytnął klucz w zamku, weszła Mańka. Spojrzała na niego, musiał być bardzo zmieniony, bo wykrzyknęła:
— Co wam, tatku? Chorzyście?
Sama była blada, oczy miała czerwone.
Chciał przemówić, ale zrazu nie wydało gardło dźwięku, odchrząknął.
— Tam leży list do ciebie — i pieniądze.
Obejrzała się żywo, chwyciła papier, czytała dysząc.
On patrzał na nią, jakby jej dawno nie widział.
Skończyła, stała chwilę jak skamieniała i naraz zajęczała dzikim głosem, porwała się za głowę, skoczyła do okna, zaczęła się z niem szamotać, by otworzyć. Zerwał się i dopadł, gdy chciała skoczyć w próżnię. Przytrzymał ją, szamotała się rozpacznie.
— Puśćcie! Ja nie chcę! Ja nie chcę! — bełkotała.
Ledwie zdołał ją odciągnąć i utrzymać.
Wreszcie zemdlała i jak martwą zawlókł na łóżko.
Ocknęła się ze spazmatycznem szlochaniem.
— O Jezu! O Jezu! — powtarzała wśród łkań.
Stał nad nią, wreszcie położył rękę na głowie.
— Cicho! Opamiętaj się! Nie krzycz! Chcesz żeby ludzie się zbiegli! Cicho! Gadajże! Od kogo ten list? Za co ci on grozi! Coś zrobiła? Kto to taki?
— O Jezu, o Jezu!
Nagle zerwała się, siadła na łóżku.
— Pieniądze mi daje — dwadzieścia pięć rubli! Za wszystko, co moje — za wszystko! O Jezu, o Jezu!
Zaczęła się śmiać strasznie, dziko.
— Mańka! — szarpnął ją za ramię, przerażony.
Ale ona zanosiła się spazmatycznym śmiechem, powtarzając:
— Dwadzieścia pięć rubli za życie! Tylem warta! Dwadzieścia pięć rubli! Cha! cha! cha!
— Cicho! Masz, wypij wody, opamiętaj się! Powiedz, co się stało?
— Toć czytaliście, wiecie! Żeni się, płaci, mam milczeć, podziękować! Kupił mnie, teraz niech inni kupują! Cenę zrobił — dwadzieścia pięć rubli! Wiecie cenę waszej córki — ot, macie, zarobiłam sobie posag! Cha! cha!
— Milcz! Dosyć hecy! Wszystko mi powiedz, niema już co taić! Muszę wiedzieć przecie, nie bój się, już ja mu podziękuję! Mów — kto on taki?
— Nie wiem. Poco mi to wiedzieć? Chodził za mną, gadał, prosił, mówił, że urzędnik, a zresztą choćby rakarz był — mnie było jedno! O Jezu, o Jezu, takem go bez pamięci pokochała! O Jezu! Będzie temu pół roku, i ot — teraz w Wisłę!
— Czemuś mnie się nie przyznała? Wróg ci jestem?
— Com miała mówić? Od zmysłów odeszłam! Co wieczór przychodził do Filharmonji, odprowadzał do domu, jak o łaskę prosił, żeby z nim wstąpić do cukierni, długom nie chciała, raz poszłam. Był grzeczny, delikatny, ośmieliłam się. Aż go tydzień nie było, a potem napisał, że chory, że taki sam, że pewnie umrze. Poleciałam jak szalona!
Zakryła twarz rękoma, wstrząsał nią dreszcz.
Gedras słuchał — twarz mu kamieniała.
— Gdzie mieszka? — spytał głucho.
— Teraz nie wiem. Już miesiąc, jak się wyprowadził, już miesiąc, jak go szukam. Powiedzieli, że się wymeldował na Sadową 8. Chodziłam, stróż mnie odprawił, byłam drugi raz, dzwoniłam, wyszedł lokaj — przepędził. Pisałam, skamlałam. — Ot odpowiedź! Jemu życie, mnie śmierć w Wiśle czy na bruku, czy od trucizny, czy w hańbie — śmierć, śmierć! O Jezu — i za co? Za to miłowanie! Za tę wiarę, za to psie przywiązanie!
Rzuciła się łkając na łóżko. Gedras już o nic więcej nie pytał, wrócił na swe miejsce pod ścianą i siedział tam nieruchomy, godziny, całą noc. Dziewczyna, zmożona śmiertelnie, musiała usnąć, bo ucichła, on oka nie zmrużył.
Lampa dogasała, dzień się robił, gdzieś za ścianą zegar wybijał godziny. Gedras musiał je liczyć, bo gdy wybiło osiem, wstał.
Spokojnie zgasił lampę, położył na stole klucz od kuferka, portmonetkę, zegarek, zabrał list i pieniądze, włożył do torby, potem wypił łyk wody, popatrzał na leżącą, pochylił się, pocałował ją we włosy, spojrzał raz jeszcze po całej izbie w krąg jakby żegnał i cicho wyszedł.
Na podwórzu leżał stos kamieni, zatrzymał się, wybrał jeden, włożył do kieszeni i poszedł na ulicę. Stróż go widział, nie zauważył, by inny był niż zwykle.
Z Hożej na Sadową niedaleko było, ale Gedras nie wiedział nazwiska tego, co mu dał list, poszedł tedy do hotelu Europejskiego i tam się dowiedział w restauracji. Kelner powiedział, że ten, co ugaszczał, nazywa się pan Ludwik Morzyński i mieszka na ulicy Sadowej pod nr. 8. I dodał, że zabawa trwała do rana i że sprowadzono panienki i że pewnie pan Morzyński śpi teraz, jak zabity.
Gedras podziękował i poszedł.
Na Sadowej stróża nie pytał, spojrzał na numer mieszkania i zadzwonił na pierwszem piętrze.
Milczenie, tedy zadzwonił mocniej. Rozległy się kroki w pantoflach i zaspany głos spytał:
— Kto tam, u licha?
— Posłaniec z listem.
Drzwi się otworzyły. Ludek stał w przedpokoju w szlafroku.
— Skąd list?
Gedras o krok postąpił.
— To odpowiedź od tej dziewczyny, której pan wczoraj posłał dwadzieścia pięć rubli.
— Mówiłem ci, że odpowiedzi nie... — nie dokończył.
Z szybkością błyskawicy Gedras ugodził go kamieniem w skroń. Morzyński się zachwiał, spadł nań drugi raz między oczy, tak silny, że wtył się podał, potknął i upadł.
Jak tygrys Gedras mu spadł na piersi i już bez pamięci miażdżył głowę ostrym kamieniem, wydając przytem z piersi głuche stękanie, z jakiem drwale łupią toporami twarde drzewo.
Może się i bronił napadnięty, może krzyknął, może się rzucał. Gedras nic nie czuł i nie słyszał. Bił, aż się zmęczył, aż z głowy została bezkształtna, czerwona kula. Wtedy wstał, spojrzał na niego i dysząc czekał, co będzie.
Czy nikt nie przybędzie go brać? Nie uciekał.
Ale w mieszkaniu nie było nikogo. Lokaja posłał Ludek do ogrodnika z bukietem dla Maniusi. Lokaj się nie spieszył z powrotem, wiedział, że pan zhulany, będzie spać dopóźna. Mieszkańcy zprzeciwka wyjechali na letnie mieszkanie, nikt nie słyszał mordu.
Gedras wyjął z kieszeni list i pieniądze, rzucił je na trupa, popatrzył nań jeszcze, otarł ręce, wziął swój kamień i wyszedł.
Stróża znowu w bramie nie zastał, mógł ujść niepostrzeżenie, ale on tego nie chciał. Szedł spokojny, nie czuł się zbrodniarzem.
Wszedł wprost do cyrkułu, minął jedną i drugą salę.
— Gdzie to? — zatrzymał go policjant.
— Do komisarza.
— Poco?
— Przyszedłem, bom zabił.
— Co?
— Zabiłem człowieka, ot tym kamieniem.
Zrobił się koło niego tłum natychmiast, ciężkie ręce spadły mu na ramiona, wepchnięto go do komisarza, rozpoczęły się pytania:
— Ktoś ty?
Sekundę się zawahał, chciał nic nie odpowiedzieć, albo kłamstwo, żeby Mańkę oszczędzić, ale spojrzał na swój strój posłańca i z jakąś determinacją straceńca rzekł:
— Jestem Gedras Jan. Mieszkam na Hożej 19, z córką.
— Kogoś zabił? Jak? Gdzie? Z jakiego powodu?
Trzymał wciąż w ręku kamień, położył go na stole przed komisarzem. Kamień czerwony i lepki od krwi, ręka była krwawa.
— Zabiłem kamieniem... takiego... co to się bawi z dziewczętami biednemi. Potem takie idą do Wisły albo na hańbę. I moją to spotkało. Czy tę jedną? Moje wszystkie trzy tak zabili, dla zabawy. Wziąłem kamień, dość ukamienowali ludzie dziewcząt, ja za te moje trzy jemu oddałem. Nie będzie się więcej panicz bawił, nie będzie! Koniec jej i koniec mnie, i koniec jemu.
Podniósł ramię i otarł rękawem twarz, wystąpił na nią pot i pokryła bladość. I człowiek się zachwiał, byłby runął, żeby go nie podtrzymali policjanci.
— Gdzieś zabił? Gadaj? — krzyknął komisarz.
Ale Gedras był już bezprzytomny, czterech ludzi wzięło go na ręce i wynieśli do aresztu.
We drzwiach spotkali stróża i jakiegoś drugiego człowieka, pędzących z przerażeniem na twarzy.
Zanim przemówili, komisarz zawołał:
— Co? Mord?
— O la Boga, proszę pana komisarza — począł stróż — inom na minutę zabawił w piwnicy, że to rura pękła i ot, leci ten pan, lokaj od pana Morzyńskiego, i krzyczy: „Pana ubito!“ Lecimy na górę — leży pan w przedpokoju, jeszcze ciepły, ale już bez duszy. I żywego ducha nie było i nic nie wzięli...
Komisarz dalej nie słuchał, zatelefonował, sam wsiadł w dorożkę, policjanci poprowadzili stróża i lokaja na miejsce katastrofy.
Gdy przybyli, nikogo jeszcze nie było. Trup leżał na środku przedpokoju z twarzą zmiażdżoną, siną i krwawą, bez śladu rysów, na piersiach leżał jakiś papier i banknot 25-rublowy ze śladami krwawych palców.
W mieszkaniu była wielka cisza, obok w sypialni posłanie, jakby ledwie ktoś zeń wstał. Rozrzucone ubranie wieczorowe, na biurku pieniądze i zegarek.
Nic nie ruszono.
W chwilę po policji przybył sędzia śledczy i doktór, rozpoczęto urzędową czynność z całą drobiazgowością.
Było po dziesiątej, gdy przed kamienicą stanął Józio Zaremba. Wieczorem po owej uczcie, przyznał się przyszłemu szwagrowi, że potrzebuje gwałtem na parę dni stu rubli. Ludek mu je obiecał i Józio po nie przyjechał.
W bramie był policjant i tłum gawiedzi.
Mijając, posłyszał, jak stróżka mówiła:
— To brat tej panny, co się z nią miał żenić.
Zastanowiło go to, ale że do motłochu miał wstręt i nigdy się do nich nie odzywał, poszedł na górę. Tam znowu stał policjant, który go szorstko spytał:
— Wy za czem tu?
— Do pana Morzyńskiego. Co się tu dzieje?...
— Ot — skandal. Jego już niema.
— Jakto niema?
— Nu, jego ubito!
— Co? — Zaremba pchnął drzwi i skamieniał. — Jezus, Marja! — wrzasnął.
— Pan kto taki? — spytał go komisarz.
— Ja, ja? To mój znajomy! Co się stało? Kto go zabił?
— Nazwisko pańskie? Lokaj służy od kilku dni, nie umie wskazać krewnych.
— Lokaj go zabił? Za co? Ograbił?
— Nie. Zabił posłaniec. Mamy go w areszcie. Pan niech uprzedzi rodzinę! Trupa musimy zabrać do prosektorjum.
— Ależ jak się to stało? Ograbiono go?
— Nie. Zabójca nawet mu zostawił pieniądze. To zapewne obłąkany, jakiś manjak. Nie można nic jeszcze wiedzieć, śledztwo wyjaśni.
— Boże, co to będzie? Trzy dni do wesela! Taka kompromitacja!
— Do jakiego wesela?
— To narzeczony mojej siostry. Co za skandal!
Komisarz rozłożył ręce z obojętnością urzędniczą.
Zaremba podał swe nazwisko, adres i wyszedł.
Wracał do domu wzburzony, a zarazem zatroskany, skąd dostanie owych sto rubli, które musiał pod słowem honoru zwrócić tegoż dnia o dwunastej. Przeraził się wypadkiem, ale Ludka nie żałował; żywy był mu wygodny i potrzebny, umarły był mu już obojętny. Ludzie tak wychowani, jak dzieci Zarembów, nie mogą kochać nic i nikogo, tylko siebie. Czuli się w domu bożyszczami i pozostali tem dla siebie. Świat i ludzie dzielą się dla nich na dobrych, którzy im są potrzebni lub im schlebiają, i na złych, którzy im nie chcą dogadzać i służyć lub o nich nie dbają.
— Nie mogła się stać ta awantura jutro — pomyślał Józio rozdrażniony, nie mogąc sobie przypomnieć nikogo z tak zwanych przyjaciół, ktoby mu dał owych sto rubli. Nareszcie przyszedł mu na myśl ktoś, mieszkający przy ulicy Kapucyńskiej, więc zamiast do domu, kazał się tam wieźć dorożkarzowi, ale kolegi nie zastał i zawrócił do mieszkania matki.
— Odeślę jutro i napiszę, że z powodu nieszczęścia zapomniałem — pocieszył się.
W domu zastał matkę z siostrą w konferencji z krawcową. Pyszny bukiet herbacianych róż, dziś rano przysłany od narzeczonego, stał w gabinecie, pełen rosy i woni.
Józio wywołał matkę do przedpokoju.
— Mamo, stało się wielkie nieszczęście. Tylko niech mama nie krzyczy i nie mdleje. Ludka niema.
Zarembina się zachwiała.
— Jakto? Uciekł? Co ty pleciesz? Rano róże przysłał.
— To i co z tego? Lokaj róże przyniósł, a tymczasem do mieszkania wpadł jakiś warjat i zabił go.
— Co? Zabił? Kogo? — wrzasnęła Zarembina.
— Ot i macie — burknął zły Józio. — Mama chce cały dom poruszyć.
Na krzyk matki wpadła Maniusia.
— Co się stało? — zawołała.
— Jezus, Marja! Zabity? Co ty gadasz? Ranny może?
— Ależ kto? Co wy gadacie?
— Gdzie ojciec? — spytał Józio siostry.
— Wyszedł do rejenta.
— To posyłaj po niego. Nie potrzeba już rejenta, ani nikogo. Ludek nie żyje.
Maniusia wrzasnęła strasznie i zemdlała.
Zarembina podtrzymała ją.
— Doktora! Ona umrze! To ją zabije! — krzyczała.
Powstał w domu popłoch. Ktoś ze służby poleciał po doktora, inny po Zarembę, stróża posłał Józio po wuja Bolka.
Maniusia dostała nerwowego ataku, położono ją do łóżka. Zarembina szlochała i łamała ręce. Józio bezradny, znudzony już tą sceną, z bólem głowy po nocnej orgji, szukał w bufecie sodowej wody.
Pierwszy przybył wuj Bolek.
I on na chwilę osłupiał, zgrozą zdjęty.
— Widziałeś go? Naprawdę na śmierć zabity? Co mówił doktór?
— Co miał mówić? Trup. Ani śladu twarzy, czaszka zmiażdżona.
— Zabójcę złapali?
— Mówią, że go mają. Jakiś warjat.
— Paskudna sprawa. Fe! Trzy dni do ślubu. Dziewczynie straszna kompromitacja. Żeby to choć się stało w tydzień później. Teraz dopiero baby ozory rozpuszczą. Gdzie ojciec?
— Posłałem po niego.
— Licho cię tam poniosło w takiej chwili, teraz cię wciągną jako świadka do procesu. A wamby teraz wszystkim wyjechać i do jesieni się nie pokazywać, aż się skandal uciszy. I powiadasz, że to warjat był? Skąd? Pocoby go Ludek puszczał? To brednia! To był ktoś znajomy. Zobaczysz, że to jakaś brudna sprawa.
W tej chwili wpadł Zaremba, któremu już lokaj wieść zaraportował. Był blady i trzęsący się.
— Co za katastrofa! Boże wielki, co ludzie powiedzą? Zaproszenia na ślub rozesłane! Co za kompromitacja! Jakie będą gawędy, plotki, oszczerstwa! Ach ja nieszczęśliwy, jedyna córka zgubiona!
— Trzeba natychmiast wyjechać.
— A jabym właśnie został — rzekł Józio. — Co to? Uciekać? Jakbyśmy byli czemu winni!
— Toteż ty sobie zostań, jeśliś ciekawy słuchać, jakie tu będą komentarze i sprawozdania — burknął pan Bolesław. — Będziesz miał parę pojedynków, czem jeszcze gorzej siostrę skompromitujesz. No, a cóż Gelichowa? Rozpacza?
Gelichowa dowiedziała się o wypadku o dwunastej. Przyszedł do niej lokaj Ludka. Przestraszyła się, ale nie na długo. Ludka poznała dwa lata temu, po śmierci męża, jako jedynego krewnego nieboszczyka. Umiał ją usidlić i zjednać, poddała się biernie jego wpływowi. Ale Gelichowa była oszczędna i rachunkowa. Dawała pieniądze ale z żalem, ulegała jego woli, kierunkowi, ale z utajonym strachem bankructwa, zwykłej manji zbogaconych rentjerów. Po przerażeniu na wieść o wypadku przyszły natychmiast rozsądne myśli.
Dochodziły ją słuchy, że Zarembowie bankruty, panna rozrzutna, próżna i niepraktyczna, może to opatrzny los czuwał nad jej kapitałami?
Potem zaniepokoiła się o interesy. Dała onegdaj Ludwikowi 5000 rubli na ożenienie i podróż poślubną. Co się z nimi stanie, może ukradziono, może przepadną? Mieszkanie było zapłacone za kwartał zgóry, meble świeżo kupione. Co z tem teraz robić? W takich wypadkach Gelichowa miała doradcę adwokata i natychmiast po odprawieniu lokaja do niego pojechała, cała wzburzona niepokojem o takie grube straty.
— Bo to, proszę mecenasa — biadała, trochę popłakując — trzeba będzie teraz za bezcen wszystko sprzedać, jeszcze w chwili, gdy wszyscy się rozjeżdżają. Mieszkania nikt nie odnajmie, a te pieniądze — moje własne, onegdaj dałam, a teraz trzeba je spadkowem prawem chyba odzyskiwać. Mój Boże, jakie to będą koszty i mitręga i ambaras! Ach — ciężko jest wdowie i kobiecie! Takie nieszczęście!
— Czy pani była już tam?
— Nie, nie mogę! Ja się strasznie umarłych boję. Kazałam przyjść przedsiębiorcy pogrzebowemu. Zapłacę. Co robić? Obowiązek zawsze święcie spełniam. Ale tam podobno pełno policji, sąd, śledztwo. Żeby choć w zamieszaniu nie okradziono mieszkania. Ja ledwie się zebrałam na siły, aby do pana przyjechać. Strasznie jestem poruszona. Muszę się położyć. Boję się, że odchoruję ten straszny cios.
Położyła się też zaraz, obwiązała głowę i stękając, targowała się z przedsiębiorcą pogrzebowym, potem kazała służbie nikogo nie przyjmować, bojąc się kondolencyj. Dzień minął spokojnie, wieczorne gazety wydrukowały tłustym drukiem:
„Straszna zbrodnia przy ulicy Sadowej.
„Dziś rano stróż domu nr. 8 przy ulicy Sadowej został zaalarmowany przez lokaja, mieszkającego tam p. Ludwika Morzyńskiego, że pan jego został zamordowany. Gdy weszli przez kuchnię do mieszkania, znaleźli na środku przedpokoju martwe już zwłoki i zawiadomili natychmiast policję. Przybyli na miejsce sędzia śledczy, doktór i komisarz cyrkułowy, stwierdzili, że denat został zabity uderzeniem tępego narzędzia w skroń. Zabójca pastwił się następnie nad swą ofiarą, miażdżąc twarz i czaszkę.
„Zabójstwo nie było spełnione w celu rabunku. Zbrodniarz, po dokonaniu strasznego czynu, zostawił na piersiach zabitego jakiś list i sam następnie oddał się w ręce sprawiedliwości. Jest to zapewne manjak lub obłąkany. W cyrkule dostał ataku nerwowego i w stanie niepoczytalnym został odwieziony do szpitala więziennego. Nazwisko jego jest Jan Gedras, a szczegół charakterystyczny, że pozbawiony jest lewej ręki. Mordu dokonał zwykłym kamieniem z niesłychaną siłą i zręcznością, zważywszy jego kalectwo, a młodość i siłę ofiary.
„Pan Ludwik Morzyński znany był w szerokich kołach naszego miasta i pozostawia po sobie szczery żal całego grona ludzi, którzy cenili w nim młodzieńca wielkich zdolności i przymiotów.
„Zbrodnicza dłoń zezwierzęconego szaleńca przecięła to życie tak bogate, tak świetne, rokujące tyle nadziei. Jaskrawy to dowód zdziczenia obyczajów niższych warstw i upadku moralnego i religijnego naszego ludu.“
U Zarembów kupiono wszystkie gazety i czytano ze strachem, czy nie będzie wzmianki o nich.
Józio, naciągnąwszy ojca na sto rubli, obleciał wszystkie redakcje i przez stosunki pohamował reporterską swadę. Maniusia gorączkowała. Zarembina miała migrenę. Mężczyźni czytali gazetę i uspokojeni, że przynajmniej skandalu drukiem nie rozniesiono, poczęli rozważać, co dalej czynić.
Zaremba jeszcze raz przejrzał artykuł i rzekł:
— Jan Gedras. Skąd mi to nazwisko wydaje się znajome?
— Jan Gedras? — powtórzył wuj Bolek. — Czekaj i ja coś sobie przypominam. Gedras! Gedras! Gedras! Jednoręki!
— Mam już! Był u mnie w fabryce przed kilkunastu laty stróż nocny. Tak, tak! Czyżby to on był? Ale właśnie i nazwisko — i brak ręki!
Spojrzeli na siebie.
— Pamiętasz go? Ja sobie już wszystko przypominam. Ponury, dziki człowiek, wyprawiłem go. Szczególny wypadek. Odszedł po jakiejś awanturze, nie pamiętam już jakiej. Spytam Tereni, może ona sobie przypomni. To dziwne. A może on to zrobił przez zemstę? Może wiedział, kogo zabija?
— Przez zemstę? Zaco? — ruszył ramionami Józio.
— Za wydalenie.
— Et — ojciec fantazjuje!
Wuj Bolek patrzał na litery i myślał. Powoli przypomniał sobie wszystko, ale nie mówił nic.
— Co za list znaleziono przy nieboszczyku? — spytał nagle Józia.
— Nie wiem. Przyszedłem, gdy już były władze.
— A ja wam mówię — czuję, — pewny jestem, że ten zbój zrobił to przez zemstę! — wybuchnął Zaremba. — Teraz go sobie doskonale przypominam. Zuchwały, dziki, ponury. To zemsta! Udaje szaleństwo. On to zrobił z premedytacją. Ja to wszystko opowiem sędziemu śledczemu! Ja mu nie daruję!
— Daj pokój! Nie mieszaj się do sprawy kryminalnej, której nie rozumiesz. Mówię ci, wyjeżdżajcie. Co się stało, to się nie odstanie. Dziewczyny ze dwa lata nie można pokazywać w Warszawie. A zresztą, to jeszcze kwestja, czy ten Morzyński był tem, czem go zrobiono. A byliście z kondolencją u Gelichowej?
— Nie. Na licha nam to babsko teraz — burknął Zaremba. — Żeby nie jej pieniądze, nie siedzielibyśmy teraz w tej awanturze.
Wuj Bolesław się roześmiał, zawtórował mu Józio.
Z sypialni ozwał się żałośliwy głos Zarembiny:
— Trzeba zapowiedzieć służbie, żeby jutro nikogo nie przyjmowano. Wszyscy przyjdą naigrawać się nad nami, triumfować. Ach, Boże, ja tego nie przeżyję! Maniusia tak go kochała!
— To najmniejsza! Będzie kochać drugiego! — rzekł lekceważąco pan Bolesław.
— Drugiego? — jęknęła Zarembina. — Po takim skandalu kto o niej pomyśli!
— At, za jakie dwa lata wszyscy zapomną.
— Dwa lata! Boże wielki! Dwa lata ma jeszcze siedzieć w domu!
Pan Bolesław zniecierpliwił się.
— To ją oddajcie do jakiej ochrony, jeśli wam zawadza.
— A wszystko przez taką przeklętą żmiję! Ach, żeby go chociaż powiesili, gałgana! — zawołał Zaremba. — O, ja się dowiem, jak śledztwo się toczy! Ja dopilnuję!
— I zrobisz kapitalne głupstwo — rzekł pan Bolesław, wstając.
— Nie odchodź, Bolku — zawołała Zarembina. — Nie zostawiaj nas samych.
— Będzie tu za chwilę legjon twych sióstr z najświeższemi plotkami, a ja mam winta u Sulickiego.
— Jak on już dawno u nas nie był! A tak Maniusię lubił. Warto, żeby w takiej chwili nas sobie przypomniał.
— Przecie nie chcesz nikogo przyjmować — ironicznie zauważył pan Bolesław.
W przedpokoju raz jeszcze rzekł do Zaremby:
— Ostrzegam cię, do sprawy się nie mieszaj. Już i Józio niepotrzebnie wlazł, a ty samochcąc się nie wplącz. Zobaczysz, że to będzie brud i wstyd.
Zaremba nic nie odparł, ale pan Bolesław czuł, że go przestrzegał napróżno.
Dużo przyjaciółek i życzliwych dzwoniło nazajutrz do Zarembów, ale nie zostali przyjęci z racji, że „panienka“ chora i odeszli zawiedzeni w nadziei obejrzenia naocznie nieszczęśliwej narzeczonej.
Nie mówiono dzień cały o niczem, tylko o tym wypadku, krążyły najpotworniejsze wieści i szczegóły. Do Gelichowej dzwoniono też bezustannie, nie były to jednak wizyty kondolencyjne. Byli to wierzyciele Morzyńskiego. Stara rozchorowała się naprawdę i sprowadziła swego adwokata.
Okazało się, że Ludek żył szeroko i nie płacił. Miał kredyt, oparty na jej funduszu i na jej latach podeszłych. Dawano mu chętnie, z pewnością, że „stara prędko kipnie“, tymczasem się przerachowano. Cała masa wierzycieli rzuciła się na Gelichową. Byli tam krawcy i utrzymujący remizy, jubilerzy i ogrodnicy, hotele, restauracje, cukiernie, cały legjon, żyjący ze zbytku i przyjemności takich eleganckich paniczów. Byli pożyczający na weksle i znaleźli się wszyscy, co urządzali mieszkanie, i właściciel kamienicy, ci na których tak niedawno dała Gelichowa gotówkę.
— Gdzie moje pieniądze? Co on z niemi zrobił? On mnie przez parę lat kosztował czterdzieści tysięcy! — krzyczała w bezsilnej złości i rozpaczy.
Adwokat, człek zimny i obyty ze wszelkiemi interesami, przejrzał cały stos listów różnego stylu i ortografji, ale podobnej treści.
— Niech się pani nie irytuje. Prawnie do niczego to panią nie obowiązuje. Mieszkanie i meble zlicytują, zresztą nic. Sumiennie chyba możeby pani przejrzała te pretensje, bo są tu ludzie naprawdę ubodzy, wyzyskani, skrzywdzeni.
— Czterdzieści tysięcy mnie kosztował, nie dam ani grosza więcej! Jaki on mój krewny nawet: syn ciotecznej siostry męża! Otumanił mnie, udawał, oszukiwał! Nie dam grosza!
— Będzie pani miała wiele nieprzyjemności. Możeby z nimi wejść w układy? Będą gadali, pisali, wywlekali różne skandale.
— Niech robią, co chcą, nie dam ani grosza!
Nienawidziła Morzyńskiego, oddawała go bez wahania na pastwę zaciekłości wierzycieli i nazajutrz, nie doczekawszy nawet pogrzebu wyjechała zagranicę.
Ludek żył i był sławny w Warszawie przez trzy karnawały, po śmierci zajął i bawił jeszcze trzy dni. Na pogrzebie był tłum próżniaczej gawiedzi i ciekawych, potem przyszedł inny skandal, inna nowina, inny wypadek. Mówiono o nim coraz mniej, w coraz ściślejszem kole, ludzie się poczęli rozjeżdżać na lato, miasto wyludniać się z tej warstwy właśnie, w której on działał i żył, i imię jego i pamięć została tylko w sądzie. Rozpoczęły się sprawy o długi i rozwijało się powoli, z nieubłaganą drobiazgowością śledztwo mordu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.