Jazz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Harry Waldau
Tytuł Jazz
Pochodzenie Tajemnicza misja pana Dumphry
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1924
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jazz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zeszyt
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

HARRY WALDAU

Piątego dnia, za mego pobytu w New Yorku — byłem wtedy wciąż jeszcze bezrobotny — postanowiłem poszukać pracy jako pianista w jazz-bandzie. W Niemczech miałem jako taki ogromne powodzenie i wmawiałem sobie, że jestem świetnym „synkopistą“. Kiedyś wmawiałem w siebie także, że jestem świetnym odtwórcą Beethovena, ale to było już bardzo dawno.
Udałem się więc na giełdę muzyczną, na 68 ulicę. Muzycy dzielili się tam na dwie kategorje: na tych, którzy zapłaciwszy 100 dolarów za wejście, siedzieli w sali, i na tych, którzy nie dali grosza i czekali na ulicy. Czekałem więc na ulicy! Żułem kawałek „chewing gum“ by wyglądać po amerykańsku i czekałem na szczęśliwy przypadek. Prócz mnie stało też jeszcze ze 300 — 400 osób, wiele z instrumentami pod pachą lub w ręku, czekających także na jaki szczęśliwy traf. Wreszcie podszedł do mnie jakiś chudy i wysoki jegomość z instrumentem pod pachą.
— Pianista? — spytał. — Yes — odpowiedziałem. — First class? — spytał. — Yes — odpowiedziałem. Na co tamten: — Fifteen dollars — i wręczył mi karteczkę tej treści: Sobota, 9 godzina wieczorem, Globehotel, Biała Sala. Było to moje pierwsze engagement w New Yorku.
Gdy przestąpiłem próg białej sali w Globehotelu, wszyscy muzycy byli już zebrani. Orkiestra składała się z 10-u osób, ilość w zupełności wystarczająca, by ogłuszyć słuchaczy. Nie było mowy o jakiejś ceremonii przedstawiania kolegów. Dali mi gruby zwój nut, pełen fokstrotów, i punktualnie o 9-ej rozpoczęliśmy program Nr. 1. Coś tam było o „Baby“. „Baby“ jest teraz w modzie. „Yes, sir, that’s my Baby“, „I wonder where my Baby is to night“, „Baby faces“ i tak bez końca. Zaczęliśmy wszyscy razem i skończyliśmy też wszyscy razem, prócz perkusisty, który dodał jeszcze parę uderzeń, ale to należy do jazz’u. Basy mi się udawały, harmonje także, miałem przeświadczenie, że wypełniam sumiennie, co do mnie należy. Skrzypek spojrzał na mnie z ukosa, ja na niego, ale nie powiedział nic.
Graliśmy tę rzecz siedem razy, potem zaczął się Nr. 2, i to w takim tempie, że ledwom miał czas przełożyć stronicę. Tym razem nikt się nie dziwił, gdzie się „Baby“ podziewa w nocy. Zato czerwiec „rzucał nam róże“ przy akompanjamencie straszliwych pochodów sekstowych i przy kurczowych skokach akordów. Szczególnie zwracał moją uwagę mały instrument, tak zwany saksofon sopranowy. Wyglądał, jak wnuk wielkiego saksofonu tenorowego, który bez wytchnienia porykiwał podejrzanie, podczas gdy jego wnuk wtórował mu obrzydliwym dyszkantem, pewno dlatego, że czerwiec rzucił mu za mało róż. Grałem poprawnie i trzymałem się rytmu perkusisty gdy tempu groziło zwolnienie. Nagle skrzypek zwrócił się do mnie „Fill up“ ryknął.
Słyszałem kiedyś, że człowiek od gazu napełnia wodę, kiedy się gaz nie chce palić, ale w tym wypadku nie rozumiałem wprost o co chodzi. Podwoiłem basy aż do czterech tonów, wygrywałem arpedżjowe akordy prawą ręką, — daremnie! Ponieważ nie mogłem się zorientować, puzonista zaczął „wypełniać“. I jak „wypełniał“! W każdą pauzę, w każdy kącik, w najmniejszą wolną przestrzeń, które nieszczęsny kompozytor pozostawił, wciskały się jego tony. Ryczał i piskał, wygrywał glisanda poprzez całe melodje, na rurę puzonową założył drewniany guzik, tak, że instrument wydawał ze siebie dźwięki, jak Desdemona przed uduszeniem na łożu śmierci. Lekceważąc wszelkie reguły muzyczne, wynajdywał harmonje, które ucieszyłyby szczerze każdego futurystę.
Potem nastąpiła krótka pauza. Wszyscy rzucili się do bufetu, ku wspaniałej kryształowej wazie, z której dwaj służący w liberji nalewali spragnionym mrożoną limonjadę. Prawdziwą mrożoną limonjadę! Chyba poto, by ostudzić gorączkę, wywołaną jazzbandem. Co do mnie, wolałbym jednak „ognistą wodę“. Zawezwano nas na ciąg dalszy.
Usiadłem przy fortepianie z uczuciem zobojętnienia. Przeszło kilka foxtrotów bez żadnych ważnych wypadków. Raz „napełniał“ puzonista, to znów saksofony, lub wszyscy razem, przyczem powstawał piekielny hałas.
Nagle, gdy właśnie spoglądałem w stronę skrzypka, usta jego wypowiedziały to ważkie słowo „break!“ Po dwóch taktach urwało się wszystko tak nagle, że i tu ja urwałem i saksofon altowy zagrał krótkie solo. Właściwie zagrał to przesada. Spadał na złamanie karku z jakichś wyimaginowanych schodów, właził znów na nie pośpiesznie poto, by znów z nich zlecieć. To zajęcie przerwał mu perkusista doniosłym rykiem, wreszcie wpadła orkiestra i znów zaczął się „break“. Basista jeździł wówczas swym smyczkiem po smokingu perkusisty, a ten znów uderzał pałkami rytmicznie po głowie basisty. Z lękiem czekałem na moją kolej. I rzeczywiście po chwili znów padło to mocne słowo „break“ i skrzypek spojrzał na mnie wymownie. Uderzyłem w klawiaturę najpierw jednym łokciem a potem drugim. Zrobiłem glissando wgórę i wdół. Podskoczyłem i usiadłem z całej siły na środku klawiatury (straciła dwa zęby) raz, drugi, trzeci, wreszcie wpadł kotlista. I tak graliśmy bez przerwy w ciągu godziny aż nam ręce mdlały.
I znów pauza z mrożoną limonjadą i ciąg dalszy. Nikt ze mną nie rozmawiał, zdawało mi się, że jestem zgubiony i czekałem na jakąś niespodziankę. Skrzypek zawołał coś do mnie — nie zrozumiałem o co mu chodzi, ale wkrótce pojąłem: wypadłem z taktu! Nie znałem dokładnie tego foxtrotta i było dla mnie zupełną niemożliwością pogodzić się znów z orkiestrą, straciłem wątek. Ogarnęła mnie rozpacz i pasja. Zacząłem szaleć na nieszczęsnym fortepianie w ulubionych tonacjach jazzu: Es i as-dur, dobierając basy na chybił trafił. Tworzyłem nowe akordy, krótko mówiąc, opętał mnie szatan jazzbandu, a ja grałem, nie troszcząc się o tytuł, tonacje, melodje. Napełniałem, robiłem „break“, gratem jak straceniec, a gdy wybiła godzina pierwsza i skończył się ten sabat czarownic, wyczerpani muzycy zaczęli pakować swoje instrumenty. Prawdziwą i jedyną moją przyjemnością była świadomość, że nie potrzebuję zanosić fortepianu do domu.
Kierownik orkiestry wręczył mi 15 dolarów, uśmiechając się ironicznie i prosił — o moją wizytówkę; pewno poto, by ją wywiesić na giełdzie i ostrzec przed zaangażowaniem mojej osoby. Poszedłem do domu z mocnem postanowieniem, że albo wrócę znów do Beethovena albo otworzę kurek od gazu.
Żona moja wolała jednak kurek od razu, wobec tego poszliśmy do klubu z owemi 15 dolarami plus 10 jakie znalazłem jeszcze w kieszeni. Poszliśmy do klubu, w którym nie było mrożonej limonjady. Zato wróciliśmy o 9-ej z rana do domu tak „napełnieni“ żeśmy zaspali Beethovena wraz kurkiem gazowym i obudziło nas dopiero jakieś gwałtowne pukanie do drzwi. Myślałem, że to jest „break“ i właśnie chciałem „napełniać“, gdy przy drugiem uderzeniu oprzytomniałem w zupełności. Otworzyłem drzwi w negliżu i o dziwo! Stał przedemną ów jegomość, który mnie wczoraj zaangażował. „Well“ rzekł, „chce pan grać dziś wieczorem? Nightclub; 15 Dollars, i plenty to drinks“: „Limonjada?“ spytałem podejrzliwie. Zamiast odpowiedzi wyciągnął z kieszeni płaski thermos i podał mi go. Łyknęliśmy obaj świetnej whisky, „and shook hands with each other“. — „You are a first class jazzpianist“, powiedział. „Z początku był pan nieco onieśmielony, ale pierwszy „break“ był wykonany artystycznie, a jak pan przy końcu „napełniał“ — po mistrzowsku! Będziemy robili z sobą interesy.“ To rzekł i poszedł.
Tak nauczyłem się grać w jazz-bandzie. Zrozumiałem teraz całą tajemnicę: nie trzeba wcale umieć grać i wystarczy zupełnie taka znajomość muzyki, jaką wykazał ów głuchy jegomość, który nauczył się grać na flecie i to bez pomocy nauczyciela.
Jeśli kiedy przyjadę do Europy, kupię sobie okulary w rogowej oprawie, przywiozę z sobą 5-ciu silnych synkopistów, a sam usiądę przy fortepianie i zacznę „napełniać“. Albo mnie wtedy zlinczują, albo zrobię grubsze pieniądze. Chyba jednak to drugie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Valentin Pinner i tłumacza: anonimowy.