Przejdź do zawartości

January/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomiędzy mieszkańcami willi w Krakowie a Warszawą stosunki nie były zupełnie zerwane. Jakkolwiek czas i oddalenie ostudza przyjaźnie ludzkie, przecież dawni towarzysze pióra, niejednokrotnie odwiedzali Januarego, kiedy po długich latach osiedlił się wreszcie w Krakowie i zajął tam wybitne stanowisko.
Dawny Ignaś, który ożeniony z panną Jadwigą, został poważnym panem Ignacym, niemal corocznie odbywał pielgrzymki do swego dawnego bożyszcza. Emil, Ewaryst, Leon i inni nieraz w podróżach za granicę zatrzymywali się w Krakowie. Wówczas gościnne progi willi otwierały się, January zapoznawał dawnych przyjaciół swoich z koryfeuszami umysłowego ruchu w Krakowie, pomiędzy którymi zajmował poważne stanowisko.
Kobiety, przyznać to trzeba, rzadziej nierównie odwiedzały Helenę, ale bo też nie miała ona tak ścisłych przyjaźni. Raz, czy dwa tylko, pani Oktawia zajrzała tutaj, ale zajrzała jakby ukradkiem.
Tego roku pani Oktawia, która zwykle u rozmaitych wód spędzała letnie miesiące, zawadziła o Kraków, i w rannych godzinach, gdy ruch miejski jest najmniejszy, wsunęła się do willi swojej dawnej przyjaciółki.
Czas obszedł się łaskawie z jej kapryśną pięknością i po kilkunastu latach była ona niemal tak świeżą, wdzięczną i strojną, jak wówczas, gdy dawała owe praktyczne i pełne światowej mądrości przestrogi Helenie, która usłuchać ich nie była zdolną. Snadź zapanowała nad życiem i burzliwemi prądami jego i nie doznała żadnej z tych namiętności, z tych tragicznych bólów, piętnujących twarz ludzką niestartym stygmatem.
Witała się z przyjaciółką ze swobodą i lekkością, nie wykluczającą bynajmniej serdeczności.
— Wiesz — mówiła, ściskając jej ręce i zasiadając w głębi kozetki w salonie, z wdziękiem nie opuszczającym jej nigdy, — cieszę się, że cię widzę; nawet, prawdę mówiąc, umyślnie urządziłam się w ten sposób, żeby tędy przejeżdżać i zobaczyć się z tobą.
Helena uśmiechnęła się niedowierzająco.
— A jednak mówiono mi już onegdaj, że cię widziano na ulicy — wyrzekła.
— Cóż chcesz! nie zawsze możemy robić, cobyśmy chcieli. Gdybym słuchała siebie...
— O! niby ty słuchasz kogo innego.
— Nie przeczę — odparła z uśmiechem Oktawia — nie kryłam się z tem nigdy przed tobą, iż staram się, by mi najmniej źle było na świecie. Ale wymaga to całej taktyki i dyplomacyi, której nieraz wiele poświęcić trzeba. Nie jestem tak jak ty, uparta, samowolna; płynę z prądem, moja droga... oh! inaczej... Ale ty jesteś szczęśliwa przynajmniej; szaleństwo wasze się udało.
— Filozofia twoja służy ci wybornie! — zawołała Helena, nie odpowiadając na jej wykrzyknik ostatni, — wyglądasz tak, jak gdybyśmy się wczoraj rozstały.
Pomimo tej pochwały, której przyświadczały wszystkie zwierciadła w pokoju, Oktawia westchnęła lekko przy dotknięciu tak drażliwej kwestyi.
— Staram się o to z całych sił, — wyrzekła, — ale niestety... czwarty krzyżyk zbliża się ku końcowi. Mówię to cichutko, bo niema tu nikogo; a zresztą, wiesz to równie dobrze, jak ja. Ale ile razy o tem pomyślę, przechodzą mnie dreszcze i oglądam się, czy jaka niedyskretna zmarszczka nie wypowiada tego głośno wszystkim oczom. Patrzysz, jak gdybyś nie rozumiała.
— Prawda! Ja o tem nigdy nie myślę.
— Ty zawsze jesteś taka zapatrzona w drugich, że zapominasz żyć na własny rachunek. Zresztą, ty co innego, ale ja... Mnie się zestarzeć nie wolno. Widzisz, w naszem społeczeństwie niema miejsca na starą kobietę. Co ona ma robić? Czem zapełnić resztę życia? Kobieta istnieje jedynie przez mężczyznę; a mężczyzna, wiesz dobrze, iż zważa jedynie na piękne i młode. Trzeba więc być piękną i młodą, jakimbądź kosztem. To warunek bytu.
— Oktawio! obowiązki? dzieci?
— Obowiązki? względem kogo? względem męża, który wziął nas dla posagu, zwyczaju, piękności wreszcie, i przestał zwracać uwagę po kilku miesiącach, lub latach? który nigdy nie zatroskał się o naszą rzeczywistą istotę?... Obowiązki?... narzucają nam je ci, którzy na swoje nie zważają. Dzieci idą w świat na własną rękę i zostawiają najczęściej matkę przy osieroconem ognisku. A wówczas, co nam pozostaje, Heleno? Modlić się o rychłą śmierć, lub hodować pieski. Powiedz sama. Jeśli ten czas ma przyjść nieodzownie, niechże przychodzi jak najpóźniej. Prawdziwie, Heleno, odradzałam ci szaleństwo, jakie popełniłaś; a jednak, kto wie, czy to było rzeczywiście szaleństwem? Ty przynajmniej masz zadowolenie serca, stałaś się towarzyszką prac i myśli Januarego...
Była rozdrażniona. Może czuła czczość całego swego bytu.
— Mówmy o czem innem, — wyrzekła Helena, — po co powracać do rzeczy nieodmiennych. Co się dzieje z twemi dziećmi?
Oktawia otrząsnęła się prędko z chwilowego niezadowolenia i mówiła znowu z uśmiechem:
— Oh! wiesz, że zazwyczaj wszystko musi mi iść po myśli. Kieruję je praktycznie, staram się torować im drogę i...
— Ty umiesz to robić, potrafisz ułatwić im życie.
— Staram się o to — wyrzekła. — Ale ja chciałam z tobą pomówić o tobie samej, i dla tego umyślnie zboczyłam do Krakowa.
— O mnie? — zawołała Helena.
Głos jej zadrgał niepokojem, którego ukryć nie umiała.
— Tak jest! Czy wiesz, że pan Tytus powrócił do kraju?
— Powrócił!
To jedno słowo wyszło z ust Heleny; opuściła dłonie na kolana i spoglądała na przyjaciółkę oczyma pełnemi trwogi i smutku.
— Czy ty go widziałaś? — spytała.
— Jakżeż widzieć go miałam? moja droga, pan Tytus nie jest człowiekiem, któregoby dziś widzieć można. Ty nie masz pojęcia, co się z nim zrobiło. Resztki mienia, jakie zabrał, wyjeżdżając, przepadły w jakichś niefortunnych spekulacyach amerykańskich. Przechodząc przez wszystkie szczeble upadku i nędzy, zarówno materyalnej jak moralnej, stoczył się wreszcie do rynsztoka. Czegóż patrzysz na mnie z takiem przerażeniem!
— Jam temu winna! jam winna! — szepnęła nieszczęśliwa kobieta, — to wieczny wyrzut mego życia!
— O! przesadzasz. Przyznaję, że pod twoim wpływem pan Tytus był bardzo porządnym człowiekiem, uchodził nawet za dość rozumnego; ale nie idzie za tem wcale, byś miała brać na siebie odpowiedzialność za złe, które podoba się komuś popełnić.
Rozumowania te jednak nie mogły jej uspokoić.
— Czy ją biorę, lub nie, odpowiedzialność ta cięży na mnie, przygniata mnie. We dnie i w nocy woła na mnie sumienie: „Co uczyniłaś z tem uczuciem, które się ku tobie zwracało? z sercem, co ci zaufało?“ Oktawio! ja nie byłam stworzoną do takich udręczeń! ja nie mogę znieść podobnej myśli!
Oktawia, pomimo tego, nie brała wcale do serca losu pana Tytusa; nierównie więcej dręczyły ją skutki, jakie powrót jego mógł mieć na los przyjaciółki.
— Ja lękam się więcej, — wyrzekła, — zemsty jego; ten człowiek powrócił tak nieprzejednany, jak był nim dawniej.
Helena pochyliła głowę, z pognębieniem widocznem.
— Jest w swojem prawie! — szepnęła. — Nie szemrałabym, nie skarżyłabym się na nic, gdyby tu szło o mnie jedną.
— Szczęściem w stanie, w jaki popadł, teraz świadectwo jego i głos ma małą wagę. Przecież zawsze... odnawia to dawne wspomnienia! January ma nieprzyjaciół... wiem o tem. Lepiej byłoby, gdyby można uzyskać jego milczenie.
— Alboż raz czyniliśmy mu propozycye różne; byliśmy gotowi przyjąć, jakieby tylko chciał warunki... Na próżno... odrzucił z góry wszelkie porozumienie.
— Jesteś ostrzeżoną. Przyjechałam umyślnie. Warszawa nie jest tak odległą od Krakowa, by złośliwe poszepty tutaj nie doszły.
Była ostrzeżoną. Ale ostrzeżenie to było daremnem; wiedziała dobrze, iż poszepty te tutaj doszły i zaciążyły złowrogo nad głową jej dziecka.
Zrazu, choroba Anielki budziła tylko lekki niepokój; po pierwszej gorączkowej nocy, młoda dziewczyna wstała blada tylko i osłabiona; ale po kilku dniach, gorączka się powtórzyła; do niej przyłączył się kaszel suchy, ostry, który już opuścić jej nie chciał, pomimo ciągłych starań.
Cera jej stała się kredowej barwy, a gorący rumieniec rysował się na twarzy, odcięty, wypieczony, na kształt krwawej plamy.
Jednocześnie oczy nabierały blasku, niebieskie źrenice płonęły jak czarne, a usta spieczone, podobne były do ciemnego koralu. Nigdy w życiu Anielka nie była tak piękną; szeptały to wkoło niej niejednokrotnie zachwycone głosy. Ale mówiono jednocześnie, że Anielka ma suchoty, że piękność ta podobną jest do owocu, dojrzewającego pozornie i nęcącego najświetniejszemi barwami, w czasie, gdy robak ukrywa się w jego głębi.
Z Januarym stary doktor, który ją leczył, mówił otwarcie i nie robił żadnej nadziei. Od razu ta straszna choroba przybrała niezwalczony charakter, jaki ma często w latach pierwszej młodości, zwłaszcza, gdy się sprzymierzy z jakim moralnym czynnikiem. Wszelkie leki, ostrożności, przepisy, okazywały się bezskutecznemi.
Helena nie pytała się doktora o stan córki, lękała się potwierdzenia najgorszych swoich domysłów; pielęgnowała ją dnie i noce, nie spuszczała z oczów, jak gdyby było w jej mocy bronić ją wzrokiem od postępów choroby, jak broniła od wieczornego wiatru, lub południowego słońca.
Anielka była cicha i milcząca. Nie znała swojego stanu, albo też nie pokazywała po sobie, że go zna. Wypełniała przepisy doktora, miała zawsze uśmiech i wdzięczne słowo dla tych, co ją pielęgnowali; tylko czasami wzrok jej wlepiał się w dalekie przestrzenie z takim wyrazem, jakby tam szukała szczęścia, które ją tutaj odbiegło.
Choroba dokonywała dzieła swojego z nieubłaganą szybkością. Podróż do Szczawnicy nie przyniosła żadnej ulgi. Ożywcze powietrze gór okazało się zbyt ostrem. Anielka powróciła w takim stanie, iż nie podobna było myśleć o wywiezieniu jej na zimę do cieplejszych krajów. Zrazu, życie jej rachowało się na miesiące, później na tygodnie, aż wreszcie przyszedł czas, że rachowano je na dnie.
Jak zwykle w podobnych razach, były chwile pogorszeń i polepszeń, nawet takie, w których ci, co nie byli obeznani z przebiegiem zabójczej choroby, mogli łudzić się jakąś nadzieją. January wiedział, że córka ich była bezpowrotnie skazaną, ale wiedział o tem on jeden. Nie pozwolił, by odebrano nadzieję matce i bratu.
Jednocześnie wkoło domu jego zaczęła się robić próżnia; stosunki, łączące ludzi z jego rodziną, znacznie ochłodły.
Od świata poczęła wiać atmosfera sztywna, urzędowa, lodowata. Przyjaciółki przestały odwiedzać Anielkę. Coraz mniej kolegów zaglądało do Lucyana; jeśli spotkali go na ulicy, witali się krótko, niechętnie, a zdarzało się nawet, że go mijali szybko, jakby go nie widząc.
Zrazu Lucyan zanadto myślał o siostrze, by zwracać na to uwagę. Są przecież fakta wyraźne, które nawet najbardziej zaabsorbowanym rzucają się w oczy.
Na początku września willa Januarego wznosiła się milcząca i posępna, wśród złotych fal jesiennych słońca, które oblewało ją gorącemi jeszcze promieniami.
Anielka w wygodnym amerykańskim fotelu, w którym zniesiono ją do ogrodu, pomimo ciepłej popołudniowej pory, otulona szalami, kołysała się lekko.
Ogród przepełniony był kwiatami; astry, georginie, malwy, balsaminy i wszystkie bezwonne kwiaty jesieni błyszczały w klombach jaskrawemi barwami. Wśród nich tylko gdzieniegdzie gwoździki lub lewkonie roznosiły wkoło przejmujący zapach.
Anielka była sama z bratem. Uprosiła matki, by poszła odpocząć po nocy bezsennej. Lucyan podparł głowę na ręku i patrzał ponuro na świat otaczający; ogród, w którym tyle chwil wesołych pamiętał, w tej chwili wydał mu się smutnym jak cmentarz; powietrze jesienne miało dla niego coś grobowego; cisza jego przywodziła mu na myśl ciszę śmierci, a wonie kwiatów nawet przypominały pogrzebowe kadzidła.
— Chodź tu bracie! — szepnęła Anielka, przywołując go do siebie. Głos jej był cichy, jak tchnienie.
Zbliżył się, usiadł prawie przy jej nogach na ławce, na której niegdyś tyle razy siedzieli razem, i rzucił jej na kolana pęk kwiatów, które lubiła.
— Czy mama odeszła? — spytała go znowu, oglądając się wkoło niespokojnie.
Skinął głową, nie był zdolny przemówić, dusiło go wzruszenie.
Milczała czas jakiś i blade swe wychudłe ręce przesuwała pomiędzy puklami jego włosów, jak to czyniła, będąc dzieckiem. Oczy jej były wlepione w przestrzeń, a usta poruszały się słowami bez dźwięku. Lucyan pochylił się, by zakryć łzy, które nieposłuszne woli, płynęły mu z oczu. Ale ona dojrzała lekkie drżenie jego postaci, lub dosłyszała stłumione westchnienie, bo z włosów spuściła dłonie na twarz jego i uczuła, że twarz ta była mokra.
— O! — szepnęła, próbując uśmiechnąć się — czy to rosa kwiatów, które zbierałeś dla mnie?
Podniósł głowę, pomieszany cały, pokazując jej spłakane oblicze i usiłując jednocześnie wytłumaczyć swoje wzruszenie.
Ona wstrząsnęła głową.
— Czy ty myślisz bracie — wyrzekła zwolna — że ja nie wiem dla czego płaczesz? płaczesz, bo widzisz, że ja umieram. Nie kryj mi łez; to napróżno! A potem, widzisz, to byłoby straszno umrzeć tak młodo, nie płakaną przez nikogo. Ty będziesz pamiętał o mnie, nieprawdaż?
— Anielko! — zawołał, tłumiąc wzruszenie — czyż nie kochamy cię wszyscy!
Pomimo bladości i wypieków choroby, zapłoniła się jak róża tak, że na chwilę jedną ten rumieniec zatarł na jej twarzy złowrogie piętno i rzucił na nią odblask przeszłości.
— Milcz! milcz! Lucyanie; wiesz dobrze, iż nie jestem niewdzięczną; ale ty wiesz także, o kim ja myślę.
Miała słuszność; świadczyło o tem gniewne ściągnięcie brwi, które dostrzegła.
— Nie tak! nie tak patrz na mnie! — szeptała błagalnie — bo widzisz są rzeczy, o których ja mówić muszę; które mnie dławią, leżą mi jak kamień na piersiach; będzie mi lżej, gdy je wypowiem. A ja nie wypowiem ich nigdy, jeśli się będziesz gniewał.
— Wiesz dobrze, iż nie gniewam się na ciebie; któż by mógł na ciebie się gniewać?
— Ty dawniej odgadywałeś myśli moje. Czyś już tego zapomniał? — wyrzekła, spoglądając na niego trwożnemi oczyma.
Była w tych słowach błagalna pieszczota i dawny urok podniesiony do potęgi zbliżeniem się śmierci. Rozumiał ją; chciał zadosyćuczynić jej woli; jednak pomimo wszystkiego, nie był zdolny pomyśleć o człowieku, który prawdopodobnie był sprawcą jej śmierci. Daremnie walczył, by pokazać jej pogodne oblicze.
— Nie mogę! nie! — szepnął wreszcie — Anielko! żądaj czego chcesz!
Niebieskie oczy tkwiły ciągle smutnie wlepione w niego, a głos rozbrzmiewał cichy, drżący, łez pełny.
— Ja chciałabym tylko pomówić o nim z tobą, pomówić przyjaźnie.
— Przyjaźnie? a więc mów! kiedy tego żądasz; ja cię słuchać będę.
— Nie tak! nie tak Lucyanie! och! gdybyś ty tylko nachylił się ku mnie i wyszeptał to imię.
— Władysława?! — zawołał gwałtownie.
Przymknęła oczy, jakby samo brzmienie tego słowa sprawiało jej przyjemność, i tak zdawała się słuchać, aż ostatnie echo dźwięku skonało w powietrzu.
— Ty go nienawidzisz! ja wiem, że ty go nienawidzisz! — szepnęła znowu, patrząc mu w oczy.
Chciał coś mówić, ale ona skinęła ręką, żeby jej nie przerywał.
— Był czas, gdy ja oskarżałam go także; buntowałam się przeciw losowi, chciałam nienawidzieć go także; usiłowałam zapomnieć. Ale widzisz, ja zapomnieć nie mogłam!
Umilkła przez chwilę... Zaglądała w głąb pamięci, czy też nabierała sił do dalszej mowy, którą co chwila kaszel przerywał.
— Potem — szepnęła dalej — stała się we mnie cisza wielka; złe myśli, złe uczucia minęły. I w miarę, jak siły moje były słabsze, stawałam się lepszą, sprawiedliwszą.
Spojrzała mu w oczy.
— Ty nie wierzysz, by to było sprawiedliwością mój bracie? Czemu? Widzisz! ja nie mogę zwątpić o nim, bo gdyby tak było, musiałabym zwątpić o wszystkiem, co dobre, co szlachetne! co wielkie! By tak postąpić, on musiał mieć przyczynę jakąś, której my nie znamy.
— Jaką?
— Jaką, bracie? Zadawałam sobie to pytanie przez całe dnie burzliwe; przez całe noce bezsenne, pytałam o to samej siebie i otaczającego świata i serca, które biło niespokojnie, szalenie. Może narzekałam, oburzałam się i ja także; aż przyszło mi na myśl, że nie mamy prawa potępiać tego wszystkiego, czego nie rozumiemy. Nieprawdaż?
Dopraszała się odpowiedzi, zgodnej z myślą swoją; doprosić się jej nie mogła.
— A potem — mówiła po chwili, zarumieniona cała — czyż on wiedział, że zostawił tutaj taką pustkę? ja przecież nie powiedziałam mu tego nigdy, nigdy!
— Powiedz mi Anielko, że go chcesz zobaczyć, a przywiodę ci go; przysięgam! choćbym miał szukać, nie wiem gdzie.
Jakiś ogień nadziei czy radości, zapalił się w jej oczach, ale zagasnął szybko.
— Nie! nie! on mógłby powrócić tutaj przez litość. A ja nie chcę litości jego za nic. A potem on taki dobry, on by mnie żałował: na co go zasmucać.
— Ty zawsze myślałaś o drugich, a nigdy o sobie, Anielko.
— Bo widzisz bracie, o mnie niema co myśleć. Czemże ja jestem? Troską i cierpieniem dla was wszystkich. Życie moje przeszło jak sen, jak tchnienie wieczorne. A jednak, kiedy myślę nad sobą, to zdaje mi się, że ja także mogłam była być na coś przydatną; mogłam być przynajmniej dla jednego ludzkiego serca dźwignią, osłodą, tem, czem matka jest dla ojca. Ale może ja się łudzę bracie, może tak myśli każdy upadający w walce, a może jest to ostatnią pociechą zwyciężonych i smutnych. W takim razie nie odbieraj mi jej. Jestem zbyt biedną, by wysnuć sobie inną. Mnie już nic nie przyjdzie ze świata, świat ten znika mi z oczu coraz więcej; wszystko oddala się odemnie, jakbym patrzała na przedmioty przez szkła odwrotne; wszystko wydaje mi się takie małe, takie nędzne... wszystko, oprócz niego!
Mówiła, jakby sama do siebie; jakby raz wypowiedzieć chciała to, co przepełniało jej serce; rzucić to w jego pamięć i zostawić chociaż ten ślad swego istnienia, zanim zamilknie na wieki.
Słuchał ją z twarzą podpartą na dłoni, posępny jak noc. Łagodne uczucia jej nie znajdowały w nim oddźwięku, przeciwnie, budziły coraz namiętniejszy gniew przeciw sprawcy jej cierpień. Wyczytała to w jego spojrzeniu i zatrzymała się nagle.
— Lucyanie! — zawołała smutno bardzo — ja nie takim widzieć cię chciałam!
Próbował odwrócić głowę, ale poczuł na skroniach jej drobne rozpalone dłonie, które ze słodką przemocą zwróciły ją znów ku niej.
— O! Lucyanie, mam prośbę do ciebie; a ty odmówić mi nie możesz, bo to może będzie ostatnia moja prośba.
— Mów! tylko przez litość, nie żądaj niepodobieństwa.
— Lucyanie! Lucyanie! nie sądź go, abyś nie był sądzony; — dodała pospiesznie, składając przed nim ręce, jak do modlitwy.
Te biedne, wychudłe, przezroczyste ręce, miały także swoją wymowę: były dotykalnem świadectwem cierpienia, obrazem zniszczenia dokonanego przez chorobę.
Przypominały mu nietylko fazy choroby, ale i przebieg życia. Wszak były to te same niespokojne, żywe, drapieżne rączki dziecinne, z okrągłemi paluszkami, pełnemi dołeczków i fałdów, które niegdyś bawiły się jego włosami, targając je niemiłosiernie. Później, te same rączki przeistoczyły się w czerwone, niezgrabne ręce podlotka, pełne zawsze blizn, szram i zadrapań; aż niespodzianie stały się ślicznemi panieńskiemi rączkami, z aksamitnem dotknięciem, by znów pokazać mu się zwiędłe, w szkieletowem wychudnięciu.
Te ręce wyciągnięte ku niemu błagalnie, modlące się nędzą swoją, boleścią, śmiercią przedwczesną, dokonały więcej, niż słowa.
Pochwycił je i przycisnął do ust.
— Uczynię wszystko co zechcesz! co rozkażesz!
Wydała słaby okrzyk jak dziecko, które otrzymało to, czego pragnęło.
— Ty zawsze byłeś dobry dla mnie! — zawołała — ja wiedziałam, że mnie nie zechcesz zasmucić!
Trzymał w swoich jej ręce, w których szybko, ostro uderzały pulsa, i nie mógł się od nich oderwać. Zdawało mu się, że zdoła zatrzymać uciekające życie, że uśmierzy ich gwałtowne tętna.
A ona, ośmielona, tuliła się do niego i szeptała tak cicho, że odgadywał słowa na jej ustach.
— Ty zobaczysz go kiedyś, wiem o tem; spojrzycie razem w przeszłość i znajdziecie mnie pomiędzy sobą. Jeśli on kiedy zapyta o mnie, ty powiesz mu, że ja nie miałam do niego gniewu, ani żalu; że ja wierzyłam mu zawsze i że kochałam go aż do śmierci. Ty powiesz mu to, jak ja ci mówię w tej chwili.
Nie potrzebowała słów przyzwolenia, czuła, że zwyciężyła jego zawziętość; czytała w jego oczach, że wykona jej prośbę.
Była pomiędzy nimi chwila uroczystej ciszy, jak w dniach dzieciństwa; serca ich tuliły się jedno do drugiego, myśli biegły razem.
Przerwał ją szelest zbliżających się kroków. January nadchodził z Heleną.
— Nie mów im nic o tem — wyrzekła szybko, pochylając się ku niemu — dla ciebie jedynie nie chciałam mieć tajemnicy. Ty i ja, zdaje mi się, że to jedno. Po co ich zasmucać; życie i tak jest smutne. Spójrz na matkę; umierający się nie mylą, ona cierpiała, ona cierpi przynajmniej. Ty jesteś zdrowy i silny, ty nie zasmucisz jej tak, jak ja Lucyanie; nieprawdaż?
I, odrywając od niego spojrzenie, skierowała je do nadchodzących i uśmiechnęła się cierpliwie, łagodnie, jakby prosiła o przebaczenie za boleść, jaką im sprawiała chorobą.
Była to męka nie do opisania, patrzeć na to gasnące życie, na tę bujną, kwitnącą młodość, niszczoną zabójczą chorobą. Miałże dalej patrzeć na to bezczynnie? Obiecał siostrze, że przywiedzie jej Władysława; przywieść go jej musiał.
A przytem miał jakieś niewyraźne przeczucie, że nagły wyjazd jego łączył się z temi niepojętemi zjawiskami obojętności i oddalenia powszechnego, które dotykały tak dziwnie młodzieńczą dumę jego. Przyczyn pojmować nie mógł, ale mimo to cierpiał piekielnie.
W podobnych chwilach powstają niczem nie zwalczone gorycze, zatruwające życie całe; rodzą się nieuleczalne moralne choroby, zapanowywa pogarda dla tego świata, pełnego fałszu, niesprawiedliwości i moralnej nędzy, albo też przepala się w ogniu cierpienia ludzka natura; rodzą się wielkie bunty, lub wielkie przebaczenia; powstają wrogi ludzkości, lub jej służebnicy.
Lucyan cały wieczór dnia tego i noc całą układał w myśli gorączkowe zamiary. I nakoniec, ze szczęśliwą wyobraźnią młodości, która o niczem nie wątpi, roił, iż jemu przypadła w udziale rola zbawcy rodziny. Postanowił odszukać Władysława, wydobyć z niego tajemnicę, wyjaśnić nieporozumienie, — bo wszakże to mogło być tylko nieporozumienie, — i przyprowadzić żałującego do stóp Anielki.
Marzenia jego sięgały dalej jeszcze. Anielka, odzyskawszy spokój, musiała odzyskać zdrowie i wszyscy byli znowu złączeni, spokojni, szczęśliwi jak dawniej.
Tak przedstawiło mu się przynajmniej położenie przy promieniach wschodzącego słońca. Dzień był prześliczny, w przeźroczystem powietrzu jego młode oczy dostrzegały na skraju widnokręgu śnieżystą linią szczytów tatrzańskich. Świat był tak piękny, wiatr zachodni tak rzeźwiący, iż w podobny poranek nie mógł wątpić o niczem, a szczególniej o siłach własnych, o powodzeniu swoich śmiałych zamysłów.
Spał zaledwie kilka godzin, zerwał się razem ze słońcem; pilno mu było w czyn je wprowadzić.
Korzystając z samotności i ciszy panującej jeszcze w domu, upakował w małą walizkę, której używał czasem przy wycieczkach zamiejskich, najpotrzebniejsze rzeczy, potem dopiero otworzył szufladkę od biurka i przerachował pieniądze. Kasa jego była dość zaopatrzoną na podróż, którą zamierzał; bo z zamiarem swoim nie chciał się zwierzać nikomu.
Cel jednak podróży nie był dla niego jeszcze określony. Władysław mówił wprawdzie, że jedzie do Warszawy, ale nie wiedział, czy tak uczynił; w istocie była to chwila tak gorączkowa, iż nie był pewny tego, co słyszał, jak Władysław mógł nie być pewnym tego, co mówił.
Skoro tylko godzina pozwoliła na to, poszedł do jego matki. Znał ją dobrze za dawnych czasów, kiedy codziennie prawie miał jakiś interes do kolegi i zachodził do niego.
Stara kobieta zajmowała tęż samę izdebkę, co dawniéj. Żyła odludnie, wiecznie zajęta ręczną pracą, która pomagała jéj do utrzymania, bo mała emerytura po mężu nie zabezpieczała jej bytu.
Drzwi jej nie były zamknięte; nie lękała się złodzieja i zapewne nie chciała tracić czasu na otwieranie. Skoro więc Lucyan zastukał, zawołała, by wszedł, nie pytając, kto był nawet.
Widząc wchodzącego, przysłoniła oczy rękoma, bo wzrok miała osłabiony, i przez chwilę przypatrywała mu się w milczeniu.
— To ja, pani! — odezwał się młody człowiek.
Poznała go i na twarzy zarysował się wyraz składany, jakby widok jego sprawiał jéj przykrość i zarazem budził dobre wspomnienie. Widywała go zawsze razem z synem i nawet niegdyś lubiła bardzo; on zwykle przynosił tu wesołość, rozrywał w pracy Władysława, a przytem był synem ludzi, którym ona była winna wdzięczność za naukową pomoc, jakiej doznawał, za zachętę i przyjaźń, jaką zaszczycał go January.
— A! pan Lucyan! — odezwała się nieco drżącym głosem.
Spojrzała na niego, gdy się przybliżył, długo, boleśnie, — może ze skrytą wymówką.
— Siadaj pan! chociaż pewno nie zagościsz tu długo. U staréj nudno... i co prawda... nie masz tu co robić.
Był w tych słowach cień niechęci, który mu nie uszedł; słuch jego stał się teraz nadzwyczaj czułym na podobne dźwięki, nieznane mu dawniej; chwytał najsubtelniejsze odcienia.
Rumieniec wybił mu na twarz; nie myślał korzystać z zaproszenia.
— Chciałem dowiedzieć się o Władzia — wyrzekł tylko.
— O Władzia? — zapytała podejrzliwie — dla czegóż pan mnie pyta o niego?
Pytanie to było dla niego dziwne i uczynione dziwnym tonem, przecież odparł z prostotą:
— Bo nie pisał do mnie.
— Nie? doprawdy nie? — wyrzekła z zadowoleniem, niepokojem i gniewem zarazem — ha! to trudno!
— Gdzież on jest?
— Alboż pan myślisz, że on pisuje do mnie?
Wzruszyła ramionami i znowu zabrała się do roboty. Ale ręce jej drżały, a druty z metalicznym dźwiękiem uderzały jedne o drugie.
— Nie pisuje? jakto! i do pani nie pisuje wcale? — zawołał Lucyan zdumiony — to być nie może!
W téj chwili widać było na niéj gniew wyraźny; wzbierał on chmurą na czole, migotał w źrenicach, pokazywał się na ustach, przyciętych, a drgających.
— Dlaczegóżby miał pisać? Cóż go obchodzi matka, która stanęła pomiędzy nim, szaleństwem, a hańbą. Alboż starzy nie mają swoich pojęć? Alboż te pojęcia pasują do dzisiejszego pokolenia? mów im o uczciwości, o cnocie, obyczaju: dla nich to przesąd tylko.
Mówiąc to, obcierała oczy, nie samym gniewem błyszczące, i spoglądała na Lucyana z wyraźnym wyrzutem.
— Władysław nie potrzebuje tego, aby mu przypominano podobne rzeczy! — zawołał młody człowiek, zmieszany, nie wiedzieć czemu, wzrokiem starej kobiety.
— Co pan wiesz o tem?
— Znałem go, i gotów byłbym przysiądz za niego.
— To mi rękojmia! — mruknęła przez zęby, przywiedziona do ostateczności.
Stanął jak wryty, oblany purpurowym rumieńcem; ta kobieta, która kochała go niegdyś, rzuciła mu te słowa wprost w oczy. Dawniej byłby zaprotestował z całą namiętnością niepokalanego sumienia.
Teraz nie śmiał tego uczynić; słowa te uderzyły go, jak grom. Spotykał tu wyraźny objaw tej niechęci, tego lekceważenia, które dom ich dotykało.
— Ale powód? Powód?
Były chwile wewnętrznéj męki, wśród których radby był sam w sobie wynaleźć grzech jaki, za który spadałyby na niego te gromy.
Daremnie! Sumienie jego było czyste, jak kryształ, i nietylko nie miało na sobie skazy żadnej, lecz nawet nie było zdolnem pojąć skazy. Szlachetna, wysoko wyrobiona natura oburzała się na każdy wątpliwy uczynek.
Tymczasem zapytywał samego siebie: czy nie popełnił bezwiednie zbrodni jakiej? Nieprzyjazna atmosfera, którą czuł się otoczony, tutaj stawała się duszącą.
— Pani! — zawołał tylko z głębokim wyrzutem w głosie — ja nie zasłużyłem...
— A ja czy zasłużyłam na to, by opuścił mnie w ten sposób i nie dał znaku życia, jak umarły... Co mi tam pan mówisz o zasługach! wyście sami wszystkiemu winni.
— My! — zawołał z niepohamowaną gwałtownością, bo zdawało mu się, że chwyta na jej ustach otaczającą go tajemnicę — my!
Rzucił się ku niej, zaklinał wzrokiem i wyrazem twarzy, aby mówiła jaśniej.
Ona przecież opamiętała się szybko i ze zręcznością, na której nie zbywa czasami najbardziej ograniczonym kobietom, starała się zmylić jego podejrzenia.
— Panie Lucyanie! — wyrzekła odmiennym tonem — po co pan tu przyszedłeś! Przypomniały mi się dawne czasy, ot, i sama nie wiem, co mówię. Widzisz pan sam, że zostałam osierocona i nieszczęśliwa.
— Dla czego? powiedz mi pani: dla czego? — zawołał gorąco.
— Dla czego? — odparła, — mając się na ostrożności przeciw pokusom gniewu i gadatliwości — pytasz pan, jak dzieciak, nieszczęścia, zkąd przyszło i po co?... Niby to ono odpowie... Tak to bywa z początku, z młodu. Potem, jak je spotkasz zawsze i wszędzie na swojej drodze, to się i dziwić przestaniesz.
Spuściła głowę na piersi, a palce machinalnie przebierać zaczęły stalowemi drutami.
Przez chwilę trwało milczenie; oboje daleko odbiegli w tej rozmowie od pierwotnego przedmiotu.
Wreszcie Lucyan odezwał się znowu:
— Powiedz mi pani przynajmniej, gdzie Władzio pojechał?
— I cóż panu z tego przyjdzie? — zapytała, patrząc mu bystro w oczy.
Jakiś instynkt ostrzegł Lucyana, że nie powinien wyjawiać prawdziwego powodu swego pytania.
— Jeden z kolegów naszych — wyrzekł — wybiera się do Warszawy i prosił mię o jego adres.
Nie było to zupełnem kłamstwem; przecież, wymawiając je, mimowolnie spuścił oczy.
— A kto go tam wie, czy jest jeszcze w Warszawie; czy go licho nie poniosło dalej; — westchnęła — żeby mi choć to doniósł, żeby choć to jedno. Ale nic, nic i nic; ha! taki zacięty był od maleńkiego i takim pozostał.
Widocznie nie wiedziała nic więcej; widocznie pomiędzy matką a synem zerwały się stosunki serdeczne, jakie istniały dawniej. Przeszła tu jakaś burza rodzinna. Zrozumiał też i to także, że nie miał tu co robić dłużej.
Druty poruszały się gwałtownie, wargi zdawały się przycięte postanowieniem milczenia, a wzrok obejmował go niechętnem spojrzeniem.
Pożegnał się i wyszedł szybko, odebrawszy zaledwie wzajem lekkie skinienie głowy, w którem upatrywał słusznie, czy niesłusznie, jakiś lekceważący wyraz.
Powrócił do domu, utwierdzony w swoim zamiarze. Najtrudniej mu jednak było zmyślić jakiś powód, kilkodniowego choćby, wyjazdu.
W okolicznościach, w jakich się znajdował wobec choroby siostry, rozpaczy rodziców, o powód było trudno bardzo. Dawniej nieraz robił wycieczki do kolegów, odwiedzając ich wiejskie siedziby; a teraz...
To też kiedy oświadczył, że zamierza na dni kilka wyjechać, wymieniając pierwszą lepszą miejscowość, jaka mu na myśl przyszła, przejęło to bolesnem zdziwieniem Helenę, a January spojrzał na niego chłodno i poważnie, jak to czynił, ile razy mu się coś nie podobało. Powtórzył jednak swoje postanowienie. Nikt mu się nie oparł wyraźnie, tylko Anielka podniosła główkę z ożywieniem niezwykłem, w oczach jej zadrżały niewyznane nadzieje. Ścisnęła mu rękę gorączkowo.
— Jedź! jedź! — wyrzekła cicho — i wracaj prędko, bo widzisz bracie, ja nie mam czasu czekać.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.