Przejdź do zawartości

Jeden z wielu (Trzeszczkowska, 1890)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adam M-ski
Tytuł Jeden z wielu
Wydawca W. L. Anczyc i sp.
Data wyd. 1890
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Jak długom leżał? Co się działo?
I czyjéj zawdzięczałem ręce,
Że téj straszliwéj ducha męce
Zwycięzko się oparło ciało?

Próżno dziś pytałby kto u mnie.
Gdym wskrzesł — ów straszny list dobyłem
I trupią główką naznaczyłem,
Jak gdybym przeszłość składał w trumnie.

I w świat poszedłem już sam jeden.
Sam jeden — słowo śmierci równe
Dla tego, co miał tak cudowne
Sny — i co taki widział eden!

A czy wy wiécie, jak ci żyją,
Co, żywi, sercem wpół umarli?
Wiecie, jak zwolna myśl się karli,
Gdy grotem skrzydło jéj przeszyją?

Zbyt wiele dumy było we mnie
I duch zbyt nawykł górnie latać,
Ażeby z pracą się rozbratać,
Albo odrętwieć mógł nikczemnie.

A nawet — gdyby czas i pole
Do szerszych działań, myśli, badań,
Możebym śród społecznych zadań
Stłumił własnego serca bole

I ranę swą zabliźnił krwawą?
Gdybym z bratniemi legiony
Mógł działać, duchem podniesiony,
Sterować wspólnych losów nawą!

Ha! gdyby choć obracać skały!
Z cyklopich głazów wznosić wały
Lub jak florencki wieszcz ów stary
W piekielnych ognisk schodzić wary!

O, gdyby trudu dla tych ramion,
Wielkiego — do krwawego potu;
Wiru i ruchu, burz zawrotu
Lub szumu chorągwianych znamion!

Szczęsny, kto może paść od gromu,
Co skrą płomienną zbiega z chmury,
Lub jako żołnierz u wyłomu,
Kruszący szturmem wrogów mury.

Ja czasem czułem się olbrzymem,
Ja tyle myśli w głowie miałem,
Ja tak płonąłem, tak kipiałem!
Czyliż to wszystko czczym jest dymem?

Ach — gdyby w ogniu skąpać ducha!
Lecz w czarnéj dobie naszych dziejów
Została kretów praca głucha,
A niéma dróg dla Prometejów.

O Julio moja, w te godziny,
Gdy mię boleści gryzły żmije,
Gdybyś rączkami moją szyję
Oplotła, skarbie mój jedyny;

Gdybym przed tobą wyspowiadał
Żółć, gorycz, jaką świat mię poił,
Bunt ducha mego bym ukoił,
By jako przypływ mórz opadał.

A głos twój drogi, ukochany,
Nakształt anielskich harf muzyki,
Dyssonans by łagodził dziki
Harfy narodu struny rwanéj.

W królestwie serca — monarchini,
Niosłabyś skarb błogosławienia,
Jako ta palma, co ocienia
Pątników pośród spiek pustyni.

Uśmiechem dziecka, domu ciszą
Świata zakryłabyś mi ciemność
I wszelką nędzę i nikczemność.
I jak te niańki, co kołyszą

Dziatwę cudowną opowieścią
O Niebie, co gwiazdami pała, —
Tybyś mię, moja święta, biała,
Koiła dum podniosłych treścią.

Lecz tyś odeszła, a ja marnie
Słabnę — — toż w końcu taką wściekłość
I żal uczułem i zaciekłość
Za te przeżytych dni męczarnie,

że kiedy głos twój mię zawołał
Bolem, powodzią łez wezbrany,
To się zaśmiałem, jak szatany,
Bom w sercu zbudzić ech nie zdołał.

I sam zostałem. Nie upadłem,
Patrząc, jak los mi wszystko kradnie;
Nie opuściłem rąk bezwładnie.
Lecz duszy w pracę już nie kładłem.

I obmierzł mi mój trud powszedni,
Poziomość celów, zadań małość —
Więc uczuwałem sił omdlałość,
Jak ci, co idą zawsze jedni.

I były dni, gdy chłód mogilny,
Co ściął do kolan naród cały,
Raził mię, — żem się czuł zwątpiały,
Bo gromem stopić go bezsilny.

I czas przychodził, gdy w noc ciemną,
Jak ci, co w więzach się szamocą,
Krzyczałem: Na co wszystko? Po co?
Po co się pracą truć daremną?

Nie lepiejże w zwierzęcym szale
Utopić straszną myśli harpię?
Zgryzoty, co nam piersi szarpie,
Nie znają sępy, ni szakale,

A żer znajdują i przytułek.
Mówią: „To zwierząt dział“. Aliści
Cóż zna tłum ludzki prócz korzyści,
Gdy z błędnych nie wychodzi kółek,

Lub, blazeńskiemi strojny dzwonki,
Zwycięzcom łasi się przy łupie?
Czemuż w niektórych mary głupie —
Wzniosłość, szlachetność — puste mrzonki?

Po co przeklęty ten jad smoczy?
I czy przynajmniéj męka duchów
Ma jaką moc wzmożenia ruchów
Świata, co gdzieś się w bezmiar toczy?

A gdy tłum myśli rozszalałych
Nie rozwiązywał pytań owych,
Tom się do piersi tulił białych,
Do ust rozkosznie purpurowych,

Aby mi z czoła zcałowały
Te harde męzkich serc tęsknice,
Gdy duch chce prawdzie spojrzeć w lice,
By szałem pieszczot je zalały.

Szalałem! Pjane uciech kruże
Spełniałem wargą wciąż spragnioną:
Nie czułem nic — lecz mi na łono
Same leciały ludzkie róże,

Jak one kwiaty, co przepaście
Górskie wieńcami swemi stroją.
A ja wolałem: „O, zagaście
Ogień, co pierś przepala moją!

Niechaj z ust waszych haszysz piję:
Samotny orzeł na urwisku,
Niech w tym żmijowym żądz uścisku
Zdławion, zapomnę już, że żyję!“

Lecz próżne były me wołania,
I próżno napój kruż zapienia:
Bo ani ciało wyczerpania,
Ni duch nie osiągł znicestwienia.

Zbyt wiele sił przyroda wlała,
Zbyt długom w świecie duchów bawił,
Ażeby lada ogień strawił
Siły méj duszy, albo ciała.

A może miłość, jak westalka,
Ogniska w sercu mojém strzegła,
Że dusza mrokom nie uległa
I dotąd wre w niéj ból i walka;

Żem precz odtrącił uciech czary,
Pełen pogardy i przesytu,
I myślą rwę się do błękitu,
Gdzie słońc promiennych gorą żary.

Szalałem, — ale podłość świata
Nigdy nie przylgła mi do czoła —
I w sobie hardość mam Anioła
I jasność, co z duchami brata.

Prawnuk rycerskich tych husarzy,
Co skrzydła mieli u swych ramion,
W obec poważnych Ojców twarzy
Rzec mogę: Grzesznym, lecz nie splamion.

Słuch chwyta szumy jakichś lotów —
To nadlatują wiosny ptaki,
A na ich górne patrząc szlaki
I jam gdzieś z niemi lecieć gotów.

A oto Maj znów zszedł na ziemię,
Cudowny, śpiewny jak przed laty:
Też same wonie ronią kwiaty,
Ziemia w miesięcznych blaskach drzemie

I miłościwie na swe łono
Przytula wszystkie swoje twory;
Miłością tętnią pola, bory,
Miłością, zda się, gwiazdy płoną;

A ja, o ramię bratnie wsparty,
Harmonią nocy kołysany,
Rozwijam wspomnień skręt różany,
Jak papirusu zwój zatarty.

I usta zdawna już zamknione
Otwarła wspomnień moc cudowna;
Znowu tęsknota niewymowna
W czasy przenosi mię minione;

I oto do cię, ukochana,
Wyciągam drżących ramion dwoje:
Jedyna moja, dziecię moje,
Jedyna — a niezapomniana!

Przebacz, żem tracąc sen mój luby
Szatańsko cierpiał — krzywd zapomnij;
Przez czas, gdy święci i niezłomni
Szliśmy, jak Niebios dwa Cheruby,

Przez pamięć onych szczęsnych godzin —
Wróć! Na pierś wierną złóż swą głowę —
I niech nam wzejdą zorze nowe,
Jakoby nowych dzień narodzin!





O pójdź! Słowiki gniazda ścielą,
Konwalia woń cudowną sączy,
I lilia z lilią dziś się łączy,
Nad lazurową drżąc topielą.

O pójdź! Wszak ze mną woła wszystka
Ta wiosna cudnie ukwiecona,
Co tchem miłości, zda się, kona
Od gwiezdnych rzesz do trawy listka!

Pójdź! woła nas szerokowładna
Pani, co imię ma: Przyroda!
Ona każdemu czarę poda —
I niewyjęta z istot żadna;

Bogata pierś téj prarodzicy:
„Żyj, kochaj, mnóż się“ — to jéj prawo,
Czyli twór orłem jest, czy trawą,
Czy nim syn myśli bladolicy.

A kto jéj darów wzgardził mlekiem
I głodny stał za życia stołem,
Mógł być półbogiem lub aniołem,
Lecz nie wart nazwać się człowiekiem.

O, zleć w spragnione me ramiona,
Jako ptaszyna utęskniona,
I piersi, żądz spalonéj żarem,
Ożywczéj rosy bądź nektarem!

Ja nie powiodę cię przez kwiecie,
Ni po kosztownych tkań kobiercu;
Lecz cię na mojém złożę sercu,
Jako w kolébce małe dziecię.

Na skroń nie zdejmę gwiazd z błękitów,
Piersi perłami nie przystroję,
Lecz szczęścia łzę dam, dziewczę moje,
W chwili upojeń i zachwytów.

Silném obejmę cię ramieniem
I będę garnął mą ptaszynę:
Pochłonę cię, ach — i sam zginę,
Aż jednem staniem się istnieniem.

Z serca mi zetrzesz życia męty
I wszelki czar zcałujesz z czoła,
Twój głos jak z martwych mię powoła,
Bym znów szedł w życie silny, święty.

Bo ust przeczystych, jako twoje,
Cudowną jest, dziewczyno, władza,
Ich żar nie trawi, lecz odmładza;
Świętością — takich ramion dwoje,

Co, za przyrody rozkazaniem,
W wiosny i uczuć swych rozkwicie,
Niebaczne — na śmierć, czy na życie —
Ze swem się splotą ukochaniem.

Aż w obec nich, jak u ołtarza,
Potężna korzy się władczyni,
I życiodawczym uścisk czyni,
I siłą twórczą go obdarza.

Więc zejdź! Więc bądź mi cherubinem,
O miła, spójmy się najściśléj:
Bądź w Niebie skrzydłem mojéj myśli,
Na ziemi dłonią mą i czynem.

Niech mi przesłonią twe pieszczoty
Wszystko, co nizkie i niegodne;
Lećmy, jak duchy dwa pogodne,
Co do gwiazd kują swe tęsknoty.

A gdy się lazur niepogodą
Zaćmi i gromów ryknie głosem,
Niech, strudzonemu w walce z losem,
Twój uścisk będzie mi nagrodą.

Niech tchnieniem ust twych upojony
Pełnię mą wzniosłą rolę w świecie —
I niech znów kocham za miliony,
Przez ciebie — lub — przez twoje dziecię!








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Trzeszczkowska.