Jednooki/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Jednooki
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 17.08.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


«JEDNOOKI»
Niezwykłe porwanie

— Powiadam panu, pułkowniku, że w najbliższym czasie należy się spodziewać niepokojów na Granicy. Przybyłem specjalnie po to, aby powiadomić pana, że oddział Czerwonoskórych myszkuje po prerii. Przekroczyli oni La Platę... Jest rzeczą zupełnie pewną, że przybyli w te strony, aby zaatakować osiedla białych.
Człowiek, który mówił do pułkownika Browna, komendanta fortu McPherson, był osadnikiem o twarzy brązowej od słońca i wiatru. Miał na sobie strój „człowieka Granicy“, a rewolwery, tkwiące za pasem, świadczyły, że jest przygotowany zawsze na wszelką ewentualność.
— Miał pan słuszność, przyjacielu, że przybył pan do fortu z tą wiadomością — rzekł pułkownik — Mam jednak wrażenie, że przesadza pan nieco. Niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie. Tak przynajmniej wynika z meldunków moich białych i czerwonoskórych wywiadowców.
— Z Indianami nigdy nic nie wiadomo... — mruknął osadnik.
— To prawda. Zajmiemy się tą sprawą. Buffalo Bill uda się natychmiast na wywiad i sprawdzi, jakie zamiary mają Indianie.
— Buffalo Bill da sobie z nimi doskonale radę! — uśmiechnął się osadnik. — Nikt mu nie dorówna na całym Zachodzie. Mamy szczęście, pułkowniku, że znajduje się właśnie w forcie.
Zaledwie osadnik opuścił fort, udając się z powrotem do swej farmy, w gabinecie pułkownika zjawił się Buffalo Bill. Pełnił on w owych czasach obowiązki dowódcy wywiadowców w departamencie La Plata, stojąc na czele nielicznego, ale doborowego oddziału wywiadowców, do którego należeli między innymi: Dziki Bill Hickock, stary Nick Wharton i Texas Jack.
Gdy pułkownik opowiedział wywiadowcy o meldunku osadnika, Buffalo Bill zamyślił się głęboko i rzekł:
— Nie przypuszczam, żeby sytuacja była aż tak groźna, pułkowniku, ale pojadę natychmiast w teren, aby przekonać się, czy Indianie nie mają jakichś wrogich zamiarów względem bladych twarzy. Wydaje mi się, że nie odważą się na żaden napad, gdyż mają zbyt wiele do stracenia.
Choć ich wódz Jednooki jest najzaciętszym nieprzyjacielem bladych twarzy nie będzie chciał zaryzykować. Muszę sprawdzić, czy na prerii znajdują się jakieś ślady i czy Indianie rzeczywiście przekroczyli rzekę. Możliwe, że ten osadnik, który przybył do fortu z wiadomością, zobaczył ślady naszych przyjaciół Pawneesów, którzy przekroczyli rzekę, aby zapolować na naszym brzegu.
Buffalo Bill pożegnał się z pułkownikiem, dosiadł konia i natychmiast udał się w prerię. Posuwał się po rozległym stepie kilka godzin, ale nie zauważył żadnego śladu. Był już pewny, że alarm okazał się fałszywy, gdy nagle usłyszał w oddali rżenie konia.
Ponieważ ciągle zdarzało się, że konie, należące do załogi fortu, wymykały się na prerię, Cody pomyślał, że natrafił na jednego z takich koni i postanowił schwytać uciekiniera. Zawrócił więc konia i pogalopował w kierunku kępy drzew, z której dochodziło rżenie. Wreszcie dotarł do drzew i zagłębił się w gąszcz.
Nagle otoczyło go kilkanaście ciemnych postaci i zanim zaskoczony wywiadowca zdołał chwycić za broń, leżał twarzą do ziemi, ze związanymi rękoma i nogami. Poczuł, że dwóch Indian usiadło mu na plecach, a jeden z nich szybko przewiązał mu oczy chustką. Gdy podniesiono go z ziemi, nie widział nic.
Tak więc Buffalo Bill nie wiedział, kim są napastnicy. Zdołał tylko zauważyć, że byli Indianami, ale nie miał pojęcia, do jakiego plemienia należą i czy nie są przebranymi za Indian białymi łotrami.
Cody nie rozumiał pozatem planu napastników. Dlaczego starali się przed nim ukryć? Dlaczego zawiązali mu oczy? Buffalo Bill postanowił zbadać to w miarę możliwości.
— Co to wszystko oznacza? — zapytał.
— Mój biały brat dowie się o wszystkim wkrótce! — odparł jakiś głos. — Niech blada twarz zachowuje się spokojnie, a nie wyrządzimy jej krzywdy.
— Gdybym miał wolne ręce, pokazałbym wam, jak walczy wywiadowca, przeklęci bandyci! — zawołał Cody z udanym oburzeniem.
— Nie jesteśmy bandytami — odpowiedział znów ten sam głos. — Jesteśmy wojownikami.
Buffalo Bill wiedział więc, że znajduje się w rękach Czerwonoskórych.
— Ach, więc nie jesteście Czejennami? — zapytał.
— Nie.
— Do jakiego plemienia należycie?
— Mój biały brat dowie się wkrótce.
— Czy jesteście Siuksami?
— Blada twarz za dużo mówi.
Wywiadowca został posadzony na konia i niebawem cały oddział ruszył w drogę. Cody przesunął ręką po grzbiecie wierzchowca i poznał natychmiast, że Indianie zabrali mu jego rumaka, noszącego imię Płomień. Ale koń, na którym siedział, również wydał mu się znajomy. Przed kilku dniami nieznani sprawcy skradli z zagrody jednego z wierzchowców Buffalo Billa i oto wywiadowca znajdował się na jego grzbiecie.
— Niech mnie powieszą, jeśli to nie jest mój koń Żelazny Łeb! — zawołał wywiadowca. — Gdzie go ukradliście, łajdaki?
— Blada twarz zadaje zbyt wiele pytań — odezwał się Indianin.
Buffalo Bill umilkł. Postanowił zbadać sytuację za wszelką cenę. Ponieważ nie widział nic, wytężył wszystkie zmysły prócz wzroku, aby zorientować się w sytuacji. Przekonał się po chwili, że oddział, który go wziął do niewoli, składał się z kilkunastu zaledwie wojowników. Wskazywały na to odgłosy kopyt końskich. Wojownicy byli bardzo zdyscyplinowani, gdyż nie rozmawiali zupełnie podczas drogi, porozumiewając się widocznie znakami i gestami.
Po pewnym czasie oddział dotarł do rzeki, którą przebył wpław. Buffalo Bill zauważył, że przez rzekę przeprawiano się dwa razy. Istniały dwie możliwości: albo Indianie dotarli najpierw do jakiejś wysepki, z której następnie kontynuowali przeprawę, albo wrócili z powrotem na ten sam brzeg, aby zatrzeć ślady.
W każdym razie wywiadowca był niemało zaambarasowany. Ponieważ nie mógł nic widzieć, stracił szybko poczucie kierunku i nie wiedział w jaką stronę prowadzą go prześladowcy.
Ody oddział po raz drugi wydostał się na brzeg, ruszono naprzód galopem. Po godzinnej jeździe przez prerię, po której hulał zimny wiatr, Buffalo Bill poczuł chłód. Zażądał podniesionym głosem, aby go okryto opończą i, ku jego wielkiemu zdumieniu, żądaniu jego stało się zadość. W swej karierze wywiadowcy Cody nigdy jeszcze nie spotkał się z tak łagodnym traktowaniem jeńców.
Buffalo Bill milczał w dalszym ciągu. Wsłuchiwał się uważnie we wszystkie odgłosy, pragnąc z nich wywnioskować, w jakim kierunku oddział się posuwa, do jakiego plemienia należą jego prześladowcy i ilu ich dokładnie jest.
Po dwóch godzinach Indianie znów wjechali do wody. Buffalo Bill nie wiedział, jaką rzekę przebywa, ale wydawało mu się, że musi to być jedna z odnóg La Platy. Wywiadowca dziwił się jednak, że kopyta końskie nie uderzają o szyny kolei Kansas - Pacific, którą w takim razie należało przekroczyć. Pozostawała jednak możliwość, że Indianie zatoczyli wielki łuk i w ten sposób uniknęli przejścia przez tor.
— Nie rozumiem tego wszystkiego... — mruknął pod nosem wywiadowca.
— Zrozumiesz niebawem — odezwał się jeden z Indian. — Nie wiem tylko, czy ci to przypadnie do gustu.
— Jeżeli pragniecie mnie upiec, nie macie na co czekać — rzekł spokojnie Buffalo Bill. — Drzewa macie dość, gdyż słyszę wyraźnie świst wiatru między gałęziami. Wolę być upieczonym niż zmarznąć.
— Najpierw zmarzniesz, a potem dopiero będziemy cię piec — rzekł Indianin.
— To mnie pociesza. Jesteś wspaniałym typem! — zawołał Buffalo Bill. — Podobasz mi się, choć cię nie widzę i nie wiem, kim jesteś. Musisz być wielkim wojownikiem. Masz chyba wiele koni. Co najmniej cztery...
— Mam sześć! — rzekł Indianin. — Piękne konie.
Buffalo Bill dowiedział się więc, że na czele oddziału stoi znaczny wódz, gdyż posiadacz sześciu koni musiał być człowiekiem majętnym. Cody chciał się teraz dowiedzieć, do jakiego plemienia należą wojownicy, w których mocy się znajdował. Począł więc mruczeć pod nosem, że liny wpijają mu się w ciało i że należy je nieco rozluźnić.
Indianie nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.
Buffalo Bill począł więc powtarzać te same skargi w narzeczach plemienia Szoszonów, Pawnee i innych, ale i to nie odniosło skutku.
Więzy istotnie były tak mocno zaciśnięte, że wpijały się w ciało wywiadowcy. Buffalo Bill zwrócił się więc do swych prześladowców po angielsku:
— Więzy są zbyt zaciśnięte. Musicie je rozluźnić.
— Jeśli je rozluźnimy, zerwiesz je zupełnie! — brzmiała odpowiedź. — Nie chcemy, żebyś uciekł.
— Daję wam słowo, że nie będę starał się rozluźnić sznurów.
Indianin pochylił się nad dłońmi Buffalo Billa i rozluźnił więzy. Teraz Cody był już zupełnie pewny, że ma do czynienia z Indianami, gdyż poczuł tuż obok siebie zapach nagiej skóry, tak charakterystyczny dla Czerwonoskórych.
Posuwano się w milczeniu. Nagle jeden z wojowników wydał okrzyk w języku Sjuksów. Buffalo Bill znał doskonale to narzecze — i zrozumiał, że straż przednia zauważyła w pobliżu jakiś obcy oddział.
Indianin, który stał na czele wojowników, wysunął się nieco naprzód, aby zbadać sytuację. Buffalo Bill został otoczony przez innych wojowników.
Cody począł gorączkowo zastanawiać się nad sytuacją. Koń, którego dosiadał, był wielkim, kościstym siwkiem. Cody dobrze znał wady i zalety Żelaznego Łba i postanowił postawić wszystko na jedną kartę.
Żelazny Łeb odznaczał się, wielką wytrzymałością i szybkością. Mógł z łatwością prześcignąć indiańskie koniki, które nie dorównywały mu pod żadnym względem.
Buffalo Bill przedsięwziął następujący plan. Należało zawrócić w miejscu, zmusić konia do szybkiego galopu i popędzić naprzód, korzystając z chwilowej nieuwagi Indian. Żelazny Łeb znał okrzyk Buffalo Billa i reagował na niego zawsze. Cody miał związane ręce, ale potrafił powodować koniem przy pomocy naciskania boków kolanami.
W ciągu ułamka sekundy Buffalo Bill wprowadził w czyn swój zamiar. Pochylił się na siodle, ścisnął konia kolanami i wydał przenikliwy okrzyk. Koń zawrócił w miejscu i natychmiast ruszył naprzód wściekłym galopem.
Wiatr, który uderzył wywiadowcę w twarz i wściekłe okrzyki Indian, świadczyły, że Buffalo Bill wysunął się odrazu do przodu. Cody dziwił się tylko niezmiernie, że nie słyszy huku strzałów. Dlaczego Indianie nie usiłowali nawet zastrzelić uciekiniera?...
Buffalo Bill miał nadzieję, że koń sam znajdzie drogę do fortu i wciąż zachęcał go okrzykami do szybszego biegu. Żelazny Łeb pędził jak strzała. Indianie wydawali wciąż okrzyki wściekłości, ale nie strzelali.
Wywiadowca usiłował teraz oswobodzić ręce, ale nadaremnie. Im więcej szarpał sznury, tym głębiej wpijały się one w ciało. Niemożliwością było również zerwanie chustki z twarzy. Buffalo Bill napróżno ocierał twarz o grzbiet koński.
Wierzchowiec galopował wciąż naprzód. Wicher świstał w uszach Buffalo Billa, a w uszach brzmiał mu ciągle jednostajny tętent kopyt końskich.
Wreszcie koń zmęczył się i zwolnił nieco tempo. Buffalo Bill nie reagował na to. Chciał dać wierzchowcowi trochę wytchnienia, a zresztą — sam pragnął nieco wypocząć. Powietrze stawało się co raz chłodniejsze, co oznaczało, że zbliża się już wieczór.
— Gdybym natrafił na rzekę i zmusił konia do wejścia do wody... — pomyślał Buffalo Bill — Mógłbym w ten sposób zatrzeć ślady i te diabły nie doścignęłyby mnie. Nie wiem co się stanie, jeśli koń nie odnajdzie drogi do fortu. Czeka mnie niechybnie śmierć z głodu i wyczerpania...
Nagle Cody usłyszał jakiś dźwięk, który wydawał mu się szemraniem wody. Chciał znów zmusić swego konia do galopu, ale wierzchowiec stawiał opór. Koń również usłyszał dalekie odgłosy, ale instynkt podszepnął mu, że to nie plusk wody. Zwierzę stanęło nieruchomo w miejscu i drżało na całym ciele.
Cody wytężył słuch. Oddalone początkowe odgłosy poczęły się przybliżać. Buffalo Bill słyszał teraz jakby daleki grzmot i wreszcie zrozumiał, że dźwięk, który wydawał mu się początkowo szumem wody, pochodził od uderzeń kopyt wielkiego stada bawołów, które galopowało po stepie.
Tętent bawolich kopyt rozlegał się teraz na prerii jak odgłos grzmotów.
Cody zrozumiał, że znajduje się w rozpaczliwej sytuacji. Gdyby stado bawołów wpadło na jego konia, los człowieka i zwierzęcia byłby przesądzony. Ale Cody nie stracił przytomności umysłu. Ścisnął mocno konia kolanami i wydał przenikliwy okrzyk.
Rumak, choć zmęczony, ruszył naprzód galopem. Był już najwyższy czas, gdyż głuchy tętent rozlegał się zupełnie blisko. Wywiadowca słyszał wyraźnie ponure porykiwanie starych byków oraz beczenie cieląt.
Koń, ogarnięty straszliwym przerażeniem, pędził przed siebie ze wszystkich sił. Była to straszliwa ucieczka. Wywiadowca był wyczerpany do ostatnich granic i słaniał się na siodle.
Wydawało mu się, że słyszy szum fal rzecznych i okrzyki Indian. Starał się w miarę możności popędzać konia, aż wreszcie poczuł, że wylatuje z siodła. Uderzył głową o coś twardego i stracił przytomność.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.