Joan. VIII 1-12/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Po czteroletnim pobycie w Warszawie, opłaconym tysiącami rubli i bezustannym niepokojem, Zarembina dopłynęła do portu, o którym marzyła: mogła już córkę wprowadzić w świat i wydać zamąż, gdyż Maniusia skończyła wychowanie, więc mogła być „panią“, i skończyła lat szesnaście, więc mogła być żoną i matką.
Zarembina nie szczędziła trudu i kosztów, aby obowiązki swe gruntownie spełnić. Przez paroletnie uczęszczanie na pensję Maniusia nauczyła się literatury i historji, geografji i stylistyki, botaniki i zoologji, miała też niejakie wiadomości o fizyce, chemji, regule trzech i ułamkach.
Kilka importowanych cudzoziemek wyćwiczyło ją we francuskim języku, kilka nauczycielek muzyki nauczyło ją trochę „salonowych kawałków“, tańczyła ślicznie, figurę miała toczoną, umiała się „znaleźć“ w towarzystwie, i nawet całą jedną zimę uczyła się malarstwa. Lekcje solowe i zbiorowe, profesorowie i nauczycielki, popisy i występy w salonie, wszystko już było i przeszło i oto nadszedł moment złożenia władzy matki w ręce męża. Zarembina dokonała wielkiego dzieła — wychowała dzieci.
Bo i chłopcy, wbrew proroctwom „obrzydliwego Stucha“, wyrośli przecie na ludzi. Wprawdzie szkół nie skończyli, ale nie oni temu byli winni, tylko te „nieszczęśliwe warunki“ i polityka. Młodszy dobrnął do czwartej, odsiedział w niej dwa lata i został zabrany przez ojca do pomocy w prowadzeniu fabryki. Starszy w szóstej poczuł powołanie do sztuki i przerzucił się na artystyczną karjerę, kształcił się na muzyka. Był rozrywany po balach i rautach, był bardzo elegancki i kochały go kobiety.
Obrzydliwego Stucha dawno już nie było. Wyleciał ze skandalem, gdy wykryto, że miał rodzoną siostrę — prostytutkę. Wyśledziły to siostry Zarembiny i ostrzegły oburzone. Sprowadzono na gwałt Zarembę, który rozmówił się na serjo ze studentem.
Burzliwa to była rozmowa. Stuch okazał się człowiekiem ordynarnym, cynikiem i ateuszem, bez elementarnych pojęć moralnych, taki prawdziwy demagog. Szczęściem, że dzieci, bogobojne i w poszanowaniu tradycji prowadzone, nie przejęły się jego zgubnym wpływem.
Został usunięty w porę i Zarembina nie mogła dość się nadziękować siostrom za ostrzeżenie. Ten człowiek wart był sądu, kryminału.
Zginął z oczu i pamięci, i dopiero po latach wyczytano z podziwem i oburzeniem, że został adwokatem.
— Oto, kto na wierzch wypływa! Ładny będzie porządek, gdy tacy wezmą górę! — mówiła Zarembina.
A pan Bolesław, który miał za zadanie całej rodzinie robić na złoić i dokuczać wszelkiemi sposobami, naturalnie odpowiedział:
— Moja Tereniu, ktoś przecie musi myśleć, pracować i czemś być, chociażby za twoich paniczów. No, i może cały naród nie zgodziłby się jednomyślnie, żeby oni byli — na wierzchu.
Wuj Bolesław był też „obrzydliwy“, i ktoby mu ścierpiał i zmilczał, gdyby nie te dwadzieścia tysięcy rubli, które pożyczył Zarembie, gdy interesy się zachwiały wskutek kosztów na wychowanie dzieci.
Ale o tem nikt nie wiedział, była to familijna sprawa. Oficjalnie ogłoszono, że Maniusia ma 50 000 posagu, a Zaremba miljoner.
Maniusia przytem była śliczna. Miała figurkę śliczną, 48 centymetrów w pasie, śliczną cerę mleczną i różową, oczy, umiejące patrzeć, usta, chętnie się uśmiechające, bo miała ładne zęby, i wzrost okazały.
Jakże daleka była jej miłość dla brata koleżanki! Od tej pory kochała już wiele razy: włoskiego tenora, rozczochranego dekadenta i wreszcie teraz kochała Ludka Morzyńskiego.
Zresztą która z panien nie kochała Ludka Morzyńskiego, siostrzeńca starej, bogatej Gelichowej; która z panien nie chciała się wydać za niego, która z matek nie marzyła o nim, jako o zięciu?
— Właściwie, skąd on się wziął, ten Ludek? — spytał raz pan Bolesław, znalazłszy się w gronie damskiem swej rodziny i słysząc tysiąc zachwytów o tej nowej karnawałowej gwieździe męskiego rodzaju.
Posypały się objaśnienia.
— Jakto, nie wiesz? Ten, co u Leonów prowadził tańce.
— Ten wysoki blondyn, co mówi te pyszne monologi?
— Jedyny spadkobierca Gelichowej.
— Kandydat na dyrektora w „Concordii“.
— Przytem fachowiec, pisuje artykuły handlowe.
— Ten, co się pojedynkował z Matiasbergiem.
— Mówicie wszystkie, co on robi, a ja się pytam, skąd się wziął?
— Jakto? Skąd się wziął? Przecie siostrzeniec Gelichowej. Syn jej siostry zapewne. Człowiek, jak widać, z najlepszego towarzystwa i form doskonałych. Bywa w najpierwszych domach.
— Dlaczego o nim nikt nie słyszał do śmierci syna Gelichowej?
— Był ubogi, podobno ciężko zarabiał na życie gdzieś na prowincji, w jakiejś cukrowni. Zresztą, co mu masz do zarzucenia?
— Nic, może tylko to, że za bardzo doskonały — zaśmiał się pan Bolesław. — Gelichowa ma miljon, co do tego niema wątpliwości. Ludek jest tedy dobrą partją, a prawdy o nim dowiem się, jak się ożeni. Wtedy ten legjon zawiedzionych wyszpera o nim wszystko złe.
Ale Ludek z ożenieniem się nie kwapił. Tańczył, flirtował, bawił się, pogrążał w rozpaczy lub uszczęśliwiał coraz to inne panny i matki, i tak minęło dwa karnawały.
Do Zarembów wprowadził go Józio-muzyk. Poznali się na balu, czy w knajpie i przyszedł na jakąś „herbatkę“. Dzień ten Maniusia przekłuła szpilką w kalendarzu. Siedzieli tuż obok siebie, rozmawiali o ostatniej operze, o wspólnych znajomych, o przyszłym karnawale.
Gdy się dowiedział, że to będzie jej pierwszy występ, poprosił o pierwszego walca. Pod koniec kolacji już flirtowali.
Maniusia tej nocy wcale spać nie mogła. „Kocha! kocha!“ — szeptało coś w niej radośnie.
Po kolacji zaraz wyszedł i rzekł jej na pożegnanie:
— Boję się dłużej zostać. Zanadto pani urocza.
Wprost od Zarembów pojechali z Józiem do Filharmonji na koniec koncertu i tam się rozstali.
Józio poszedł na salę, gdzie nań czekała „znajoma“, Morzyński pozostał w kontramarkarni, zamienił parę słów z jedną z „panienek“, śliczną brunetką, i poszedł do umówionej cukierni czekać na nią.
Ale o tem Maniusia nie wiedziała, chociaż naiwną nie była i o nieprawościach męskich nasłuchała się dość od koleżanek, ale jak każda, myślała, pewna była, że ten jej wybrany jest wyjątkiem i że taki, który ją kocha, zdradzać nie może.
Od jesieni szykowano się u Zarembów do występu Maniusi w świat. Były całe kongresy niewieście nad próbkami materjałów na suknie, były rady i narady, dysputy i spory o fasony i krawcowe, były rozpacze nad złym krojem stanika i zachwyty nad gatunkiem gazy i ciężkie troski nad uczesaniem, i zdwojona ilość wizyt po domach, gdzie miały być wieczory.
Maniusia, zupełnie oszołomiona, dawała się wodzić, rozbierać i ubierać do miary, zwiedzać magazyny i pracownie strojów i marzyła o Ludku Morzyńskim.
Zarembina też była na niego zdecydowana. Zrazu wolała radcę Sulickiego, który utrzymywał zażyłe stosunki i często z pod obwisłych powiek rzucał na piękną dziewczynę spojrzenia starego fauna; ale gdy Ludek bywać począł i gdy się upewniła co do funduszu Gelichowej, poczęła radcę zaniedbywać i w bliższem kole nawet go krytykować.
— Stary dziad, cynik, próchno! Maniusia może wybierać. Jest na to dość piękna i posażna.
Starej Gelichowej nikt nie znał zrazu. Ludek ją spopularyzował. Zwykła, pospolita, zahukana żona fabrykanta stała się matroną wielkich cnót, wzorem i cudem. Zaczęto ją odwiedzać i zapraszać, uważano za ozdobę salonu, za zdobycz rautu. Grubą, ordynarną, czerwoną staruchę pokazywano sobie, kazano się przedstawiać, sadzano na pierwszem miejscu. Zpoczątku była zażenowana i wystraszona, potem przejęła się rolą i uwierzyła sama, że jest czemś osobliwem. Nosiła z pompą swój majestat, pozwoliła się czcić.
Niewiadomo, jaką intrygą sprowadzono ją do Zarembów. Był to triumf nielada. Wywołał też mnóstwo plotek, złośliwości i krytyk wśród grona znajomych. Wszyscy, a raczej wszystkie, które poprzednio same zdobyły Gelichową, nazywały Zarembinę interesowną intrygantką. Wrzało z tej racji czas jakiś, ale na szczęście Zarembina oprócz córki na wydaniu miała syna kawalera, więc trzeba było z nią politykować. Zresztą wir nadchodzącego karnawału nie dawał czasu nawet na długie obmawianie kogoś jednego. Było tylu do obmowy!
Nareszcie odbył się ów pierwszy bal Maniusi.
Była cała biało ubrana, wyglądała ślicznie i miała szalone powodzenie. Tańczono do białego dnia. Zarembina bohatersko wytrzymała na swem stanowisku — na kanapie, ale w karecie już zasnęła, rzuciwszy ostatnie swe wrażenie:
— Dobrze się udało i pryszczyka pod pudrem nie było znać. Tylko uczesanie trzeba zmienić, ogromnie cię postarza. I za wiele tańczyłaś ze studentami.
Maniusia odrzuciła główkę w głąb karety, jakby upojona. Nie pamiętała z kim tańczyła, tylko pamiętała każde Ludka słowo, komplement, spojrzenie, uścisk. Jej młode, zdrowe ciało poddawało się chętnie wrażeniom zmysłów, podnieconych atmosferą balowej sali, muzyki i tanecznemu zbliżeniu. Zasnęła potem snem niezdrowym, niespokojnym, krótkim, zaledwie parogodzinnym.
Po kilku dniach nastąpił drugi bal, potem trzeci i czwarty, w przerwach bywano w teatrze, przyjmowano u siebie, życie stało się wirem zabaw i niesłychanego podniecenia.
— Karnawał krótki, trzeba korzystać — powtarzano wokoło. Czasami, jak ostroga do dalszych zabaw i boju o „partję“, dowiadywano się: Janek takito oświadczył się o Zosię takąto, lub Zosia takato wychodzi za Jasia takiegoto. Wtedy inne mamy i córki ze zdwojoną energją — balowały.
Karnawał dobiegał końca, a Ludek się o Maniusię nie oświadczał. Zarembina była wściekła, o ile taka istota leniwa jak ona, mogła być wściekła, a Maniusia była zdesperowana, o ile dobrze wychowana panna może okazać desperację. Wdały się w to wreszcie rozmaite kochające ciocie, nagadały Maniusi, jak się ma zachować, urządziły pułapkę.
Sprowadzono Ludka na mały, prywatny raucik familijny, zostawiono młodych zręcznie na dłuższe sam na sam w półciemnym buduarze, Maniusia wyszła spłoniona, Ludek pobladły i nazajutrz zjawił się z urzędową wizytą — z oświadczynami.
Tak się to zwlekło, że pozostał już tylko jeden bal, na którym Zarembina triumfująca mogła przedstawić swym rywalkom parę narzeczonych — i zapadł post.
Maniusi los był zapewniony, zdobyto najłakomszą partję, w rodzinie zapanowała ogólna radość. Niewiele matek może się pochwalić, żeby córka odbyła tylko jeden karnawał.
Ze szczęścia Zarembina była aż rozczulona i już zaczynała się skarżyć:
— Nie dali mi jedynaczką się nacieszyć. Toć prawie dziecko, tak chciałam ją jeszcze parę lat w domu utrzymać. Ale cóż robić, taka dola matek i wola Boża i powołanie kobiety!
I naprawdę miewała, to mówiąc, łzy w głosie.
Maniusia była szczęśliwa; kochała i była kochaną. Miała wtedy skończonych lat szesnaście.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.