January/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JANUARY.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
przez
Waleryę Marrené.
(Morzkowską).
TOM II.
KRAKÓW.
NAKŁAD REDAKCYI »ŚWIATA«.
1891.


Kraków. — Druk WŁ. L. Anczyca i Sp. pod zarz. J. Gadowskiego.






W spokojnym, cichym i doskonale urządzonym domu pana Tytusa panował teraz nieład i zamieszanie, stokroć większe jeszcze, niż po pożarze. Helena, wyszedłszy rano bardzo, nie powróciła na obiad. Był to fakt nadzwyczajny, fakt, który nigdy podobno nie zdarzył się dotąd.
Pan Tytus chodził od okna do drzwi, spoglądał na wszystkie zegarki po kolei i niespokojnie wypytywał służbę, lękając się jakiegoś wypadku, bo do tej chwili żadne przeczucie rzeczywistości nie postało w jego umyśle.
Służba krzątała się zafrasowana, i uśmiechając się po kątach, pokazywała panu twarze, pełne urzędowej troski, a dzieci biegały wszędzie, nie rozumiejąc o co chodzi, rade jak zwykle każdej zmianie zwyczajów.
Podano wreszcie obiad, ale pan Tytus go nie jadł. Brakło mu jasnej, uśmiechnionej twarzy, uważnej na jego skinienie; brakło mu rzeczy, do których nawyknął. Troska jego wzrastała z minutą i z chwilą każdą. Chciał robić poszukiwania. Poszukiwania jednak podobne zwykle budzą szyderstwo; wiedział on dobrze, że mąż, szukający żony, wydaje się tak głęboko komicznym, iż nie miał odwagi narażać na coś podobnego dobrego imienia Heleny i swej własnej domowej sławy.
Zresztą, gdzież miał szukać? Czy pytać o nią ulic miasta, przechodniów wszystkich, czy też niektórych jego mieszkańców? Helena nie miała ani ścisłych przyjaźni, ani światowych nawyknień, nie należała do żadnego dobroczynnego bractwa; życie jej było bez tajemnic; ile razy wychodziła z domu, wiedziano zwykle, gdzie się udaje. Szukać podobnej kobiety, jest to czyste niepodobieństwo.
Pan Tytus postanowił czekać jeszcze. Usiadł w salonie, zkąd najlepiej można było słyszeć dzwonek drzwi wchodowych, przebiegając myślą po raz setny wszelkie możliwe wypadki, jakie mogły ją zatrzymać.
W rezultacie niepokój nie był niczem usprawiedliwiony. Helena nie miała wprawdzie serdecznych przyjaciółek, u którychby trawiła część życia, ale za to bardzo często szukano u niej dobrej rady, proszono ją o rozmaite przysługi, których ona nie odmawiała nigdy. Coś podobnego mogło się wydarzyć; mogła dać znać o tem do domu, a posłaniec spóźnił się z bilecikiem, albo też zupełnie go zagubił.
Wszakże fakta takie zdarzają się codzień, wszakże doświadczył ich każdy, a wobec nich, niepokój był szaleństwem, z którego Helena i on śmiać się będą, gdy tylko rzecz cała się wyjaśni.
Naprzekór jednak tym racyonalnym rozumowaniom, spokojnym nie był; głucha troska, którą napróżno starał się odżegnać, wgryzała mu się do serca, a pierś tłoczył mu ciężar, zwiększający się z chwilą każdą, jakby ubiegające minuty łączyły się do niego jedna po drugiej, nakształt ciężkich ołowianych kropel.
Po niejakim czasie, bezczynność stała mu się niepodobną do zniesienia. Bez myśli żadnej pochwycił kapelusz i chciał iść, gdzie go oczy poniosą, gdy dzwonek odezwał się w przedpokoju. Nie czekając na służbę, sam pobiegł otworzyć. Nie wątpił na chwilę, że to Helena, i gotował się przyjąć ją z radosnemi wymówkami, gdy wyciągnione do uścisku ramiona jego opadły, — znalazł się wobec Oktawii.
Wyraz zawodu, jaki zarysował się na jego twarzy, musiał być bardzo wybitny, bo Oktawia zrozumiała go odrazu. W innej chwili byłaby zapewne roześmiała się szczerze z twarzy, jaką ją witał; teraz jednak ona także zdawała się zafrasowaną i zapytała o Helenę.
— Jakto! — zawołał pan Tytus — więc mojej żony z panią niema? więc pani nic o niej nie wiesz?
Badała go niepewnemi oczyma; słowa te nie wydały się jej dość wyraźnemi, lękała się z czem wydać, i nie odpowiadając wprost na pytanie, zadała inne:
— Odkądże niema Heleny?
— Od rana. Czyś pani jej nie widziała?
Oktawii zrobiło się zimno i gorąco; usiadła w milczeniu, przerażona, ona także; przeszedł jej przez myśl przebłysk rzeczywistości. Widziała ją dzisiaj gotową na wszystko.
Pan Tytus nie pytał o więcej; oczywiście, skoro Oktawia nie odpowiadała, nie wiedziała nic. Rzecz ta zdawała mu się zupełnie jasną.
Warszawa jednak jest zbyt małem miastem, by w niem cośkolwiek mogło się długo ukryć. Niebawem ktoś z domowych przybył z doniesieniem, iż widziano dziś rano Helenę kupującą bilet kolejowy.
Była to dla pana Tytusa piorunująca wiadomość, komplikująca nadzwyczajnie jej nieobecność. Nie rozumiał, nie podejrzewał nic i podniósł na Oktawię zdumione oczy.
— Helena była u mnie na chwilkę dziś rano — wyrzekła wówczas.
— I cóż! czy miała jakie zamiary spaceru, przejażdżki? Dlaczego nie powiedziała mi tego?
Oktawia milczała; wzajem chciała się wielu rzeczy dowiedzieć.
— Pójdę na kolej! — zawołał wreszcie pan Tytus — może kasyer pamięta, dokąd wzięła bilet? z kim była?... a przynajmniej spotkam ją na banhofie.
Czy pojechała sama? Czy miała powrócić kiedy? Pytania te powstały w głowie Oktawii i zaniepokoiły ją śmiertelnie.
— Daremny mozół! — zawołała z żywością — któż pamięta wydane bilety? pociągi powracają o rozmaitych godzinach; możesz pan czekać noc całą.
Miała słuszność; wszystko to było niepojęte.
Są położenia jednak, wyrabiające szybką intuicyę. Pan Tytus nie rozumiał, co stać się mogło, dostrzegł przecież, iż Oktawia mniej zdawała się być zdumioną od niego; dostrzegł, iż służba domowa, poza konwencyonalną maską, nałożoną przez konieczność, miała szyderczy uśmiech. Nagle przypomniał sobie wczorajszą rozmowę... i przebiegł go dreszcz zimny, kolana się pod nim ugięły, pot wystąpił kroplami na czoło.
— Ha! — szepnął zduszonym głosem.
Nie powiedział nic więcej, ale oczy szeroko rozwarte wlepił w Oktawię, jakby powziął i to podejrzenie, że ona coś wiedziała, coś ukrywała przed nim.
Czas jakiś stał odurzony. W myśli jego odbywała się praca wielka: przy świetle nagle zrodzonych podejrzeń, przepatrywał pożycie swoje, w którem od niejakiego czasu zaszły pewne odmiany. Drobiazgi, szczegóły, na które najmniejszej nie zwrócił uwagi, powracały mu do pamięci, pełne ukrytego znaczenia.
Są umysły, spokojne zwykle, w których raz zasiane podejrzenie rozrasta się szybko, zagarnia pod panowanie swoje wszystkie władze, i posługuje się niemi, dopóki nie zdobędzie sobie pewnika.
— Ha! — szepnął po raz drugi, i oczy jego skierowały się gwałtownie ku oknu Januarego. Okno było zamknięte, nie dawało znaku życia. Pan Tytus, zapominając o Oktawii, jak szalony wybiegł z pokoju, i w minutę później dzwonił do jego drzwi.
Odpowiedziało mu głuche milczenie.
Dzwonił dalej, niezmordowanie, rozpaczliwie; chwilami zatrzymywał się i słuchał; rozkipiałe tętna krwi szumiały mu w uszach, udając kroki ludzkie. Gdyby te drzwi się otworzyły, gdyby ujrzał w nich tę znaną postać, pan Tytus czuł, że gotów byłby pochwycić ją w ramiona i rozpłakać się jak dziecię, jak waryat. Niechby January wziął go za szaleńca, to nie szkodziłoby mu nic; on kochałby go za to, miałby nieograniczoną wdzięczność.
Ale drzwi były nieubłagane, kroki poza niemi okazały się złudzeniem zmysłów. Dzwonienie, któreby zmarłych ocucić mogło, nie wywołało nawet żadnego szmeru. Widocznie mieszkanie było puste.
Pan Tytus nachylił się i zajrzał przez dziurkę od klucza, — klucz był wyjęty; dostrzegł tylko ostatnie promienie zachodu, błądzące swobodnie po książkach i sprzętach.
To nie znaczyło nic. January mógł był poprostu wyjść na codzienną przechadzkę, ale pan Tytus nie zatrzymał się nad tą myślą.
Z oczyma nabiegłemi krwią, stał przy drzwiach, jakby się nie mógł z miejsca oderwać, czasami tylko machinalnym ruchem targajac za dzwonek. W tej chwili kroki jakieś słyszeć się dały na schodach; pan Tytus obejrzał się gwałtownie i ujrzał Ignasia, z którym spotykał się czasami.
I zapominając o tem, co on mógł pomyśleć, nie bacząc na nic, zapytał:
— Co się dzieje z pańskim przyjacielem?
Miał może przytem myśl inną, chciał wybadać Ignasia; ale ten nie mógł zdradzić tajemnicy, której nie posiadał. Zresztą Ignaś miał dużo kłopotów na swoją własną rękę. Nagła, nieprzewidziana nieobecność Januarego zwalała na jego głowę cały ciężar redakcyi świeżo założonego pisma, które istniało dotąd niemal jedynie talentem i pracą redaktora głównego. Od rana Ignaś był kilkanaście razy u przyjaciela, coraz niespokojniejszy.
— Niema go od rana; byłem tu tyle razy!
— Więc on wyjechał; on musiał wyjechać; gdzie wyjechał? mów pan! ja potrzebuję to wiedzieć!
Słowa te, zaledwie słyszalne, wychodziły urywane z ust jego.
— Ja nic nie wiem — wyrzekł Ignaś, patrząc na niego niespokojnie. W tem wzruszeniu, w nieładzie słów i pytań odczuł katastrofę.
— To być nie może! — krzyknął nieszczęśliwy mąż, przywiedziony do ostateczności — podróży nie przedsiębierze się bez przygotowań.
— W takim razie, kto powiedział panu, że wyjechał? Widziałem się z nim wczoraj wieczór; nie miał żadnych zamiarów.
Pan Tytus do krwi przygryzł wargi; zdradził się daremnie, nic nie zyskując w zamian. Przyszło mu na myśl, że wszyscy byli w spisku przeciwko niemu, wszyscy wiedzieli o jego nieszczęściu, a nieszczęście to było w rodzaju tych, które nie wzbudzają współczucia, z których nielitościwy świat naśmiewa się tem mocniej, im jest głębsze, im bardziej rozdziera serce.
W tej chwili zapragnął, żeby mu się ziemia otworzyła pod stopami i pochłonęła go razem z pamięcią.
Ale wiadomo, że ziemia najwierniej nosi tych, którzy nią gardzą; że pomimo tysiąca śmierci, czyhających ze stron wszystkich na człowieka, pragnienie podobne nigdy podobno spełnionem nie zostało.
Pan Tytus, przez ciąg czterdziestoletniego życia, był zawsze człowiekiem łagodnym, wesołego usposobienia, pragnął każdemu uczynić przysługę, w każdym widział chętnie przyjaciela; teraz wydało mu się nagle, że jest otoczony wrogami, spotykał ich wszędzie, wszędzie widział w koło siebie.
Rzucił ponure spojrzenie na Ignasia, który stał przy drzwiach przybity, i oddalił się, nie mówiąc słowa.
Zstępował zwolna ze schodów, chwiejąc się, jakby rażony paraliżem, różny bardzo od tego, czem był przed chwilą.
Gdy szedł tutaj, miał jeszcze jakąś nadzieje, nie nabvł przeświadczenia o swojem nieszczęściu; teraz wiedział wszystko, — zdawało mu się przynajmniej, że wiedział wszystko; położenie zarysowało się przed nim jasno, jak na dłoni. I, jak się często zdarza w podobnych razach, przypuszczał wiele więcej nawet, niż było rzeczywiście. Kładł na karb szatańskiej przebiegłości ten wyjazd, który stał się dziełem nieobrachowanego wypadku. Oktawia zdała mu się powiernicą z komedyi, co przyszła naumyślnie śledzić wrażenia, doznane przez niego, i zdać z nich sprawę komu należy. Czyż nie udawała niewiadomości? czyż, zaprzeczając zrazu, nie przyznawała wreszcie, iż dziś rano jeszcze widziała Helenę?
Podejrzenie to, zaledwie zrodzone, w mgnieniu oka przemieniło się w pewnik. Powrócił do siebie, pełny nienawiści, a nienawiść jego kipiała pragnieniem wybuchu.
Oktawia siedziała w salonie, oczekując jakiej wiadomości, nie mogąc wierzyć jeszcze, by to, czego się najwięcej lękała, spełniło się tak nagle.
Zarówno jak pan Tytus, pomyślała o Januarym; tylko niepodobna jej było sprawdzić swoich podejrzeń, ani nawet pozwolić się ich domyślać jakiembądź nieostrożnem słówkiem.
Oboje milczeli czas jakiś, spoglądając na siebie bacznie, nieufnie. Pan domu chodził po pokoju nierównym krokiem; na czole jego zbierały się zmarszczki coraz groźniejsze. Oktawia śledziła go wzrokiem. Wreszcie on zatrzymał się przed nią; oddech jego był zduszony, głos ochrypły.
— Pani wiesz, gdzie jest moja żona! — wyrzekł.
Mogła przysiądz, że nie wiedziała, a jednak uczuła się zmieszaną; zrozumiała, że choćby zaprzeczyła, on nie uwierzyłby jej nigdy.
— Pani wiesz, gdzie jest moja żona! — powtórzył gwałtowniej.
Za całą odpowiedź wzruszyła ramionami.
— Ha! — zawołał, wybuchając — nie chcesz mi pani powiedzieć; mogłem to przecież zrozumieć i nie pytać daremnie. Ale ja chcę, ja to muszę wiedzieć.
Drżał cały, wymawiając te słowa; silił się pohamować i patrzał na Oktawę oczyma, w których prośba walczyła z wściekłością.
Wzrok ten był tak wymowny, iż mimowolnie odwróciła głowę.
— Ja wiem! — zawołał, tłumacząc ten ruch na swoją korzyść i podwajając prośby — ja wiem, że wy, kobiety, zawsze trzymacie jedna za drugą; ja wiem, że uważacie nas za wspólnego nieprzyjaciela. Bóg widzi, niesłusznie, ale to nic; ja przeciwko temu walczyć nie chcę; nie mam czasu; sądź pani o mnie co chcesz, ale miej miłosierdzie! czyż nie widzisz, co się ze mną dzieje? Powiedz mi tylko to jedno słówko: gdzie ona jest?
Wziął jej ręce i ściskał je w swoich, wstrząsając z namiętnym wyrazem błagania.
— Wszak widzisz pani, że jestem spokojny; nie lękaj się! nie jestem tyranem, ani mężem z tragedyi; wiesz przecie, iż nie posunę się do żadnych ostateczności; powiedz, gdzie ona jest?
Oktawia, jak słusznie zauważył pan Tytus, nie była w ogólności przyjaciółką mężów; ten jednak zaczynał rzeczywiście wyjątkowo budzić jej litość.
— Nie wiem; przysięgam panu, że nie wiem! — odparła, usiłując wydobyć ręce z uścisku, który stawał się coraz gwałtowniejszym.
— Och! przysięga kobieca! — zaśmiał się sucho — czy sądzisz pani, że jestem dość naiwnym, by wierzyć jej jeszcze?
— Ależ ja nie przyszłabym tutaj, gdybym wiedziała, że niema Heleny.
Te słowa, chociaż pełne prawdy, potwierdziły tylko jego podejrzenia.
— Jesteście wszystkie przebiegłe, jak szatany! — zawołał — wszystkie umiecie kłamać, zwodzić, przysięgać; ale na Boga! ja na tem nie poprzestanę! ja muszę wiedzieć! ja wiedzieć będę!
W tej chwili gładkie pozory dobrze wychowanego człowieka znikły, a wszystkie pierwotne instynkta odzyskały swoje prawa. Ściskał jej ręce, jakby to czyniły żelazne kleszcze maszyn, zapełniających jego fabryczne zakłady; gotów był rzucić się na nią i dusić, by wydrzeć gwałtem tajemnice żony.
— Puść mnie pan! — zawołała przestraszona. — Ja nic nie wiem!
Te słowa podżegły jego wściekłość.
— Wszyscy — zawołał — sprzysięgli się przeciwko mnie! Jestem wspólnym nieprzyjacielem, przeciw któremu wszystko wolno; jestem zwierzyną, na którą wszystko czyha. Mąż oszukany, to rzecz taka śmieszna! I czemuż się pani nie śmiejesz teraz? czyniłaś to przecież tyle razy; nie przyszłaś tu po co innego!
— Puść mnie pan! — krzyknęła Oktawia, — łamiesz mi palce!
Krzyk ten oprzytomnił go nieco; zawstydzony, wypuścił jej ręce, odstąpił nawet parę kroków, jakby lękał się samego siebie i pokuszeń niepohamowanego gniewu.
Zdawał się przetworzonym. Pod działaniem wielkiego wzburzenia, występowały na jaw pierwiastki, jemu samemu nieznane. Oczy błyszczały, jakby oczy drapieżnego zwierza, a pospolite rysy, pod uderzeniem nieszczęścia, nabierały charakteru, jak glina posągu pod dotknięciem mistrza.
Teraz, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, spoglądał na Oktawię, na której palcach widne były jeszcze ślady jego dotknięcia, jakby nie mógł oderwać oczu od tej kobiety, dzierżącej, jak sądził, tajemnicę jego żony.
— Pani nie wiesz, gdzie ona jest? — mówił dalej przez zaciśnięte zęby, — jak ten młody człowiek nie wiedział, gdzie jest jej uwodziciel; nie umawialiście się, a daliście jedną odpowiedź. Cóż znaczę ja! moje nieszczęście! moje cierpienia!... To może odebrać przytomność!
Słowa te zwracał więcej do samego siebie, niż do niej, przecież zastanowiły ją. Świadczyły, że rozumiał dokładnie położenie, że podejrzenia jego znalazły swój przedmiot, a nawet, że, nie namyślając się chwili, starał się je sprawdzić. Wszystko to nasuwało jej nowe obawy.
— Panie Tytusie! — zawołała z mocą — możesz mi pan wierzyć, lub nie wierzyć, przysięgam panu raz jeszcze, że nie wiem, gdzie Helena.
Podniósł głowę gwałtownym ruchem i zdawał się oczekiwać, co mu więcej powiedzieć zechce.
— Ale gdybym i wiedziała, nie powiedziałabym panu, dopókibym nie zrozumiała, co zamierzasz?
— Co ja zamierzam? przez miłosierdzie! wytłumacz mi pani wprzód, co mnie spotkało? bo głowa mi pęka.
I znowu przez chwilę stał zamyślony, ponury.
— Czemu ona to uczyniła? — wybuchnął w końcu — powiedz mi to pani przynajmniej! Czemu? Czegóż jej brakło? czy sprzeciwiłem się jej kiedykolwiek? czy sprawiłem mimowolną przykrość? Ja odgadywałem jej myśli, ja słałem się jej pod stopy... ja wierzyłem w nią, jak...
— Ja przecież nie doradziłam jej podobnego szaleństwa! — przerwała Oktawia.
— To nie szaleństwo! to zbrodnia!
Milczała. Tem jednem słowem pan Tytus scharakteryzował swój pogląd na położenie, nie uwzględniający żadnej sentymentalnej teoryi, nie biorący pod rozbiór uczucia, nie dopuszczający okoliczności łagodzących, brutalny jak fakta same.
— I pomyśleć tylko, że świat na podobne zbrodnie ma tak pobłażliwe uśmiechy! — zawołał uderzając się w czoło.
— O! nie lękaj się pan — odparła z goryczą — pod uśmiechem tym kryją się zabójcze żądła.
— Tak być powinno! — zawołał twardo — tak być powinno!
Twarz jego przybrała nieubłagany wyraz, dawniej nieznany mu zupełnie. Pozostał przez czas jakiś z brwią ściągniętą, z przyciętą spieczoną wargą, jakby lubując się nadzieją zemsty.
Chwila nie była stosowna do stawania w obronie Heleny; rana, zadana przez nią, była zbyt świeżą, położenie nieokreślone. Oktawia zrozumiała to, i oddaliła się, nie wstrzymywana i nie żegnana przez pana domu.
Tę całą noc pan Tytus spędził bezsennie. Może miał jeszcze niewyraźną nadzieję, że przyjdzie wiadomość jaka, że wszystkie podejrzenia jego okażą się fałszywemi. Nieszczęście ma czasem tak straszne oblicze, że ludzie uwierzyć w jego realność nie mogą. Przez całą noc spoglądał wytężonym wzrokiem w okno Januarego; może łudził się, że tam ujrzy promień światła choćby na minutę jedną, i że chociaż cząstka jego podejrzeń upadnie. Okno pozostało nieubłaganie ciemnem, tak, jak drzwi — zamkniętemi.
Ślady tej nocy bezsennej widne były na drugi dzień w żółtej bladości cery, w oczach, okrążonych ciemną obwódką, a nadewszystko w bruzdach, które wystąpiły wyraźnie na twarz, nadając jej wyraz ponury, twardy i podejrzliwy.
Dotąd, przyznać to trzeba, pan Tytus myślał niewiele i rzadko kiedy; a nadewszystko, myśli jego zamknięte były pewną fabryczno-interesową sferą, poza którą nie wychodziły. Kwestye, wstrząsające tak gwałtownie świat dzisiejszy, problematy społeczne, filozoficzne, uczuciowe, nawet bardziej związane z jego działalnością pytania ekonomiczne, nigdy nie zamąciły mu swobody umysłu i albo zupełnie nie istniały dla niego, albo też istniały tylko w głowach i wyobraźni kilku szaleńców. A jeśli dysputowano o nich w salonie około jego żony, uważał to za rodzaj szermierki słów, za jakąś grę inteligencyi, której nigdy nie brał na seryo.
Teraz nagle wszystkie te abstrakcyjne kwestye, tak lekceważone przez niego, pokazały mu się w całej grozie. I wobec nieszczęścia, jakie go spotykało, rozpatrywał je po raz pierwszy przy tym pożarze namiętności, co spustoszył jego domowe ognisko. Sąd jego nie mógł być bezstronnym.
Nazajutrz też pan Tytus ukazał się ludziom zupełnie zmieniony moralnie: o ile dawniej był łagodny, ufny, dobroduszny nawet, o tyle teraz odrazu stał się obojętnym i twardym. Dzieci, mówiące mu dzień dobry, oddalił obojętnie; dla domowników był ostry, interesami nie zajął się wcale, w fabryce się nie nie pokazał. Zamknął się w swoim pokoju, nie przyjmując nikogo; można było tylko słyszeć co chwila ciężkie, niespokojne kroki jego, zatrzymujące się i znowu rozpoczynające wędrówkę wpośród ciasnych ścian.
Tak jednostajnie minęło dni parę. Słudzy szeptali coraz głośniej, a nawet rozprawiali o wypadkach zaszłych w domu, zapominając zupełnie o swoich obowiązkach; a dzieci, osowiałe, opuszczone niemal, błąkały się po pustym domu, nie pojmując, co się stało.
Anielka ciągle wołała mamy, zaglądała do pokojów, gdzie znajdowała ją zwykle — i, zawiedziona, płakała. Lucyan miał ciemne poczucie, że niebytność matki stanowiła kwestyę drażliwą. Chwytał wkoło uśmiechy i urywane słowa, których nie rozumiał, ale w których przeczuwał jakieś ubliżające znaczenie, i, pełny przedwczesnej dumy, nie chciał pytać o nic piastunki, ani innych sług. Nikt się nim nie zajmował wyłącznie, zapominano o jego potrzebach i rozrywce. Atmosfera nieszczęścia, obejmująca rodzinę, ciążyła nad nim. Kilka razy chciał dostać się do ojca, — drzwi jego były szczelnie zamknięte.
Fakt ten nie miał w sobie nic dziwnego; często bardzo pan Tytus pracował, lub naradzał się nad interesami w swoim pokoju, do którego wstęp był wówczas dla dzieci wzbroniony. Nie trwało to jednak nigdy dnia całego, a zato w wolnych godzinach, w salonie, w ogrodzie, przy stole zwykle ojciec je pieścił, huśtał, rzucał w górę i bawił się z nimi.
Teraz Lucyan nie widywał go zupełnie. Raz, czy dwa tylko przesunął się przez salon; ale wyraz jego twarzy był tak surowy, że dziecko cofnęło się instynktownie.
Serduszko jego było ciężkie. Dla tego pieszczonego dziecka, otoczonego dotąd ciągłą troskliwością, opuszczenie w jakiem się znajdował, było nieznośnem; od wyjazdu matki nikt go nie pocałował; zbierało mu się na płacz; po dziecinnej wyobraźni snuły się jakieś mary przerażające; zdawało mu się, że tylko gorący uścisk rodzicielski rozproszyć je zdoła; i stanął przy drzwiach pokoju ojca, próbując się do niego dostać.
Drzwi były zamknięte. Ale dziecko było w zamiarze swoim uparte; usiadło w kąciku i czekało cierpliwie; — wszakże drzwi te kiedyś otworzyć się musiały.
Poza niemi słyszał chwilami stąpanie i ciężki oddech, podobny czasem do westchnienia.
Chwile wlokły się długie, powolne; nieraz Lucyan postępował ku drzwiom i kołatał do nich dziecinną rączką, — nikt na to nie uważał.
Wreszcie zdarzyła się oczekiwana sposobność; było to właśnie o szarej godzinie; służący niósł ojcu herbatę. Lucyan niepostrzeżony wsunął się także za nim i skrył poza zwieszoną portyerę. Nie wiedział sam, czego się lękał: czy Jana lokaja, który go tyle razy tutaj nie dopuścił; czy tego pokoju, pełnego cieni; czy własnego hazardownego kroku? Z pewnością jednak nie lękał się ojca.
Dopiero, gdy Jan wyszedł, pozostawiwszy herbatę na stole, a on został sam na sam z ojcem, wysunął się ze swej kryjówki.
Pan Tytus siedział na fotelu przed biurkiem; nie pisał nic; fotel odsunięty był daleko, a żaden papier nie leżał nawet na wierzchu. Pan Tytus, z rękoma założonemi na kolanach, siedział zwrócony ku oknu, tak, że ostatnie promienie dnia padały na twarz jego, osłupiałą wyrazem gniewu i cierpienia. Pokój zasłany był dywanem, a kroki dziecięcia ciche; nie dosłyszał ich, uczuł tylko, jak usta syna przylgnęły mu do ręki.
I wówczas doznał niepojętego uczucia żalu, dochodzącego do wściekłości i wstrętu, który budził się w nim teraz, wobec każdego serdecznego słowa i każdej pieszczoty. Uczucie to było czysto instynktowne, nowe dla niego samego i niezwalczone, jak instynkt każdy o pierwotnej naturze.
Nie posiadał on subtelnie wyrobionej inteligencyi, zdolnej pojąć cudze wrażenia; nie posiadał wyrobionego serca, coby współczuło każdej boleści; nie posiadał także wyrobionego poczucia ojcowstwa, coby wskazywało mu zdwojone obowiązki wobec katastrofy domowej.
On wiedział tylko, że miłość jego odpłacono niewiarą, ufność — zdradą; że cierpiał szalenie, i odpowiedzialność za cierpienie zrzucał na dodatnie czynniki; serce jego zamknęło się nagle miękkim uczuciom.
— Czego tu chodzisz? czego chcesz? — zapytał szorstko, usuwając rękę od ust dziecinnych.
Oczy dziecka, pełne wielkich łez, zwróciły się ku niemu, proszące i trwożne.
— Tato! tato! — szepnęło, zdobywając się na odwagę — powiedz mi, gdzie jest mama? ja chcę pójść do mamy!
Te niebaczne słowa niemiłosiernie dotykały drgającej rany. Powstał wściekły, jakby go dotknęło żelazo rozpalone. Może ten sam wykrzyk bólu znajdował w nim echo, wydzierał się także z jego piersi. Więc i ono także — i to dziecko sprzysięgło się, by zadawać mu męczarnie!
Zwrócił się ku niemu i zobaczył te rysy południowe, namiętne i spokojne, które Lucyan odziedziczył po matce, te czarne włosy, lekko kędzierzawe, takie same jak włosy Heleny. Zdawało mu się nawet, że spotkał jej spojrzenie, smutne i głębokie, że Lucyan spoglądał na niego jej oczyma.
Podobieństwo to, które nigdy nie przedstawiało mu się tak zupełnem, stało się dla niego ostatecznym ciosem. Nie mógł znieść jego widoku.
— Idź precz! — zawołał gwałtownie — idź! nie przychodź tu więcej!
Odepchnął syna, nie zważając na gwałtowne łkanie, wstrząsające jego drobną piersią, i wyrzucił prawie z pokoju.
Długo potem słychać było stłumione łzy dziecka, dla którego w tej chwili zaczynała się straszna nowość — sieroctwo. W ciemności, podnosiło ono z dziecinną rozpaczą zaciśnięte rączki do czoła i wołało wśród łkań: Mamo! Mamo! o Mamo!

∗             ∗

Tak minęło dni kilka, nie przynosząc żadnej zmiany w domu pana Tytusa, który nie widywał nikogo i utrzymywał w nim pewną tymczasowość, nie mogąc zdobyć się na żadne postanowienie.
Nareszcie zbudziła się w nim energia; zaczął robić poszukiwania, wysyłał listy i depesze z gorączkową niecierpliwością, i wskutek ich zapewne, dnia jednego, nie żegnany przez nikogo, wyjechał z Warszawy.
Zapewne powziął on wiadomość o miejscu pobytu żony, bo wsiadł na tę samą kolej, którą wyjechała ona i zatrzymał się w temże samem mieście.
Był dobrze poinformowany o miejscu jej pobytu, bo niebawem Helena w hotelu, w którym zamieszkała, odebrała następny bilecik:
„Jakkolwiek zerwałaś w haniebny sposób łączące nas węzły, sądzę, że uznasz razem ze mną, iż są pewne punkta, względem których porozumieć się musimy. Pragnąłbym uskutecznić to ustnie i dlatego przyjechałem tutaj. Naznacz mi pani godzinę. Zdaje mi się, że mam prawo żądać, bym zastał cię samą“.
Wysławszy ten bilet, pan Tytus czekał odpowiedzi, a oczekując, spoglądał machinalnie przed siebie. Nie obchodziło go nic nieznane miasto, którego wieże i kopuły rysowały się na niebie chmurnem, jakby rozpłakanem.
Siedział przed stolikiem, na którym palce jego niecierpliwe kreśliły niewidzialne cyfry i hieroglify, gdy zastukano do drzwi.
Był przekonany, że to odpowiedź na przesłany bilecik i z gorączkowem drżeniem głosu zawołał:
— Można!
Ale zaledwie ujrzał wchodzącego, zerwał się z miejsca, wściekły, dyszący, i postąpił naprzód, jakby chciał mu dalszą drogę zagrodzić.
We drzwiach stał January.
— Ja także — wyrzekł — chciałem prosić o chwilkę rozmowy; potem uczynisz pan, co zechcesz, co uznasz za stosowne. Bo jakkolwiek krok mój wychodzi poza zwyczaj przyjęty, ja sądzę, żem go winien sobie i panu.
Mówił to ze spokojną stanowczością, właściwą mu we wszystkich ważnych chwilach życia.
Pan Tytus pragnął spiorunować go wzrokiem; bezczelność jego zdawała mu się przechodzić wszelkie pojęcie, budziła w nim te wściekłe porywy gniewu, kipiące od chwili, w której spełniło się jego nieszczęście; ale gniew rozbijał się o nieugięte postanowienie młodego człowieka, który zdawał się przygotowany na wszystko.
— Ja nie mam panu nic do powiedzenia — wyrzekł tylko przez zaciśnięte usta.
— Nic? — powtórzył January, jakby dając mu czas do namysłu.
— Nic! — wyrzekł jeszcze raz dobitniej pan Tytus — byłeś pan na swojem miejscu, pełniłeś swoje rzemiosło; czy teraz przyszedłeś się zapytać, co o niem trzymam? Są ludzie, co w mojem położeniu chcieliby rozprawić się pistoletową kulą. Ja nie jestem tak szalony! bo gdybym zabił cię nawet, cóżby mi z tego przyszło! Krew twoja zatarłaby może moją hańbę w oczach ludzi, tylko nie w moich własnych! Czy powróciłaby mi to wszystko, com utracił. Czy sądzisz, że otworzyłbym drzwi mego domu kobiecie, która go dobrowolnie opuściła? Powtarzam: nie mam panu nic do powiedzenia; złodziej kradnie, zbrodniarz rabuje, piorun zabija; ja nie mam nic do powiedzenia żadnemu z nich.
January słuchał go, uzbrojony w cierpliwość.
— Są krzywdy — odparł — które zmuszeni jesteśmy uczynić, są położenia, które świat określił i obwarował po swojemu; nie myślę uchylać się od jakiejbądź odpowiedzialności, każdej chwili gotów jestem zdać rachunek z czynów. Nie o to teraz idzie...
— Jesteś pan wspaniałomyślny, jak widzę — przerwał Tytus — może, okradłszy mnie ze szczęścia i dobrej sławy, chcesz zabić, by łatwiej ożenić się z moją wdową i uprawnić swoje położenie?
— Panie! — zawołał January — zdaje się, że między dwojgiem ludzi, będących w naszem położeniu, a nie chcących stosować się do szalonego zwyczaju posyłania sobie kul pistoletowych, znajdzie się temat do rozmowy.
— Z mojej strony może być tylko obelga.
January uśmiechnął się dumnie i smutnie.
— Obelga spada zazwyczaj na tego, co ją rzuca.
— A czegóż innego możesz pan spodziewać się odemnie? na cóż innego zasłużyłeś?
— Ja też nie mówię o sobie; nie przyszedłbym z pewnością narzucać się, gdyby chodziło o mnie... Jest istota, której pokój i szczęście...
Krew uderzyła gwałtownie do twarzy pana Tytusa.
— Ja zaprzeczam panu prawa mówić do mnie o niej!
— Chociaż pan zaprzeczasz, prawo to istnieje; być może, iż przywłaszczyłem je sobie samowolnie, ale, pomimo to, nie ustąpię go, przysięgam!
Pan Tytus rzucił się nakształt dzikiego zwierza, którego drażnią; przestawał być panem siebie; wszystkie burze, wrzące w nim od dni kilku, zbierały się na wybuch straszny. Źrenice jego nabiegały krwią, wargi drżały.
— Gdybyś pan wiedział — szepnął zduszonym głosem — jakie myśli snują się mi po głowie, strzegłbyś się przemawiać w ten sposób.
— Nie znam pańskich myśli, one nie wpłynęłyby na mnie; ale ja wiem, jakie powinny być pańskie słowa.
Korzystając z tego, że wzrastające oburzenie przeciwnika odebrało mu głos, mówił dalej:
— Dlaczego mamy wzajemnie się drażnić? Myśl pan o mnie, co ci się podoba; bronić się, ani usprawiedliwiać nie będę. Mówmy raczej o tem, co nas wspólnie zajmuje. Powiedziałeś pan sam, iż są rzeczy niepowrotne;... taką jest przeszłość. Jednakże przyszłość osoby, która nosi twoje nazwisko, która jest matką twoich dzieci, obchodzić cię musi, skoro szukałeś jej pan i znalazłeś tutaj. Powiedz mi pan swoje zamiary; będę się starał zastosować do nich, jeżeli to możebne.
— Czy sądzisz pan, że zmusisz mnie do mówienia o nich z tobą? — odparł urągliwie pan Tytus, który zdołał do tyla zapanować nad sobą, że drżącemi usty wymawiał urywane słowa. — Zamiary moje tyczą się mojej żony, tylko mojej żony. Pomiędzy nami nikt stanąć nie może.
January milczał, czuł się bezsilnym wobec postanowienia tego człowieka, który miał za sobą prawo i obyczaj. Jakiekolwiek moralne tortury chciał zadawać Helenie, on nie mógł jej od nich osłonić.
Pierwszy raz potęga jego łamała się w zetknięciu z cudzą wolą.
— Idź pan! — mówił dalej Tytus, postępując ku niemu — ja pana nie znam! znać nie chcę! Czy będziesz śmiał wyznać mi w oczy, czem jesteś względem mojej żony? Czy też ona będzie na to dość bezwstydną? Cokolwiekbyś uczynił, ta kobieta do mnie należy, mam do niej prawo; co postanowię, przyjąć będzie musiała; nie potrzebuje pytać o to niczyjego pozwolenia.
Mówił to nawpół przytomny, rozszalały gniewem, który podniecała zimna krew Januarego.
— Zapominasz pan! — zawołał ten ostatni, także wyrzucony zkolei groźbą, jakie zawierały te ostatnie słowa — zapominasz, że czas niewolnictwa przeminął; ale gdyby tak było, jak mówisz, gdyby tak było, to...
— To co? — spytał wyzywająco.
— To każda broń byłaby mi dobrą...
— Ażeby mnie zabić! nieprawdaż? dlaczego nie kończysz! Uwodziciel jest zwykle podszyty mordercą. Ale ja jestem ostrożny.
Szybkim ruchem dobył z kieszeni rewolwer, nieopuszczający go nigdy i wycelował do niego.
January wzruszył ramionami; żaden muszkuł nie drgnął na jego twarzy; wlepił w przeciwnika swego wejrzenie, jakiem pogromca zwycięża dzikie zwierzęta. I przez chwilę ci dwaj ludzie mierzyli wzajem głębie swej nienawiści. Jeden z wycelowaną bronią o parę linij od piersi przeciwnika, drugi — dumny, nieugięty, broniąc się wzrokiem jedynie, panując nad bezrozumną siłą potęgą inteligencyi.
Wreszcie pan Tytus, pokonany, opuścił broń ku ziemi, jakby sam uląkł się pokusy zbrodni.
— A teraz — szepnął — zrozumiesz pan zapewne, że między nami inna rozmowa stała się niepodobną.
— Ja — wyrzekł January — idąc tutaj wierzyłem, że niema położenia, z któregoby z dobrą wolą wyjść nie można; że, jakiebądź urazy stoją pomiędzy ludźmi, ustąpić muszą ważniejszym względom; że wreszcie pan, zarówno jak ja, będziesz musiał przyjąć fakta spełnione. Omyliłem się. O! bądź pan spokojny! odchodzę już; widzę sam, że nie mam tu nic do czynienia. Tylko pamiętaj pan: jeśli nie jest w mojej mocy oszczędzić cierpienia kobiecie, którą kocham, będę żądał za nie rachunku.
Wyzyskiwał moralną przewagę nad przeciwnikiem i rzucał mu w oczy te zuchwałe wyrazy.
Pan Tytus oniemiał. Zrazu nie znajdował słów na wypowiedzenie uczuć. Rewolwer wypadł mu z drżącej ręki.
— Boże sprawiedliwy! ten człowiek śmie jeszcze mi grozić!
January obejrzał się spokojnie.
— Przyszedłem tu w najbardziej pojednawczem usposobieniu; jeśli nie było w mocy mojej nagrodzić zła uczynionego, chciałem porozumieć się co do przyszłości, by ją najmniej bolesną uczynić dla nas wszystkich.
Zdawał się czekać tylko zachęty, by zamiary te w czyn wprowadzić. Ale żadne słowo jego trafić nie mogło do przekonania pana Tytusa; każde zdawało mu się nową obelgą.
— Idź już! na Boga idź już! — krzyknął ochrypłym głosem — widzisz sam, że nie chciałbym posunąć się do ostateczności, a ręce moje proszą się, by uwolnić mnie od ciebie.
January zrozumiał, iż wszelkie usiłowania jego były daremne. Mógł on o tyle opanować przeciwnika, by uchronić się od skutków wściekłego gniewu; nie było w mocy jego rozszerzyć zakres tego umysłu, dać pojąć rzeczywiste położenie i doprowadzić do tego spokoju, bez którego wszelkie porozumienie było niemożliwym.
Oddalił się. Teraz czekała go największa boleść życia: musiał znieść to, by kobieta, którą kochał, od której pragnął usunąć nawet cień cierpienia, znalazła się wobec obrażonego małżonka, wystawiona na szyderstwa i obelgi jego.
Przychodziła mu myśl pochwycić ją ztąd i unieść gdzieś daleko, ukryć, choćby na świata krańcach. Ale myśl ta była szalona. Sam uznać to musiał. Położenie jakimbądź sposobem uregulowane być musiało. Moralna, zarówno jak materyalna, strona życia, wymagała porozumienia. Wspólne obowiązki, łączące tych ludzi, nie mogły być zerwane wolą jego.
Zwyciężały ją konieczności życiowe, jakby mszcząc się za to, że ich nie umiał uszanować.
W godzinę później, pan Tytus wchodził do mieszkania Heleny.
Hotelowa służąca prosiła go, by zatrzymał się chwilę, a sama poszła uprzedzić Helenę. Ta chwila samotności zrobiła na nim szczególne wrażenie, uwydatniając niejako położenie, jakie teraz względem żony zajmował. Zapytywał tych ścian nieznanych i samego siebie: czy nie jest pod wpływem złego snu? czy on to rzeczywiście był tutaj u swojej żony i czekał aż go zameldują? aż go przyjąć raczy?
I w miarę, jak czekał, targały nim coraz sprzeczniejsze uczucia: gniew i oburzenie mieszały się z niecierpliwością. Bo wreszcie on kochał tę kobietę przez lat dziesięć blizko. Była to jedyna miłość jego życia. Nie był zdolen analizować dokładnie wrażeń swoich, ale były one dziwne i składane; nie mógł oderwać oczu od drzwi, któremi wejść miała. Wreszcie otworzyły się te drzwi... weszła.
Przez chwilę spoglądał na nią, jakby pytał tego jasnego, spokojnego zwykle oblicza o zdanie rachunku z czynów.
Pan Tytus nie był wcale fizyognomistą, jednakże zobaczył na twarzy Heleny zmiany wyraźne. Marmur się ożywił, w oczach grały zmienne połyski, rysy straciły letargiczny spokój. Wyglądała, jak owa zaczarowana księżniczka, której zaklęcie zerwane zostało. Była blada, była smutna, była pomieszana; ale te wszystkie wrażenia chwili rysowały się przemienne na tle jakiejś wielkiej, trwałej, moralnej metamorfozy, czyniącej ją inną, niż była dotąd.
Stała o kilka kroków od drzwi, wzajem śledząc go niespokojnym wzrokiem, czekając, aż się pierwszy odezwie.
Myśląc naprzód o tej chwili, pan Tytus przygotował się na nią, a jednak zaskoczyła go ona, jakby znienacka. Spojrzawszy na Helenę, został olśniony. Wspomnienia obiegły go tłumnie. Rozum jego wiedział o przeniewierstwie kobiety, odpychała ją wola jego; ale serce nie wiedziało o tem nic.
To też upłynęła długa chwila, zanim zdołał przemówić, nadając gwałtem głosowi i wyrazowi twarzy chłodną obojętność.
— Zdaje mi się, iż są rzeczy, względem których porozumieć nam się należy.
Uwierzyła w jego spokój, bo pragnęła tak bardzo zobaczyć go spokojnym, i zawołała, ożywiając się lekko:
— Masz pan słuszność; odgadłeś myśl moją!
A potem dodała miękkim, serdecznym głosem, zbliżając się do niego nieśmiało:
— Myślałam zawsze, że możemy być przyjaciółmi...
Zatrzymała się, gotowa dodać cieplejsze słowo i wyciągnąć ku niemu przyjazną rękę; ale on, zamiast odpowiedzi, skinął głową sztywno i uroczyście.
— Byliśmy zawsze dobrymi przyjaciółmi! nieprawdaż? — powtórzyła, domagając się wyraźniejszego stwierdzenia — powinniśmy nimi pozostać!
Milczał, nie zważając widocznie na jej dobre zamiary.
— Mamy też wspólne obowiązki — wyrzekła ciszej.
— Obowiązki? — powtórzył głucho.
Głos zamarł mu na ustach, jakby zduszony; głowę miał spuszczoną i odwróconą od okna; umieścił się w ten sposób, by twarz jego pozostała w cieniu.
Nastąpiła chwila przykrego milczenia, którego przerwać nie śmiała.
— Mówmy naprzód o interesach — zaczął znowu pan Tytus.
Wlepiła w niego wzrok niespokojny. Pod tym narzuconym chłodem, czuła burzę; nie była zdolną pohamować dłużej niepokoju swego.
— Dzieci moje! — zawołała — mów mi o dzieciach! mów, przez miłosierdzie!
Wzruszenie jej dało mu przewagę. Kobieta pokazała mu niem serce swoje i w tem sercu — krwawą ranę. Teraz wiedział, że mógł się na niej pomścić i zadać udręczenia, podobne tym, jakich sam doświadczył. Wyraz miłosierdzie, w jej ustach, wywołał w nim tylko uśmiech szyderczy. Jakiem prawem śmiała ona mówić o miłosierdziu?
— Dojdę i do nich; chciej mnie pani posłuchać! — wyrzekł z urzędowym chłodem. — Prawdopodobnie widzimy się po raz ostatni! wszelkie więc wspólne interesa odrazu załatwić wypada... Majątek osobisty, jaki pani posiadasz, stanowi kapitał dwakroć czterdzieści tysięcy złotych polskich.
— Ależ tu nie o to chodzi... — przerwała.
— Pozwól mi pani mówić! Kapitał ten, zahypotekowany jest na pierwszym numerze domu mojego w Warszawie, tak, iż posiada wszelkie bezpieczeństwo.
— Ja przecież nie upominam się o mój kapitał...
— Ja nie chcę czekać, aż się pani o niego upominać będziesz; ja oświadczam stanowczo, w interesie dzieci, że oddać go nie myślę. Procent prawny wypłacać pani będę, w miejscu zamieszkania, jakie obierzesz. Układ ten zrobimy urzędownie.
Skinęła ręką niedbale.
— Więc, jedynie, ażeby zrobić ten układ majątkowy, na który przecież wiedziałeś pan z góry, że przystanę, szukałeś mnie, przyjechałeś tutaj...
— Nie! czuję się w obowiązku powiedzieć jeszcze słów kilka. Pani wysłuchać ich musisz, bo nikt inny nie wypowie ich tak otwarcie, jak ja!
— Masz pan prawo mnie potępić; nie potępisz mnie gorzej, niźli ja sama siebie. Chociaż, może, gdybyś wiedział wszystko... Nie będę usprawiedliwiać się daremnie. Stało się... Pomimo wszystko, są obowiązki, które spełnić pragnę, których nie wyrzeknę się nigdy!
— Powtarzam: mam pani powiedzieć słów kilka — wyrzekł, jakby nie zważając na to wszystko, co mówiła, jakby słów jej nie brał w rachunek.
Skierował na nią oczy zmącone, pełne w tej chwili nienawiści i gniewu, które przebijały przybraną maskę spokoju.
— Czy wiesz pani — spytał — jakie ci świat daje nazwisko?
Zbladła. Podniosła głowę, jakby zaprotestować chciała, i w milczeniu opuściła ją na piersi.
A on mówił dalej:
— Czy wiesz, że dzieci twoje wstydzić się będą wymawiać twoje imię?
— Nie mów tak! — zawołała — wiesz dobrze, jak je kocham! wiesz, że mi powierzyć je możesz.
— Powierzyć tobie?! — przerwał z wybuchem.
Załamała ręce, powtarzając głucho:
— Ja je kocham! oh, kocham!
Wzruszył ramionami z takim wyrazem lekceważenia, iż zrozumiała, że wszystkie prośby i zaklęcia byłyby nateraz daremne.
— Czy możesz pani wysłuchać mnie do końca? — spytał dalej, powracając do chłodnego tonu.
Nie była zdolną odpowiedzieć; skinęła głową. Pan Tytus zaczynał budzić w niej trwogę.
— Sądzisz pani, że skandal twojej ucieczki, któremu nie starałaś się nadać nawet żadnego pozoru, choćby dla przyzwoitości, utrze się, jak wszystko na świecie; myślisz, że ludzie zapomną o niej, skoro podoba ci się powrócić do domowego ogniska?
Wstrząsnęła głową przecząco.
— Lub też masz zamiar, za pomocą rozwodu i drugiego ślubu, uprawnić swoje postępowanie. Otóż, chcę ci powiedzieć, że mylisz się pod każdym względem: świat nigdy nie zapomni, plama pozostanie niezmytą; bo ja do mego domu nie przyjmę cię więcej, a na rozwód nie zezwolę nigdy. Pozostaniesz wzgardzona przez wszystkich, przez wszystkich odepchnięta. Nie łudź się; będziesz na świecie celem szyderstwa, lub litości. Ludzie odwrócą się od ciebie ze wstrętem, ze zgrozą. Wszystkie drzwi zamkną się przed tobą, wszyscy palcem wytykać cię będą.
Słuchała go, pognębiona, i była pomiędzy nimi długa chwila ciszy. Zrazu zdawał się pastwić nad nią z okrucieństwem, bo, pokazując niebezpieczeństwo położenia, nie wskazywał żadnego lekarstwa, jakby chciał, by ona zwróciła się do niego, błagając o nie.
Ale była to także harda natura; milczała pod naciskiem moralnych tortur, jakie jej zadawał. Twarz jej pochylona była dla niego niezbadaną; widział tylko koronę czarnych włosów i sine światła, które się w niej łamały, jak to widział tysiące razy, kiedy była zajęta jaką robotą, książką, lub kiedy siedziała nad kołyską dziecka, śpiewając mu czystym głosem jednę z tych piosnek, które teraz powracały mu do pamięci. Zdawało mu się, że nuta, nieprzebrzmiała jeszcze, drgała w powietrzu, że ją słyszał, że łączyła ich tak, jak kiedyś, nicią wspólnej miłości. I jednym z tych nagłych zwrotów, spowodowanych nieraz najbłahszym wypadkiem, powróciły mu tłumnie wspomnienia i pochwyciły go znienacka. Przez chwilę mocował się daremnie z ogarniającem wzruszeniem, aż wybuchnął wreszcie:
— Cóżeś zrobiła ze szczęściem? z dobrą sławą naszą?
Dławiło go wzruszenie; zakrył twarz rękoma, bo nie chciał jej pokazać łez, które niespodzianie rzuciły mu się do oczu, gorzkie, palące, i rozdzierały mu piersi, gryzły powieki.
— Com ci zawinił? — powtarzał — czego mogłaś żądać odemnie? Byłem szczęśliwy... byliśmy szczęśliwi wszyscy. A dziś co? gmach życia zburzony! ognisko zniesławione! dzieci sieroty!... hańba! nieszczęście! Gdyby mi kto był przepowiedział los podobny, nie byłbym mu uwierzył nigdy! nigdy!
Miał słuszność. Miał stokroć słuszność! Cóż mu powiedzieć mogła? Łzy jego były nierównie boleśniejsze dla niej, niż obelgi. Ale wobec faktów łzy i obelgi były zarówno daremne.
— Na cóż to wspominać! — zawołała w końcu, usiłując odjąć się męce, jaką jej zadawał.
Chwila jego wzruszenia przeminęła, zmieniła się znowu w głuchą wściekłość.
— Na co? — powtórzył gwałtownie — abyś pani miała przed oczyma to, coś utraciła niepowrotnie. A czy sądzisz przynajmniej, że człowiek, dla którego uczyniłaś tę ofiarę, potrafi ją nagrodzić? Życie wasze wspólne stanie się piekłem; będziesz mu kulą u nogi, nieszczęściem i hańbą, tak samo, jak stałaś się dla mnie. On cię porzuci, albo sobie życie odbierze. To wieczny koniec podobnych związków.
Może nie uwierzyła; a jednak słowa te zabrzmiały dla niej złowrogo.
— Po cóż mi to mówisz? — szeptała — po co?
Spojrzał na nią błędnemi oczyma. Nie mógł dać odpowiedzi. Wszystko to dławiło go, leżało na sercu; wszystko to powtarzał nieustannie głuchym ścianom swojego mieszkania; czuł, że musiał wypowiedzieć jej, tej kobiecie, koniecznie, lub oszaleć; że, ażeby to uczynić, gotów był zrobić setki mil.
— Ja ciebie kochałem! — szepnął — Bóg widzi, kochałem cię, jak szalony, i sam nie wiedziałem o tem!
Mogła mu odpowiedzieć, że tu właśnie leżała tajemnica ich wspólnego nieszczęścia; że miłość, świadoma siebie, odnieść musi zwycięztwo nad bezświadomą; mogła mu powiedzieć tysiące rzeczy o tej potędze, z którą walczyła tak rozpacznie. Ale na cóż? wiedziała, iż on by tego nie zrozumiał. Próbowała jednak z tych słów niebacznych wyprowadzić pojednawczy pierwiastek.
— Było może pomiędzy nami wiele nieporozumień — wyrzekła łagodnie — życie bywa czasem ciągłem nieporozumieniem; dla czegóż wzajemnie zatruwać je sobie mamy? Ty byłeś zawsze dobry...
— Nie rachuj pani na to! — przerwał ponuro — ja nie wiem, czem byłem dawniej; wiem, że dziś pożera mnie głucha wściekłość. Kiedy ja cierpię, niechaj cierpią drudzy; nie chcę stanowić wyjątku, nie chcę być przedmiotem litości szczęśliwych!
— Więc czegóż ty chcesz odemnie? — zawołała.
Rozmowa ta trwała zbyt długo; nie mogła doprowadzić do żadnego praktycznego rezultatu. Stali na dwóch przeciwnych biegunach.
Roześmiał się z tłumioną wściekłością.
— Słowa moje nie podobają się pani? nie dziw! powinnabyś jednak do nich przywyknąć, bo coraz częściej spotykać cię będą podobne.
Rzuciła mu długie spojrzenie, w którem dostrzegł więcej zdziwienia i żalu, niż gniewu. Ten człowiek był zupełnie różny od tego, z którym przeżyła lat tyle.
— Nie poznaję cię! — szepnęła.
— Nie poznajesz mnie? ha! cóż robić, ja sam nie poznaję siebie. Nieszczęście jest czasem, jak potok; odkrywa głębie ludzkie, unosi precz wierzchnie warstwy. Czuję jakieś nieustające złośliwe pragnienia; jak wściekły, radbym kąsać i szarpać. Ty jednak najmniej dziwić się temu powinnaś; wszakże uczyniłaś mnie sama, czem jestem.
Wówczas dopiero spojrzała na niego uważniej, i dopatrzyła groźne rysy, jakie ten ostatni tydzień wypisał na jego twarzy.
Załamała ręce.
— Wina moja jest stokroć większą, niż sądziłam!
— A cóż pani sądziłaś? — wybuchnął znowu — że, jak dobroduszny mąż z komedyi, rozczulę się i pobłogosławię waszą zbrodnię, i może prowadzić cię będę do ołtarza?... ja nie wiem, co sądziłaś; ja nie posiadam kobiecego serca, ani kobiecej logiki; ale na piekło przysięgam, że tak nie będzie nigdy! Rozumiesz pani, nigdy! nigdy! Nie rachujcie na to, że mnie nieszczęście pozbawiło energii. Nie podniósłbym palca, żeby komubądź uczynić dobrze; ale żeby wam przeszkodzić, walczyć będę do ostatniego tchu, do ostatniego grosza... Ostrzegam!
Milczała; do litości, jaką ten człowiek w niej budził, mieszał się wstręt i przerażenie. Dzieci jej były w jego reku.
— Mogę pani dać jeszcze jedną przestrogę — mówił, zbliżając się do niej.
Przestroga jego przejmowała ją dreszczem, przecież słuchała.
— Porzuć go pani! rozstań się z nim! osiądź gdzie samotnie, pokutując za to, coś uczyniła, bo inaczej...
Patrzała na niego szeroko rozwartemi oczyma.
— Bo inaczej... pamiętaj! staniesz się nieszczęściem dla niego, nieszczęściem dla dzieci, nieszczęściem dla siebie samej.
— Dość! dość! przez miłosierdzie! — szepnęła, kierując się ku drzwiom, jakby ujść chciała przed strasznemi przepowiedniami, które jej rzucał.
Ale on mówił dalej:
— Pamiętaj pani! wszyscy cię przeklinać będą, jak ja cię przeklinam!
Tego było za wiele na jej siły. Zachwiała się i oparła o ścianę; świat cały kręcił się jej w oczach.
Pan Tytus nie miał już nic do dodania. Pastwił się nad nią, dowoli targał wszystkiemi strunami jej serca, wyszukując najboleśniejszych. Nie mogąc pomścić się inaczej, za towarzyszkę życia zostawiał jej trwogę i groźbę.

∗             ∗

Była to znowu wiosna. Majowe słońce świeciło wesoło na niebie; drzewa, pełne świeżej zieleni, radowały oczy szmaragdową barwą, a woń rozkwitłych bzów, róż i jaśminów, przepełniała powietrze.
Od dnia, w którym zadzierżgnęły się losy naszych bohaterów, mógł upłynąć rok jeden i mogło ich upłynąć dużo więcej, — niezmiennej natury nie podobna było o to zapytać, ani wysnuć z niej jakichbądź wskazówek.
Plantacye krakowskie i ogrody przedmiejskie, które się przy nich grupują, wyglądały świątecznie pod promieniami słonecznemi, a miryady gołębi, jaskółek i drobnych ptasząt napełniały raźnym świegotem powietrze.
W jednym z tych ogrodów, utrzymanym starannie wśród trawników i kwiatowych klombów, wznosiła się elegancka willa z werandą, obwieszoną zwojami dzikiego wina i bluszczu, a po ogrodzie przechadzało się dwoje młodych, chłopiec i dziewczyna, niezmiernie zajętych wzajemną rozmową, przekomarzając się, biegając i śmiejąc wesoło. Chłopiec mógł mieć lat dwadzieścia zaledwie, bo pierwszy puszek młodzieńczy wysypywał mu się koło ust i brody, tworząc jednak bardzo już wyraźne czarne wąsiki, które on kręcił z całą dumą, sprawioną przez ten nowy nabytek.
Energiczne rysy klasycznej poprawności nabierały blasku od czarnych ognistych źrenic, co na kształt wiosennego słońca oświecały twarz, pełną inteligencyi i siły, a w której wdzięk dziecinny walczył jeszcze z męzkim wyrazem powagi, nadając jej nieprzeparty urok pierwszej młodości.
Dziewczyna była młodszą o lat kilka; wybujała i wiotka, z jasnemi włosami, które wymykały się z pod kapelusza, przypominała owe zużyte porównanie lilii, gnącej się na łodydze; zdawała się, jak ten kwiat jasną, białą, znikomą.
— Dobrze, żeś raz porzucił twoje książki, i przyszedł do mnie! — mówiła, czepiając się jego ramienia, jakby potrzebowała podpory — pierwsza róża rozkwitła dzisiaj, muszę ci ją pokazać!
— O! dla róży nie byłbym z pewnością porzucił moich książek, jak je nazywasz.
— Jeżeli nie dla róży, to może dla mnie! — zawołała, śmiejąc się — powiedzże: uczyniłeś to dla mnie, braciszku?
— Gdyby na mojem miejscu był kto inny, powiedział by to bez namysłu.
Słysząc te słowa, z białej stała się różową: przez chwilę zarumieniona patrzała na brata z pod oka, choć niby miała wzrok spuszczony.
— Więc ty, Lucyanie — wyrzekła po chwili — to już nie lubisz bawić się ze mną, jak za dawnych czasów. Ty wówczas byłeś dla mnie taki dobry. Ty zawsze byłeś dobry, nawet kiedy byliśmy dziećmi. Pamiętam, jak przez sen: byłam bardzo maleńka; byliśmy w jakimś dużym pustym domu; czy ty sobie to przypominasz bracie?
— Przypominam. Ty przecież tego pamiętać nie możesz Anielko!
— Pamiętam! pamiętam! W tym domu było nam źle bardzo; w tym domu była niegodziwa kobieta, która fukała na mnie, złościła się, szturchała; raz nawet chciała mnie wybić, ale ty przybiegłeś do niej z zaciśniętemi piąstkami i wołałeś, że ją zabijesz, jeśli się mnie dotknie.
— Byłem taki mały, nie miałem innego sposobu; zdawało mi się, że ja ją przestraszę tą groźbą.
— I nie wiem, co się stało. Ktoś nadszedł, ona mię puściła. Odtąd zaczęłam zwracać się do ciebie, jak do obrońcy; odtąd zrozumiałam, że pod twoją opieką nic mi się złego stać nie może; odtąd zawsze przy tobie czuje się tak bezpieczną.
— Alboż ty potrzebujesz obrońcy?
— O! nie; od czasu, jak jesteśmy z mamą, jesteśmy tacy szczęśliwi. Ojciec nas tak kocha, iż zawsze zapominam, że nie jest naszym istotnym ojcem. Ale ty patrzysz na mnie, jakbyś myślał o czem innem.
— Przypomniałaś mi przeszłość, Anielko. Czy pamiętasz, gdy do tego pustego domu, gdzie nam tak źle było, przyjechał jakiś pan, jak się zakradł do ogrodu, gdzie nas tak często samych pozostawiano i powiedział, że nas zabiera do mamy. Ty bałaś się go z początku i zasłaniałaś sobie oczki, zdziczałaś przy tej złej kobiecie, która cię bić chciała; ale ja go poznałem odrazu; on już raz był wyniósł nas z ognia, kiedy się dom palił, i szepnąłem ci to do ucha.
— Ja pamiętam tylko, jak jechaliśmy w nocy, jak ten pan mnie otulał i dawał cukierki, ile razy otworzyłam oczy; chciałam je mieć ciągle otwarte, ale zamykały się zawsze.
— Jechaliśmy długo; jechaliśmy dnie i nocy — mówił dalej Lucyan — aż przyjechaliśmy do mamy.
— To, to i ja przypominam sobie, jakby to wczoraj było.
— Ty mamy nie poznałaś!
— Wydała mi się taka śliczna, taka wspaniała! myślałam, że to jaka zaklęta królewna, o której opowiadała mi piastunka. Ty pobiegłeś do mamy zaraz, a mnie ten pan wziął i złożył jej na ręce, a ona płakała tak, że łzy padały mi na czoło, na twarz, na usta; czułam, że były gorące jak ogień.
— A jak tam było ślicznie Anielko, w naszym małym domku, w styryjskich górach! jak dobrze!
Anielka obejrzała się wokoło.
— Mnie się zdaje, że tu jeszcze lepiej! — wyrzekła.
— To już ja zgadnę, dla czego.
— Bardzo łatwo zgadnąć! Najprzód, jesteśmy we własnym kraju. A potem, sam przecież mówiłeś mi nieraz, jak miło słyszeć ze stron wszystkich pochwały dla tego, który nam się stał ojcem, którego kochamy jak ojca; jak miło widzieć szacunek, otaczający rodziców i być dumnym, że się do nich należy!...
— Oh! nie mówisz mi wszystkiego, siostrzyczko.
Wzruszyła ramionami, lekko zakłopotana.
— A potem mamy tu takich przyjemnych sąsiadów!
— Lucyanie!...
— A szczególniej pewnego młodego sąsiada, który, oprócz wielu moralnych przymiotów, posiada ciemne wąsiki, błękitne oczy, wysmukłą figurę i śliczny tenorowy głos.
— Lucyanie! wiesz dobrze, iż ojciec powiada, że to jest pierwszy student uniwersytetu, że posiada nadzwyczajne zdolności, że wyjdzie na znakomitość.
— Patrzcie! jak spamiętała! — roześmiał się wesoło Lucyan — otóż, krótko mówiąc, w Krakowie lepiej jest, niż gdziekolwiek indziej; bo tutaj co wieczór prawie zagląda Władzio...
Dziewczyna, na sam dźwięk tego imienia, zarumieniła się znowu.
— Brzydki jesteś braciszku! — zawołała — z twemi domysłami.
— Czy na prawdę brzydki? o filutko! znam ja ciebie; gdybym nie zaczął mówić o Władziu, samabyś na niego naprowadziła rozmowę.
— Doprawdy, ty tego nie rozumiesz Lucyanie! — mówiła, zakrywając oczy długiemi rzęsami, — są rzeczy, o których nie chciałoby się wspominać nigdy, a słyszeć zawsze; bo jak słowo przychodzi na usta, to robi się gorąco na twarzy, a w oczach ciemno i wymówić go niepodobna, a serce tak bije, tak bije!...
— I powtarza każdem tętnem: Władzio, Władzio! nie prawdaż Anielko?
Rzuciła mu się na szyję, jakby chciała zmusić go do milczenia, lub zcałować mu z ust to imię.
— Trzeba przyznać — mówił znowu Lucyan — że ten Władzio ma niezły gust; jesteś śliczna, moja panno siostro!
Patrzała na niego nawpół uradowana, nawpół niepewna i niedowierzająca.
— Czyż naprawdę?
— Niby ty o tem nie wiesz!
— Nie; widzisz Lucyanie, on wydaje mi się tak mądry, tak piękny, tak dobry, tak doskonały... że... że... że ja nigdy nie dorosnę jego miary. I czegóż się śmiejesz? jesteś niegodziwy! a ja nie wiem, dla czego mówię ci to wszystko.
— Jakże się nie mam śmiać, kiedy on słowo w słowo mówi mi toż samo o tobie.
Spojrzała mu w oczy z nagłą powagą.
— Wprawdzie — mówił dalej Lucyan — zaklinał mnie, bym go przed tobą nie wydał; ale stało się, wygadałem się...
— Dla czego zaklinał cię o to? — zawołała nagle.
— Alboż ja wiem! alboż to można zawsze zrozumieć was zakochanych...
— Oh! obmawiasz się braciszku; niby i ty....
— Ja, na teraz, kocham się, jak mówi poeta, w rymie Schaekspearowskim, w Dancie i w Homerze, a szczególniej, kiedy je ojciec czyta i wykłada.
— Cóż znowu! taka miłość nie przeszkadza innej.
— Widzisz Anielko! zdaje mi się, że kto ma taką matkę jak ja, ten byle jak serca swego nie umieści. Kiedy porównywam ją ze wszystkiemi innemi kobietami, jakie znam, to nawet o żadnej myśleć nie mogę.
— O! jeśli będziesz chciał znaleźć w młodej dziewczynie takie myśli, takie uczucia, takie poglądy; to naturalnie, że ci się żadna podobać nie będzie.
— Ja nie myślałem teraz o młodych; nawet przyrównywałem matkę do wszystkich kobiet, jakie znam, ot naprzykład do matki Władzia...
— Lucyanie! on ją tak kocha! on słucha jej we wszystkiem; on wołałby umrzeć! niż ją zasmucić.
— I cóż ztąd? to dowodzi tylko, jak jest dobrym synem; matka jego jest podobno najlepszą kobietą w świecie, ale ja żałuję go bardzo, że pod tym względem jest o tyle uboższy od nas; mnie, przyznam ci się, jego matka nie podoba się wcale. Ma takie jakieś zacieśnione pojęcia, jest tak sucha i formułkowa. Czy nie uważałaś tego Anielko? ale prawda, ty musisz patrzeć na nią innemi oczyma.
— Widziałam ją raz tylko, kiedy przyszła tutaj podziękować ojcu za tę rozprawę syna, pamiętasz, którą ojciec kazał bez jego wiedzy wydrukować swoim kosztem. Była tak wzruszona...
— Mama nie oddała jej wizyty — dodała smutno po chwili.
— Wiesz dobrze, iż mama nie bywa nigdzie; nie chciała robić wyjątku.
— Czy ty nie wiesz, dlaczego tak jest Lucyanie? — pytała ciekawie.
— A! mama nie może lubić czczych, zwyczajnych towarzystw, to bardzo naturalne; a potem nie ma na nic czasu.
— Tak! — powtórzyła nieco smutnie dziewczyna. — Mama musi mieć słuszność... jest tak zajęta nami i domem, a przytem pracuje z ojcem.
— Ale czemu tak posmutniałaś, siostrzyczko?
Anielka wstrząsnęła główką.
— Ja nie wiem — wyrzekła zwolna — czasem lękam się, sama nie wiem czego i przychodzą mi myśli jakieś, których odpędzić nie mogę.
— Jakież to myśli Anielko? powiedz mi je!... — zawołał troskliwie.
Pochyliła głowę na jego ramię.
— Śmiać się będziesz ze mnie — szepnęła.
— Tem lepiej, bo wówczas rozproszę twoje smutki. Zmartwienia i niepokoje, bez przyczyny, rozpraszają się za bliższem przyjrzeniem.
— Widzisz, zdaje mi się, że całe szczęście nasze rozwieje się jak sen, że powinnam śpieszyć się i używać go pełnemi piersiami; ja pewno niezadługo umrę; a jak patrzę na świat, zaraz przychodzi mi na myśl, że się z nim żegnać powinnam.
— I dla czegoż ty to myślisz? — zawołał, przestraszony temi wyrazami.
— Alboż ja wiem? A ja tak nie chciałabym umierać!
— Ależ ty nie umrzesz! — mówił, obejmując ją ramieniem, jakby chciał bronić od jakiegoś niewidzialnego niebezpieczeństwa: — są to przywidzenia rozpieszczonego dziecka, które w braku prawdziwych, wytwarza sobie urojone.
Uczuł, że garnęła się do niego.
— Czy myślisz, że tego sobie nie powtarzam! — szeptała — przy tobie, trwogi te mnie odchodzą; ale kiedy jestem sama...
— Pokazuje się, że nie trzeba dzieci samych zostawiać — odparł Lucyan z przybraną powagą — poczekaj! powiem to Władziowi; ale coś nie było go dni kilka.
Uderzył się w czoło.
— Aha! rozumiem teraz, zkąd twoje smutki.
Ona rzuciła mu błagalne spojrzenie i zamknęła usta pocałunkiem.
— Ty wiesz dobrze, że jestem trochę szalona! Ojciec przecież zawsze prześladuje mnie o to.
Lucyan uśmiechnął się z trochą dumy.
— Powiadają, — wyrzekł, zbrojąc się męzką powagą — ze jest to wada wszystkich panien. Widać, że ty nie stanowisz wyjątku... Ale ktoś idzie. Założę się, że zgadnę kto; i ty także zgadujesz?
Rzeczywiście furtka od ogrodu skrzypnęła, dały się słyszeć lekkie kroki. Anielka spojrzała przez gałęzie drzew, zasłaniających ścieżkę, wijącą się od furtki, dostrzegła zapewne kto nadchodzi, bo wyrywając się z rąk brata, pędem strzały pobiegła ku domowi.
Tymczasem z pomiędzy bzów i jaśminów kwitnących wynurzył się młody człowiek o smukłej postawie, szafirowych oczach, ciemnych jedwabistych wąsikach. Czy miał głos tenorowy, trudno było orzec z góry, to pewna tylko, że gdy powitawszy Lucyana, obejrzał się wkoło i przemówił, głos jego miał dźwięczne, sympatyczne brzmienie.
— Zdawało mi się — wyrzekł — że widziałem pannę Anielę...
Lucyan wskazał mu jej jasną suknię, przesuwającą się wśród ciemnych bluszczów werendy.
— Czyż miałem nieszczęście — zawołał — niepodobać się pannie Anieli? Czy mogłem ją mimowolnie obrazić?
— Śni ci się, Władziu! — zawołał Lucyan.
— Więc dla czegoż ona uciekła! bo wyraźnie uciekła przedemną.
Zatrzymał się, tak przerażony tem przypuszczeniem, że Lucyan parsknął mu w oczy śmiechem.
— I czegóż się śmiejesz? — zapytał nowo przybyły.
— Cóż chcesz? śmieje się z ciebie i z Anielki. A otóż i ona powraca; wiedziałem, że nie uciekła na długo; trzeba było przecież włosy przygładzić, suknię poprawić.
Rzeczywiście Anielka wracała; twarzyczka jej różowa była rozpromienioną, oczy błyszczały, jak dwie gwiazdy, a na ustach był tak śliczny uśmiech, że Władysław, zamiast ją witać, stanął zachwycony.
— Widzisz! — szepnął Lucyan, nachylając się ku niemu — ona gniewa się za to, że nie przyszedłeś wczoraj; postanowiła cię ukarać; ale jej samej sprzykrzyła się pokuta, i otóż jest.
— Nie mogłem przyjść, doprawdy! — tłumaczył się młody człowiek, zarumieniony.
— Och! Lucyan żartuje, jak zawsze — przerwała zmieszana dziewczyna. — Czyż pan tego nie widzisz!
— Prawda! — odparł smutno — pani nie mogłaś nawet zauważyć mojej nieobecności.
— Przeciwnie! zauważyłam. Nauczyłam się mojej partyi duetu, — dodała pośpiesznie — i nie miałam z kim śpiewać.
Lucyan pogroził jej, jakby chciał powiedzieć: tylko dla duetu? — ale błagalne spojrzenie siostry zatrzymało mu słowa na ustach.
— I powieści zaczętej nie czytaliśmy także — rzekła znowu.
— Słowem, masz wiedzieć, że brakło ciebie tu we wszystkiem.
— O! — zawołał — jaki ja byłbym nieszczęśliwy, gdybym musiał wyjechać.
— Wyjechać? — powtórzył Lucyan — dla czegoż miałbyś wyjechać?
Anielka nie powiedziała nic, tylko na jej ruchliwej twarzyczce zaszła jakaś zmiana, jak na kwiecie, gdy chmura przysłoni mu słońce.
— Matka chciałaby, żebym zobaczył trochę innego świata; a potem, czy ja mogę wiedzieć, co ze mną będzie? gdzie znajdę chleb i pracę?
— O to się nie troszcz! — zawołał Lucyan z żywością — słyszałem nieraz, jak ojciec mówił, że cię z Krakowa nie puści, że ci tu wynajdzie zajęcie. A co do twojej matki, to osobliwa rzecz, by ona chciała cię od siebie oddalić. Wytłumaczymy jej, że tutaj będzie ci stokroć lepiej. Więc już nie mówmy o tem. Ot, lepiej chodźmy przesłuchać duetu.
Poszli do pokoju i niebawem po całej willi rozległy się dwa świeże głosy, łączące się w czyste brzmienia.
Gdy się tak dzieci bawiły w ogrodzie, z balkonu, zawieszonego na pierwszem piętrze willi, przyglądało się tej scenie dwoje ludzi.
Balkon ten, ustrojony cały w kwitnące oleandry, magnolie i drzewa pomarańczowe, wychodził z wielkiego pokoju, który służył na wyłączny użytek pana domu.
January, gdyż on to był, przez te lat kilkanaście odmienił się bardzo mało; była to ta sama dumna twarz, też włosy niedbale odgarnięte z czoła, taż postać wyniosła, szczupła i nieco naprzód podana. Wpatrzywszy się jednak bliżej, można było wyczytać wyraźne zmiany, jakie na niej wypisało życie. Nie wyryło się ono bruzdami, nie napiętnowało wyraźniejszą goryczą rysów, ale przeciwnie, przyniosło mu widocznie ukojenie, bo cała postać tchnęła młodzieńczą jeszcze żywością, oczy gorzały skupioną myślą, a czoło miało świeżość i pogodę, której brakło mu niegdyś.
Jeśli wówczas wieku jego nie można było określić, jeśli wydawał się starszym nad lata, to dziś stosunek się przeinaczył i January robił wrażenie młodszego, niż był rzeczywiście.
Przywyknienia jego uległy snadź także zmianom wielkim: myśliciel, niedbały o to wszystko, co go otaczało, odrzucający z życia wszelki zbytek, uległ miększym wpływom, — świadczył o tem sam już pokój jego, gdzie książki zamiast walać się, nagromadzone na kupy, osypane warstwami kurzu, obwieszone pajęczynami, rozkładały się na wielkich orzechowych półkach, otaczających wszystkie ściany. Przy oknie stał stół suknem zasłany, pełny papierów, notat, dzienników, książek, przy nim — parę wygodnych foteli.
Na jednym z nich siedziała kobieta z pochyloną głową i robiła jakiś wypis z książki, leżącej przy niej.
Ale jeżeli czas tak miłosiernie obszedł się z Januarym, wypisał się on tem wyraźniej na obliczu jego towarzyszki. Była ona piękną zawsze; klasyczna poprawność rysów, grecki owal twarzy, bogato rozwinięte czoło, opierało się zwycięzko jego niszczącemu wpływowi; ale za to matowa cera twarzy zmieniła się w bladość kości słoniowej, lub opłatka, znikło z niej ciało, a skóra pokryła się siecią drobniutkich zmarszczek. Gdyby te zmarszczki mogły przemówić, świadczyłyby o życiu bojowania pełnem, o cochwilnych ofiarach, cochwilnych walkach i zgryzotach, chociaż zadawał im kłam cierpliwy uśmiech ust, które jak dawniej, musiały zawsze być pełne słów słodkich przebaczenia i miłości.
Najbardziej zmienionemi w niej jednak były oczy. Oczy te powiększyły się wychudnieniem twarzy, świeciły wśród ciemnej, otaczającej je powieki, wśród czarnych rzęs migotliwym blaskiem, i nie zatrzymując się na jednym przedmiocie, mknęły niespokojnie w tę i owę stronę.
Taką, jaką była w tej chwili, z twarzą przywiędłą i z zapadłemi oczyma, z czarną koroną włosów, wśród której przebijały się srebrne nici, była ona jeszcze piękna, jakąś tragiczną, fatalną pięknością; budziła podziwienie, sympatyę lub trwogę, stosownie do duchowej skali ludzi, którzy się do niej zbliżali. Ale cicha i obojętna, zamknięta więcej niż kiedykolwiek w domowych ścianach, nie zważała na czynione wrażenie.
Była cała oddana pracy swojej, kiedy usłyszała Januarego, który ją wołał:
— Heleno!
Podniosła głowę i, nie porzucając książki, spojrzała na niego. A w tej chwili wyraz jej spojrzenia zmiękł, stał się uśmiechnionym jak usta, łagodnym, jak głos, którym przemówiła:
— Zaraz skończę te notatkę, co ci była potrzebną.
— Chodź! chodź! — powtórzył — chciałem ci coś pokazać.
Położyła książkę i pobiegła ku niemu.
A on, odchylając wonne gałęzie krzewów, pokazał jej wchodzącego Władysława i Anielkę, zarumienioną, biegnącą w głąb werandy.
— Czy ci to nie nasuwa żadnego podejrzenia? — spytał z uśmiechem.
— O! moje podejrzenia już są oddawna ustalone — odparła.
— I nie podzieliłaś się niemi ze mną? to nie dobrze; czy sądzisz, że los Anielki obchodzi mnie mniej, niż ciebie?
— Nie! nie! to mi na myśl nie przyszło; wiem, święcie dotrzymałeś przyrzeczenia: moje dzieci znalazły w tobie ojca.
— Władysław — mówił dalej January — jest to dzielna intelligencya i dzielny charakter; należy on do rzędu ludzi, co utorują sobie koniecznie drogę na świecie. Od lat kilku mam go na oku; takiego męża pragnąłem dla Anielki.
— Ona jest taka młoda jeszcze! — szepnęła Helena.
— Wy, matki, podobno utrzymujecie tak zawsze.
— Ja nie wiem czemu, zdaje mi się, gdy patrzę na dzieci, że po za progiem tego domu grozi im nieszczęście jakieś. Ja chciałabym nie wypuszczać ich ztąd nigdy.
— Heleno! czyż ty nie byłaś szczęśliwą ze mną? — zapytał z lekkim odcieniem wyrzutu.
— Nie! nie! ja nie powiedziałam tego; ja nie pomyślałam tego nigdy! — zawołała gwałtownie.
— Bo widzisz! ty uczyniłaś mnie szczęśliwym, niewypowiedzianie szczęśliwym, Heleno! Ja chciałbym, żeby dzieci nasze równie szczęśliwemi były.
Nie przyszło mu na myśl, by ona cierpieć mogła, skoro on tego nie czuł. Jak dawniej, tak i teraz, indywidualność własna absorbowała go wyłącznie, nie zostawiała mu czasu na wejrzenie w drugich. Ile razy mówił jej podobne rzeczy, ona uśmiechała się do niego nie tylko ustami, ale oczyma także, miała spojrzenie pełne szczęścia; a ludzie tak chętnie wierzą w to, czego pragną.
January zwrócił się do przedmiotu, który zajmował go w tej chwili, może też z upragnieniem szczęścia pasierbicy łączyła się myśl inna. Anielka, szczególniej od czasu gdy dorosła, stała się przedmiotem głównej troskliwości Heleny, odrywała ją coraz częściej od niego.
— A potem — wyrzekł — klasztorne życie, jakie prowadzimy, nie koniecznie przypadać może do smaku młodej dziewczyny.
Bolesny wyraz przemknął po twarzy Heleny.
— Czy ona ci to wyznała? — spytała ze szczególnym niepokojem w głosie.
— Ona może nie wyznała tego nawet samej sobie; a jednak to byłoby bardzo naturalne.
— Ja przecież — przerwała Helena — więcej uczynić nie mogę.
— Uspokój się; prawdopodobnie Anielka teraz nadto zajęta jest Władysławem; ale inaczej.. inaczej musiałabyś przełamać się.
— Nigdy! nigdy! zawołała z ponurą energią; — to byłoby niegodne! już i tak... oh January! jak ty mogłeś pomyśleć coś podobnego!
— Jeszcze raz, uspokój się; nie chciałbym za nic sprawić ci przykrości. Tylko widzisz sama, że w tem położeniu miłość Anielki usuwa tę trudność, którą, pozwól sobie powiedzieć, przesadzasz i stawiasz sama sobie.
Spuściła głowę w milczeniu, zaciskając dłonie, jakby w tej jednej rzeczy opierała się wszechwładzy jego.
— Czy ty jesteś pewny — wyrzekła wreszcie po długiej chwili, — że ona będzie z nim szczęśliwa?
— Dla czegoż ty o tem wątpisz?
— Widzisz! ja poszłam za mąż tak młodo i przysięgłam sobie, że córkę moją ustrzegę od podobnego losu.
— Tu niema najmniejszego podobieństwa.
Chciał coś mówić więcej, tłumaczyć jej, ale skinęła ręką, jakby z góry przyznawała mu słuszność, a przedmiot ten był dla niej przykrym.
Jednakże w myśli jej powstawały snadź różne wątpliwości i troski, bo wyrzekła znowu:
— Władysław nigdy żadnem słowem nie dał nam poznać zamiarów swoich.
— Dotąd była to sielanka młodości, odgrywała się ona w ich dwóch sercach bezwiednie może. A gdyby nawet było inaczej, Władysław jest ubogi i dumny, to dość, by zamknąć mu usta.
January miał słuszność zapewne, Helena przecież nie była spokojną. Oczy jej świadczyły, że odwykła od spokoju, że w głębi jej serca tkwiła troska nieustanna, zażegnana wolą, jednak odzywająca się w chwilach stanowczych; ona to nadawała gorączkowy blask spojrzeniu, zmuszała je błąkać się bez celu, jakby upatrując wiecznie ukrytej zasadzki. Teraz troska ta nie objawiła się więcej żadnem słowem. Uczyniła tylko niepewny ruch, opuszczając ramiona, którym zdawała się świadczyć o bezsilności własnej wobec potężnej przewagi okoliczności, czy położenia, i powróciwszy na dawne miejsce, wzięła książkę i pióro, kiedy January odezwał się znowu:
— Przyznam ci się, że od bardzo dawna przeznaczyłem Anielkę Władysławowi i poniekąd wypielęgnowałem tę miłość.
Spojrzała na niego szczególnym wzrokiem, jakby wdzięczność jej łączyła się z trwogą.
— W dzisiejszym stanie społeczeństwa — mówił dalej — los kobiety, jej szczęście i, więcej nawet, jej moralna wartość, wszystko to zależy od człowieka, z którym się połączy. Anielka będzie szczęśliwa; kochają się, są na jednym stopniu moralnego rozwoju.
— Kochają się? — powtórzyła Helena — ale gdyby pomiędzy nimi stanęła przeszkoda jaka? Czy pielęgnując tę miłość, pomyślałeś o tem?
— Nie pojmuję miłości, któraby nie zwalczyła przeszkód — odparł z uśmiechem — tu jednak niema przeszkody.
Umilkła. Przywykła oddawna trwogi i niepokoje chować dla siebie, nie dzieląc się niemi z nikim.
Tak rozmawiali o szczęściu młodej pary, a dźwięki duetu napełniały powietrze i fale harmonii dobiegały do nich.
Tony jego były serdeczne, jak słowa, i powtarzały dwoma głosami wieczny hymn młodości i kochania.

∗             ∗
W parę dni później, Anielka była znowu smutną, bo od dnia owego Władysław wcale nie pokazał się w willi; oczekiwała go w ogrodzie, oczekiwała przy fortepianie, nasłuchując najlżejszych szelestów; aż wreszcie usłyszała krok, który zdawał się jego krokiem, i głos w ogrodzie, który zdawał się jego głosem, rozmawiający z Lucyanem. I, jak kilka dni temu uciekła widząc go zbliżającym się, tak dziś znowu równie szybko zbiegła ze wschodów werandy.

Rzeczywiście, Władysław rozmawiał z jej bratem. Czekała chwilę, czy nie zwrócą się do niej, oni przecież mówili coś żywo, a Władysław wydał jej się zdaleka bardzo zmienionym i smutnym.
Zatrzymała się z bijącem sercem.
— Cóż się z tobą dzieje? przepadasz nagle i zjawiasz się na chwilę — pytał Lucyan.
— Ja nie powinienem był przychodzić tu wcale Lucyanie! — zawołał.
— Założę się, że pokłóciliście się z Anielką; ona patrzy melancholijnie, a ty jesteś w bajronicznem usposobieniu. Ot, pójdę po nią i pogodzicie się!
Chciał odejść, ale Władysław zatrzymał go za rękę.
— Mylisz się! — zawołał — ja nie mam nic do powiedzenia twojej siostrze.
— Nic?...
Patrzał mu w oczy badawczo, prawie figlarnie. Władysław spuścił głowę, odwracając oczy, jakby ukłuty tem spojrzeniem.
— Nie! — powtórzył stanowczo — jeśli ja byłem szalony, przynajmniej twoja siostra nic nie wie o moich uczuciach, nie powiedziałem jej nigdy słowa, które miałbym na sumieniu.
— Cóż z tego?
Władysław milczał przez chwilę.
— Nic! — wyrzekł bardzo cicho — tylko będę mógł ją pożegnać spokojnie.
— Pożegnać? Co ty mówisz Władziu! Ja musiałem źle słyszeć.
— Pożegnać! — powtórzył, zaledwie słyszalnym głosem.
— Czy znowu chcesz odjeżdżać? Ojciec mój obiecał wyrobić ci tu posadę; dasz się poznać, a wówczas przy twoich zdolnościach...
— Ja muszę wyjechać Lucyanie! wyjechać daleko! taki los; nie pytaj mnie o więcej. Przyszedłem tutaj, ja sam nie wiem czemu; nie powinienem był przychodzić. Cóż chcesz? chciałem zobaczyć was jeszcze.
Mówił to bezładnie, oglądając się wkoło z wzrastającym niepokojem.
— Niech umrę, jeśli choć słówko rozumiem! — zawołał Lucyan — zdaje mi się, że oboje z Anielką nie jesteście przy zdrowych zmysłach. Widać, prawdę powiadają ludzie, że zakochani, nietylko mówią, ale i działają od rzeczy; dobrze, iż ja nie uległem powszechnej epidemii.
Śmiał się. Władysław jednak był ponury, jak noc, i podrażniony żartami jego. Powstał z miejsca.
— Jakto! — mówił dalej Lucyan — odchodzisz już! Cóż to! czy zaraz, w tej chwili, chcesz uskutecznić swój piękny zamiar wyjazdu?
W tej chwili Anielka, która przez ten czas krążyła wkoło nich, nie mogła dłużej wytrzymać i wmieszała się nagle do rozmowy.
— Cóż to za zamiar? — zapytała niespokojnie. — Cóż to panu się stało, panie Władysławie?
Nikt jej nie odpowiedział; Lucyan spoglądał na Władysława, który pochwycił poręcz ławki i ściskał ją gwałtownie, jakby szukał punktu oparcia, lub mścił się na niej za doznane cierpienie.
Dziewczyna spostrzegła szybko, że zaszło tutaj coś niespodzianego i wielkie, pytające oczy zawiesiła po kolei na bracie i jego towarzyszu. Położenie było wytężone, milczenie nie mogło trwać wiecznie. Spojrzenie to przenikało do głębi serca Władysława, błagało o odpowiedź i nakazywało ją.
On przecież nie mógł jej powiedzieć tego, co powiedział Lucyanowi, i po raz setny zadał sobie pytanie, po co tu przychodził, teraz o tej godzinie, kiedy wiedział dobrze, iż brata i siostrę zastanie w ogrodzie.
Teraz za to powziął przedsięwzięcie heroiczne.
— Ja przyszedłem... chciałem... muszę... to jest, ja przyszedłem powiedzieć, że wyjeżdżam!
Mówił to ze spuszczonemi oczyma, jak gdyby lękał się spojrzeć w oczy ich obojga, lub pokazać własne łzawe spojrzenie.
Anielka stanęła jak skamieniała, Lucyan zmarszczył brwi.
Zrozumiał, że tu jest w grze czynnik, dla niego niepojęty.
— No! ale przecież nie wyjeżdżasz jeszcze — wyrzekł po chwili — siadaj! porozmawiamy o tem.
Ale Władysław nie był zdolen znieść dłużej pełnego smutku wyrazu twarzy Anielki, nie był zdolen się tłumaczyć.
— Zobaczymy się jeszcze! — zawołał pośpiesznie, mam pełno interesów; teraz właśnie zapomniałem godziny. Bądź zdrów!... żegnam panią!
I powiedziawszy te bezładne słowa, jak szalony wybiegł z ogrodu.
Upłynęła chwilka, zanim młodzi ludzie zamienili słowo jedno. Anielka usunęła się na tę ławkę, przy której on stał przed chwilą, i zakryła twarz rękoma; łzy były bardzo blisko jej oczu.
— Cóż to się stało? — spytała wreszcie — oh! Lucyanie, co jemu jest! Dla czego on chce wyjeżdżać?
Głos jej zerwał się na tem słowie, jakby dławił go ból, zalewały łzy.
— Doprawdy! — wybuchnął brat — ja tego nic nie pojmuję. Powiedz mi przecie, co zaszło pomiędzy wami?
Pytał daremnie; Anielka nie była w stanie odpowiedzieć, płakała spazmatycznie. Płakała, gdy brat pytał ją o powody tego rozpaczliwego postanowienia Władysława; płakała, gdy ją pocieszał; płakała wreszcie, gdy próbował w żart obrócić tę całą sprawę. On sam nie był wcale spokojny; dostrzegł we Władysławie coś więcej, niż zwykłe dziecinne rozpacze zakochanych.
I na słonecznem tle marzeń młodzieńczych zaczęły rysować się jakieś cienie, wprawdzie niewyraźne, nieokreślone, ale które pomimo to, zasępiły myśl jego.
Dotąd uśmiechało mu się wszystko, wszystko zdawało się rokować jednę z tych świetnych exystencyi, z której los, jakby naumyślnie, usuwa powszednie trudności, aby tem swobodniej, tem prawidłowiej rozwinęły się dary intelligencyi.
Obdarzony bogatemi zdolnościami, które kształcono umiejętnie, czuwając troskliwie zarówno nad umysłowemi, jak i nad fizycznemi siłami, syn zamożnej rodziny, wzrastał pod nieustanną opieką matki, pod rozumnym kierunkiem ojczyma, który nigdy uczuć mu nie dał, że nie był jego ojcem.
Ojczym ten, zajmował znakomite stanowisko naukowe i społeczne, jako pisarz i profesor uniwersytetu. A jeśli miał wielu antagonistów w dziedzinie myśli, jeśli dumne obejście i śmiałe doktryny nie zyskiwały mu sympatyi wszystkich, otaczał go szacunek powszechny.
Szacunek ten spływał na Lucyana, dając mu szersze ambicye i pragnienia, niż zwykle mają je ludzie jego wieku; przywykł myśli i czyny dostrajać, nie do ogólnego tonu, ale do tonu własnych pojęć i poczuć. Szacunku tego potrzebował on koniecznie, jak powietrza do oddechu, i ztąd zapewne wyrobiła się w nim pewna drażliwość; żart lub śmiech, kłuł go, jak ostrze miecza, najlżejszy wyraz niezadowolenia odejmował mu swobodę, miał dumę człowieka, a miękkość dziecka, niezahartowanego do walki życia żadną przeciwnością.
Może też drażliwość ta sprzymierzała się ze wspomnieniami dawnemi pierwszego dzieciństwa, jakichś ciemnych kart, jakichś katastrof, które przechodził, a które w umyśle jego wyryły się niezatarte niczem i, niby tło ciemne, rzucały ponure odbłyski na obecną chwilę.
Przy każdem wzruszeniu, wspomnienia te powracały mu do pamięci i mąciły pogodę ducha, podniecały bujną wyobraźnię i składały się z nią na wyrobienie niespokojnych przywidzeń.
Zostawił płaczącą siostrę, na której łzy nie znajdował pociechy, i poszedł do Januarego, jakkolwiek nie było w zwyczajach domowych przeszkadzać mu bez ważnego powodu.
— Czy nie przeszkadzam? — zapytał.
— Przeciwnie! przeciwnie! — zawołał January, który z okna swego widział całą scenę w ogrodzie — przychodzisz w samą porę.
Lucyan jednak, ujrzawszy matkę w pokoju, nie zdawał się wcale o tem przekonany.
— Gdzież to Władysław odszedł tak śpiesznie? — pytał January — chciałem się z nim widzieć.
— Ja nie wiem — odparł młody chłopiec — przyszedłem do ojca, bo on był taki pomieszany; gadał coś o pożegnaniu, o obowiązkach; nie chciał tłumaczyć się wyraźniej; nie mogłem go zrozumieć i zaniepokoiłem się, b... bo...
— A co? czy nie powiedziałem, że tak będzie — przerwał January z rodzajem tryumfu, zwracając się do Heleny.
Ale ona nie musiała w zupełności podzielać zapatrywania się jego, bo ręce jej złożone na książce, drżały lekko.
— Więc dla czegoż do mnie przyszedłeś? — mówił dalej January wesoło, — mów śmiało; pewny jestem, że wiesz o tej sprawie coś więcej, niż my wszyscy.
— Przyszedłem, bo Anielka...
— Anielka! — przerwała Helena — cóż Anielka?...
— Anielka wzięła to bardzo do serca...
— Tem lepiej! tem lepiej! — wołał January — sielanka dochodzi do kulminacyjnego punktu; Anielka musi szlochać, nie prawdaż? a Władysław miał łzy na oczach. Wszystko w porządku; wszystko jak być powinno; wszystko najlepiej. Prawdziwie młodnieje się, patrząc na tych młodych, i choć nie byłem nigdy sentymentalny, zdaje mi się, że sam mam znowu lat dwadzieścia. A ty Lucyanie, czy nie masz także swojej sielanki?
— Nie! mój ojcze.
— Ale ba! czy to wy się kiedy do tego przyznacie! Trzeba was tak podpatrywać, jak gdyby miłość była zbrodnią. Kryjecie się, jak prawdziwe dzieci; dziecinną tajemnicę Anielki i Władzia znam oddawna.
— Więc cóż będzie teraz?
— Nic... nic... niech Anielka popłacze chwilkę: radość będzie większa, spotęguje się w miarę rozpaczy. Bo jestem pewny, że ona rozpacza. Idź! powiedz jej, że wszystko będzie dobrze, że ja biorę wszystko na siebie.
— Ale jeśli Władysław pojedzie? mówił to na seryo.
— Spodziewam się! przecież Władzio nie grał komedyi. No! on jeszcze nie jedzie, musi pożegnać się ze mną; a gdyby i tego nie chciał zrobić, toć przecie nie pojedzie daleko. Znajdziemy na to sposób.
January zdawał się tak uradowanym, iż dopiero po chwili spostrzegł, że Helena nie podzielała zupełnie jego usposobienia.
— Idź! pociesz siostrę! — wyrzekł, zwracając się do Lucyana — powiedz jej, że ja zajmę się jej serdecznemi sprawami; że może być zupełnie spokojną; zatrzymamy Władzia.
Po jego wyjściu, zwrócił się do Heleny.
— I czegoż ty się lękasz jeszcze? — wyrzekł łagodnie — serce Anielki przemówiło wyraźnie, jakby na to, by usunąć wszystkie wątpliwości twoje.
— Masz słuszność; powinnabym być spokojną, a jednak ja spokojną nie jestem. Kiedy Lucyan mówił o jej łzach, chciałam biedz do niej i nie poszłam, bo czuję, że rozpłakałabym się z nią razem, zamiast dać jej pociechę.
Cień niecierpliwości przesunął się po jego czole, ale ustąpił szybko.
— Jesteś niepoprawną! — wyrzekł tylko trochę smutno. — W braku prawdziwych, tworzysz sobie troski urojone.
— Urojone? Oh! January.
Umilkła nagle, wyrzucając sobie to, co powiedziała.
On nie zauważył tego wykrzyknika. Był zajęty projektami przyszłości, mówił o nich nieustannie.
— Bądź spokojna, — rzekł wreszcie — czas już, abym się wmieszał pomiędzy tych młodych.
Usiadł przy stole i napisał bilecik.
— Każ to zanieść Władysławowi — powiedział z uśmiechem — im prędzej, tem lepiej; widać bierze te rzeczy strasznie na gorąco; lubię go za to, ale śpieszyć się trzeba; w takich razach postanowienia bywają szybkie i jeszcze szybciej wykonane.
Bilecik był następujący:
„Słyszałem od Lucyana, że wyjeżdżasz; spodziewam się, że nie uczynisz tego, nie widząc się ze mną; mam ci powiedzieć rzeczy ważne i dlatego czekam cię u siebie dziś zaraz, lub przed wieczorem“.
Mieszkanie, które Władysław zajmował z matką, było zaledwie o parę domów od willi Januarego; niebawem nadeszła odpowiedź:

„Panie profesorze!

„Wdzięczność moja dla ciebie nie ma granic. Przysięgam! nie jestem — nie będę nigdy niewdzięcznym! A jednak, gdybyś pan raczył zobaczyć się ze mną w każdem innem miejscu, nie zaś w swoim domu, zdaje mi się, iż byłoby to lepiej dla mnie! O naznaczonej godzinie, jeźli nie odbiorę przeciwnego rozkazu, czekać będę na plantacyach pod Wawelem. Ma się rozumieć, nasuwam tylko tę myśl. Przyjęcie jej jednak uważać będę za podwójną łaskę“.
— Dumny chłopiec! — szepnął January, odczytawszy tę kartkę. — Każde jej słowo było dla niego męką. I niech kto powie, że w naszym wieku niema Spartan. On gotów opierać się swojemu szczęściu na seryo.
January zgodził się na dziwne żądanie Władysława, był o naznaczonej godzinie pod Wawelem. Miejsce źle było wybrane na poufną rozmowę.
W piękny wieczór letni, tłumy zapełniały plantacye. Być może, iż młody człowiek wybrał je umyślnie, ażeby skrócić tłumaczenia, jakie przewidywał snadź pomiędzy sobą a Januarym; może obwarowywał się spojrzeniami ludzkiemi przeciwko własnemu wzruszeniu.
Na widok Januarego, powstał z ławki, na której siedział samotnie i poszedł ku niemu szybkim krokiem. Zapewne to, co postanowił, chciał spełnić co prędzej i wypić bez zwłoki te czarę goryczy, która mu była przeznaczona.
Tak rozumiał go January i przyjaźnie wyciągnął ku niemu rękę.
Władysław pochwycił ją i ścisnął gwałtownie.
Wzrok Januarego, pełny sympatyi i ciepłych serdecznych promieni, zwracał się ku niemu, ale nie spotkał jego oczu, — były spuszczone, a ciemne brwi tworzyły łuk ostry, podniesiony w górę przy osadzie nosa, nadając twarzy wyraz surowy.
— Mam ci zadać kilka pytań — wyrzekł January, wsuwając rękę pod jego ramię i odprowadzając go w mniej uczęszczaną stronę miasta.
— Pytaj, panie profesorze! — odparł głucho.
— Czy zechcesz mi na nie odpowiedzieć?
— Jeżeli będę mógł, panie profesorze.
— Panie profesorze i panie profesorze! — powtórzył trochę niecierpliwie January. — Cóż znowu! skończyłeś już uniwersytet; nie mówię do ciebie, jak do jednego z moich słuchaczy, ale jako przyjaciel do przyjaciela. Wiesz przecież dobrze, iż jestem twoim przyjacielem!
— O! wiem, wiem! — zawołał gorąco.
— Więc mówmy szczerze.
Nie odpowiadał nic; ale frazes Januarego nie wymagał koniecznie odpowiedzi.
— Naprzód: dlaczego chcesz wyjeżdżać? — pytał dalej ten ostatni.
Władysław milczał.
— A powtóre: odkądże to próg mego domu parzy twoje stopy, że każesz mi się włóczyć po miejskich spacerach, jakbyśmy nie mieli spokojnego kąta, ażeby porozmawiać z sobą?...
— Daruj pan...
— Nie mam nic do darowania; widzisz, iż się nie gniewam, skoro tu jestem... tylko to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Władysław spuścił głowę i czas jakiś tak pozostał, jakby usiłował sformułować tę odpowiedź, na którą przecież powinien był być przygotowany.
— No cóż! czy to tak trudno? — zaczął znowu January, przypatrując mu się z uśmiechem.
— A ja... ja chciałem właśnie błagać pana, byś mnie o nic nie pytał.
— A więc to tajemnica?
Młody człowiek dał znak potwierdzający.
— A gdybym ja spróbował ją odgadnąć?
— Odgadnąć!
Władysław pierwszy raz w ciągu rozmowy podniósł oczy na Januarego; oczy te były bardzo smutne i błyszczące.
— Odgadnąć! — powtórzył, patrząc na niego z przestrachem, — nie! to być nie może! pan tego nie odgadniesz nigdy!
— Kto to wie! jeśli jesteś uparty w milczeniu Władysławie, ja jestem upartym także.
I nie czekając dłużej, nachylił się ku niemu i szepnął, nie spuszczając z niego oczu!
— Anielka!
Słowo to padło na niego, jak strzał; odebrał je w samo serce; bo zadrżał całem ciałem i upłynęła długa chwila, zanim zdobył się na odpowiedź.
Odpowiedź ta była pełna prostoty:
— Kiedy pan wiesz, po cóż pytasz?
Ta nieugięta duma podobała się Januaremu. Uśmiechnął się przyjaźnie.
— Bo może — wyrzekł zwolna — ta domyślność moja zmieni nieco twoje zamiary; może o tej zamierzonej podróży pogadalibyśmy wszyscy razem u mnie, przy herbacie.
Władysław patrzał na niego, nie rozumiejąc dokładnie.
— Jestem pewny — dodał — że Anielka na nas oczekuje i radaby się dowiedzieć, czy to wielkie postanowienie podróży nie może uledz zmianie?
Mówiąc to, z łagodną przemocą zwracał się ku stronie swojej, ale Władysław wyrwał mu rękę, szepcąc:
— To być nie może! to nigdy być nie może!
— Dla czego?
— Dla czego pan mnie pytasz: dla czego?
— Bo odgadliśmy cię wszyscy... czyż nie pojmujesz tego?... na twoją ofiarę przystać nie chcemy.
— Moją ofiarę? — powtórzył ledwie słyszalnym głosem.
— Bo wreszcie, jeśli chcesz wiedzieć wszystko, ofiara byłaby zobopólna; Anielka zgodzić się na nią nie może!
— Anielka! panna Aniela! — poprawił się natychmiast, chwytając nerwowym ruchem jej ojczyma za rękę; — tak nie jest! powiedz mi pan, że tak nie jest! to byłoby zanadto dla mnie!
— Właśnie, że tak jest; dla ciebie zdradzę tajemnice domowe; możesz we mnie widzieć czarny charakter, jeśli ci się podoba.
Wydawał się uszczęśliwionym, i czekał niecierpliwie wybuchu wdzięczności, który należał mu się, jak sądził. Ale wybuch się opóźniał. Władysław stał przed nim z twarzą bladą jak kreda, zapatrzony nieruchomie w blaski zachodu, które odbijały się w jego źrenicach, otaczając je obręczą światła, migocącego w ich łzawych głębiach.
Czyżby zbytek szczęścia czynił go podobnym do posągu cierpienia?
— Władysławie! teraz, to już doprawdy zrozumieć cię nie mogę.
— Tem lepiej! tem lepiej! — zawołał młody człowiek gwałtownie — chciałbym, żebyś mnie pan nie zrozumiał nigdy! ani pan, ani nikt na świecie! Teraz, po tem, coś mi powiedział, uwierzysz może, iż jechać muszę, iż nic mnie tu nie zatrzyma.
To już wychodziło poza programat, jaki z góry nakreślił January. Widocznie domysły jego nie wszystkie były prawdziwe. Zrozumiał to.
— Kiedy tak, — wyrzekł stanowczo — to ja wiedzieć muszę, co zaszło między tobą a Anielką?
— Nie zaszło nic, przysięgam! nic, czegobym powtórzyć nie mógł w obliczu świata całego.
— Dla czego nie chcesz przyznać, że się kochacie.
— Ja nie powiedziałem jej tego nigdy, nigdy! wierz mi pan.
January niecierpliwie wzruszył ramionami.
— Alboż mówię o słowach, o wyznaniach? mówię o uczuciach.
— Uczucia nie zależą od nas. Ja za nie odpowiedzialnym być nie mogę.
— Nie doszliśmy jeszcze do odpowiedzialności. Z wolą, czy pomimo woli naszej, uczucie, jak światło, ma swoje promieniowanie, ma odbicia konieczne. Twoje zostało odgadnięte i podzielone.
— A więc pan widzisz sam, że muszę, że powinienem jechać — mówił głucho Władysław, szarpiąc załamane ręce.
January położył rękę na jego ramieniu.
— Przeciwnie! — wyrzekł — ja sądzę, że powinieneś zostać!
Spodziewał się znowu okrzyku szczęścia, wybuchu wdzięczności, uścisku, może nawet łez. Zamiast tego, młody człowiek wlepił w niego szeroko otwarte oczy. Jakby nie rozumiał znaczenia tych słów ostatnich, lub jak gdyby znaczenie to było dla niego straszne.
— My chcemy tylko szczęścia Anielki! — dodał z przyciskiem January — my wierzymy, że ty uszczęśliwić ją możesz. Wszak mnie rozumiesz!
Gdyby niewolnikowi, zamkniętemu w ciemnem więzieniu, kto pokazał słoneczny krajobraz, pełny woni wiosennych, do którego wejść mu niepodobna, on patrzałby na niego w ten sposób, jak Władysław na Januarego. Aż wreszcie zbielałe wargi jego wyszeptały te słowa:
— To być nie może! ja jechać muszę!
Była pomiędzy nimi chwila ciszy; oczy Januarego zapałały, ręka jego, spoczywająca ciągle na ramieniu młodego człowieka, teraz ciężyła na niem, jak żelazo, przygniatała go niemal do ziemi.
— Ja źle słyszałem zapewne? — zapytał zwolna.
— Nie! nie omyliłeś się pan; ofiarowałeś mi najwyższe szczęście życia, a ja... ja odrzucić je muszę.
Zakrył twarz rękoma, ciężył mu wzrok Januarego, który w tej chwili był nieubłaganie badawczy.
— Szczęścia życia nie odrzuca się bez powodu. Mam prawo żądać, byś mi powiedział.
— Nigdy! nigdy! — zawołał młody człowiek — nigdy, choćbyś mnie pan miał zabić!
W oczach Januarego mignęły iskry. Ale iskry te zagasły szybko, pogardliwy uśmiech zarysował się na ustach.
— Czujesz więc, że milczenie twoje jest obrazą dla mnie?
Nie mógł zaprzeczyć.
— I obrazę tę chcesz mi wyrządzić? ty! którego miałem za syna.
Znowu daremnie czekał odpowiedzi.
— Nie zasłużyłem sobie na to u ciebie! i dlatego obrazę tę płacę pogardą.
— Nie! to zanadto! — zawołał zduszonym głosem młody człowiek... — Gdybyś pan wiedział wszystko...
— Ja chcę wiedzieć wszystko! ja dojdę myśli twojej. Posłuchaj! byłem może zbyt szorstkim; ale bo też święty zostałby wytrącony z kolei. Mów ze mną otwarcie! nie zostawiaj mi wątpliwości, gorszych aniżeli wszystko; ja proszę cię o to, w imię moich dobrych chęci dla ciebie, w imię przyjaźni...
Przez chwilę czekał skutku słów swoich. Daremnie. Wówczas odwrócił się w milczeniu od Władysława, bez słowa pożegnania, jak od człowieka, z którym rachunek jest zamknięty.
Młody człowiek stał przez chwilę, pognębiony; potem rzucił się za nim.
— Przez litość! — zawołał — nie rozstawaj się pan ze mną w ten sposób. Gdybym ja mógł mówić... gdybym mógł...
Ale January nie słuchał go więcej. Z odludnych ulic przedmieścia, na które się schronili przed tłumem, zwrócił się ku plantacyom i wielkim krokiem, nie oglądając się za siebie, zmieszał się z falą ludzką.
Władysław gonił roziskrzonem okiem jego wysoką postać, dopóki nie zniknęła mu w oddaleniu. Wówczas przycisnął dłonie do czoła, jakby lękał się oszaleć.
— Stało się! — szepnął rozbitym głosem — straciłem wszystko!
Powtarzał machinalnie te słowa, stojąc wrosły w ziemię, jak słup graniczny, na miejscu, gdzie go zostawił January.
Wieczór letni zapadał zwolna w całym wspaniałym blasku. Czerwone promienie słońca zaglądały mu w oczy, a on szeptał głucho:
— Stało się! stało się!
Rzadcy przechodnie patrzyli na niego zdziwieni. Cóż go obchodziły śmiechy i domysły ludzkie? wszak on usłyszał słowo pogardy od człowieka, którego czcił i kochał; wszak spełnił najbardziej gorzką ofiarę, jaką spełnić można: wyrzekł się przyjaźni, miłości i szacunku, zapłacił za serce niewdzięcznością i w latach szlachetnych zapałów zebrał plon wzgardy, nienawiści, nieszczęścia!
Minęły długie godziny, nim odzyskał tyle przytomności, że obejrzał się, gdzie jest i zwrócił się ku miastu. Zrazu, szedł zwolna, jakby bez celu; skoro jednak znalazł się na tej części plantacyi, gdzie wznosiła się willa Januarego, kroki jego stały się szybsze, jakby wola niosła go, wbrew refleksyi, ku temu miejscu, z którego przecież stał się dobrowolnym wygnańcem.
Naprzeciwko willi stała ławka; rzucił się na nią i utonął całym wzrokiem w oświeconych oknach.
Noc już była zupełna.
W willi panował jakiś ruch niezwykły, żelazna krata skrzypiała raz w raz, wpuszczając i wypuszczając gości, czy mieszkańców; ci jednak szli szybko, nie zważając na tę postać, przygiętą cierpieniem, złamaną we dwoje, która czatować się zdawała, ukryta w cieniu i wypatrywać, co się tam działo.
Powoli światła gasły jedne po drugich, aż pozostały tylko w wielkiem balkonowem oknie pokoju Januarego i w jednem, przysłonionem wijącym się bluszczem, w sypialni Anielki.
W pierwszem rysował się naprzemian i znikał cień przechadzającego się człowieka. January nie pracował jak zwykle. On myślał o tym niewdzięcznym uczniu, którego był przyjacielem, opiekunem, ojcem, któremu ofiarował raj szczęścia, a który w zamian obraził go śmiertelnie.
Ale dla czego czuwała Anielka? Ona może cierpiała, może płakała, a może gardziła także.
Ta myśl była nie do zniesienia; pod jej naciskiem ogarniało go szaleństwo. Zerwał się i uciekł jak złoczyńca z tego miejsca.
Błąkał się prawie noc całą, nie zważając na burzę, która srożyła się nad miastem. Strumienie deszczu nie przynosiły ochłody rozpalonemu czołu, a głos wichru i grzmotu był w harmonii z głosami rozpaczy, odzywającemi się w jego piersi.
Nad ranem dopiero, gdy mdłe promienie świtu zarysowały się na pochmurnem niebie, uczuł to nieskończone znużenie i apatyę ducha, jakie następują zazwyczaj po wielkich moralnych wstrząśnieniach. W tej mdłej godzinie poranku, jemu także było mdło i słabo. Czuł niezwalczone pragnienie spokoju i ciszy. I mocą nałogu zapewne, przywlókł się cały drżący, nakształt zranionego zwierza, do mieszkania, które zajmował z matką.
Mieszkanie to było bardzo szczupłe: składało się z dwóch izdebek, z których matka zajmowała drugą, syn pierwszą. Wydobył klucz z kieszeni i otworzył drzwi, jak mógł najciszej, starając się wcisnąć do siebie, niepostrzeżony i niesłyszany.
Ale ostrożność ta była daremną. Pomimo nadzwyczaj późnej godziny, matka jego siedziała przy stole z dogorywającą lampką, której światło podnosiło się i opadało co chwila, nakształt pulsu umierającego, i rzucało na surową twarz starej kobiety przelotne cienie.
Nie spała ona widać także noc całą, czekając na syna, i przez tę noc zebrało się dużo fałdów na jej czole.
Słysząc skrzypnięcie drzwi, nie potrzebowała się oglądać, bo siedziała na przeciwko nich, tylko podniosła głowę i machinalnym ruchem podkręciła światło lampy, by lepiej przypatrzyć się jedynakowi, bo szary świt jeszcze nie rozjaśnił przedmiotów.
Lampa zapłonęła dość przez chwilę, by pokazać jej zmoczone ubranie młodego człowieka i twarz napiętnowaną wyrazem śmiertelnego znużenia; potem wszystko znowu w cień zapadło tak, że nie podobna było dostrzedz wrażenia, jakie widok ten zrobił na matce.
Ona też nie zadowoliła się tem przelotnem spojrzeniem, powstała z żywością, pobiegła do syna i zatopiła badawcze spojrzenie w jego oczach.
Władysław odwrócił głowę z rodzajem przykrego przymusu.
— Gdzie ty byłeś? dla czego tak późno powracasz? — zapytała z szorstkością, przez którą przebijał niepokój.
— A ty dla czego nie śpisz moja matko?
— Odpowiadaj mi naprzód! ty wiesz dla czego czuwam.
— Mogłaś spać spokojnie — odezwał się syn głosem, w którym drgały nieme wyrzuty — wiesz przecie, że dotrzymuję przyrzeczeń, że nie pójdę wbrew woli twojej nigdy, choćby to kosztować mnie miało, jak dziś...
Zatrzymał się, jakby nie był zdolen dokończyć; słowa konały mu same na ustach.
— Są obowiązki mój synu, z któremi targować się nie można — odparła sucho.
Skinął głową, jakby upraszał, by nie dotykała przedmiotów, zbyt bolesnych dla niego.
— Uczyniłem, coś chciała — wyrzekł wreszcie.
Patrzała na niego przez chwilę w rozjaśniającym się posępnie świetle poranku; lecz wyraz, jaki dostrzegła na twarzy jego, nie zadowolił jej widać.
— Ja chciałabym — zawołała — byś sam przyznał, że mam słuszność; byś podzielił moje przekonanie.
— Mają mnie za niewdzięcznika, i gorzej jeszcze: utraciłem nietylko przyjaźń, ale i szacunek ludzi, którzy otworzyli mi dom i serce swoje. Moja matko! ty więcej żądać nie możesz!
— Szacunek! — powtórzyła z wybuchem — cóż znaczy szacunek! ich szacunek jest to na świecie towar kradziony, wiemy to dobrze.
— Matko! — zawołał z goryczą — to ja kradłem ich dobrą wiarę, ich przyjaźń; odpłaciłem za nie odstępstwem. Nie potrzebujesz mi tego przypominać; pamiętam aż nadto, pamiętać będę do deski grobowej!
— Szaleńcze! — przerwała mu matka. — Oni nie mogą wymawiać ci nic. Niech wejdą w siebie wprzódy, niech zapytają, jakiem prawem wcisnęli się sami pomiędzy uczciwych ludzi.
— Ani słowa więcej! — wyrzekł namiętnie — wszak mi to przyrzekłaś, ty także matko. Spełniłem wszystko, coś chciała; wyjeżdżam dziś jeszcze; dotrzymuję ci umowy; mam prawo żądać, byś dotrzymała jej nawzajem, nie mieszała ich spokoju, nie podawała w wątpliwość dobrej sławy.
Wzruszyła wzgardliwie ramionami.
— Tego, czego ja się dowiedziałam, mogą dowiedzieć się i inni.
— Ale ci inni nie będą tobą, moja matko! Pamiętaj o tem: jedno słowo z ust twoich, a powrócę tutaj i wówczas przysięgam! działać będę na swoją rękę, nie oglądając się na nikogo, nawet...
— Nawet na mnie? dokończ! cóż znaczy matka?
— Nie! nie to chciałem powiedzieć — wyrzekł, usiłując pohamować swoje wybuchy. — Przez miłosierdzie, nie męcz mnie, nie doprowadzaj do ostateczności!... czyż nie widzisz, że jestem... zmęczony bardzo.
Milczała, patrząc na niego pół smutno, pół gniewnie.
— Ja nie mogę darować im twego cierpienia! — zawołała wreszcie głosem, w którym przebijały się łzy.
Była to tajemnica jej gniewu, jej zawziętości.
— Matko! matko! pomyśl, że oni o mnie to samo powiedzieć mogą. Bądźmy przynajmniej miłosierni jedni względem drugich. Nie zaogniajmy ran zadanych; nie czyńmy źle daremnie, kiedy i tak tyle złego sprawić musimy.
— Wiesz dobrze, iż mówię tu do ciebie jednego, że obiecałam milczeć i że ty także na słowo moje liczyć możesz.
— Ja chciałbym czegoś więcej, matko; chciałbym, żebyś nie chowała ku nim żalu, ani nienawiści; żebyś pamiętała zawsze o dobrem, jakie nam zrobili.
Mówił to miękkim, zwilżonym głosem, odzywając się do matczynego serca; ale głos ten nie obudził w niem echa.
Była tutaj kwestya, względem której porozumieć się nie mogli.
— Uczynię, com obiecała — odparła sucho — a co do wdzięczności...
Blade jej wargi przycięły się w charakterystyczny sposób, oznaczający uparte postanowienie.
Dzień zeszedł zupełnie; Władysław mógł dojrzeć wyraz jej twarzy, nie przysłonięty ani pomroką ranną, ani żadną myślą wsteczną. Zrozumiał, że wszystko, coby mógł uczynić, lub powiedzieć, było tutaj daremne.
— Ha! szepnął zniechęcony — wola twoja matko, wola twoja!
I pomimo zmęczenia i bezsennej nocy, zaczął zbierać rzeczy swoje, gotując się do drogi.
Stara kobieta patrzała na to czas jakiś w milczeniu, surowa i gniewna; aż wreszcie przemogła w niej macierzyńska troskliwość. Powstawszy z miejsca przystąpiła do niego.
— Zostaw to — rzekła — odpocznij, prześpij się; ja sama upakuję ci rzeczy.
— Pociąg warszawski odchodzi rano, — odparł głucho.
Zdawało mu się niepodobieństwem zostawać dłużej pod tym dachem; czuł, że nie zdołałby zasnąć, wobec tej nienawiści, czuwającej przy nim.
— Pociągów idzie kilka.
— Im prędzej, tem lepiej — mówił gorączkowo, zbierając z roztargnieniem książki, ubranie, drobiazgi, rozrzucone po różnych kątach.
Nie opierała mu się więcej; myślała może, ona także, że co ma nastąpić koniecznie, powinno nastąpić jak najprędzej; że oddalenie i czas najskuteczniej wpłyną na uspokojenie jedynaka.
Wkrótce pakunek był gotowy; młody człowiek bez namysłu wziął go w rękę. Matka powtórzyła mu jeszcze kilka rad, przypomniała kilka dawniejszych projektów i pożegnanie odbyło się chłodne i przymuszone ze stron obu.
Zanim miasto obudziło się do zwykłych zatrudnień, Władysław je porzucił.

∗             ∗

Dzień ten powstał posępny w domu Januarego. Przez noc całą Anielka miała mocną gorączkę, matka czuwała nad nią, a wezwany doktor, nie mogąc jeszcze rozpoznać choroby, trzymał się półśrodków i nie dawał stanowczego zdania.
Dla tego to noc całą okno jej było oświecone, dla tego January czuwał w swoim pokoju, raz w raz dowiadując się o stanie chorej, pomagając Helenie i Lucyanowi w staraniach około niej.
Nie sam niepokój o pasierbicę był powodem jego nocy bezsennej. Myślał o Władysławie, a co gorsza, wiązał jego nagłe postanowienie z jej chorobą i to przedstawiało mu przyszłość w niepewnych kolorach. Któż mógł odgadnąć stopień przywiązania dziewczyny, siłę wytrwania tej nieszczęsnej miłości, skoro niespodziane pożegnanie jego spowodowało tę chorobę?
Miłość ta przecież wzrastała pod jego okiem; zdawała się odpowiadać wszelkim wymaganiom, uspakajając zgóry troskę rodzicielską.
I znowu powracała mu do pamięci rozmowa z Władysławem i niepojęty upór jego. Był to problemat, który myśl jego napróżno starała się rozwiązać: on przecież mówił z nim wyraźnie, serdecznie, ofiarował rękę pasierbicy i doznał odmowy jawnej, odmowy nieumotywowanej niczem.
W pierwszej chwili, zdziwienie jego zmieniło się w pogardę. A teraz przychodziła mu wątpliwość; czy pogarda była właściwą odpowiedzią. Budził się w nim niepokój dziwny i wstręt do wspomnienia tej długiej rozmowy, wśród której on, January, wypowiedział się cały, a nie zdołał pochwycić nawet wątku tajemnicy młodego człowieka.
Nad ranem, wchodząc na palcach do pokoju Anielki, zastał chorą spokojniejszą, — usnęła; ale natomiast Helena wydała mu się tak bladą i zmienioną, iż czemprędzej wyprowadził ją, chcąc zmusić do trochy spoczynku.
Była mu posłuszną, nawet z rodzajem pośpiechu wyszła z pokoju córki, zostawiając ją pod strażą pokojówki; ale zamiast iść położyć się, jak chciał January, weszła do jego gabinetu.
— I dla czego nie śpisz? — zawołał gwałtownie, zrywając się z miejsca i biegnąc do niej z niecierpliwością, w której widniała cała troskliwość jego.
— Nie mogłabym zasnąć, — odparła zwolna.
Zrobił niecierpliwy ruch, chciał coś mówić, ale ona mu przerwała.
— January! ty wiesz dobrze co mnie niepokoi.
Chwila się zbliżała; zapytywała go o to, o czem sam pragnął zapomnieć.
— Będziem mówić o tem później...
— Nie! nie! dziś, zaraz!... January! powiedz mi tylko jedno słowo: ty widziałeś Władysława?
Skinął głową twierdząco.
— Widziałeś go? i cóż?
Gniew jego zapalał się znowu na to wspomnienie, które w nim budziła; nawykły dzielić z nią myśli i wrażenia swoje, wybuchnął:
— I cóż? nie zdołałem z niego nic wyrozumieć, nic wydobyć!
— Nic, January? nic zupełnie! — powtórzyła cicho.
— Nic!
— On nie chciał ci powiedzieć, dla czego wyjeżdża?
— Nie! To prawdziwie niepojęte.
— Niepojęte? Czy ty doprawdy nie pojmujesz?
Przez chwilę spoglądali na siebie wzajem, porozumiewając się wzrokiem w braku słów, których wymówić nie śmieli.
— A jednak — szepnęła, załamując ręce — to jasne! to strasznie jasne! tem jaśniejsze, że powodu wyjawić się wzbraniał.
Teraz zrozumiał, co powiedzieć chciała; dostrzegł powieki przymykające się, jakby pod brzemieniem niepodobnem do dźwigania, i rumieniec wstydu występujący na blade czoło.
— Nie! — zawołał — to być nie może! on tego nie mógł mieć na myśli! a gdyby miał...
Nie skończył, ale wzrok i cała postawa były tak groźne, jak gdyby widział nieprzyjaciela i żądał od niego rachunku za krwawą obrazę.
Helena położyła zwolna rękę na jego ramieniu.
— A gdyby miał? — wyrzekła zaledwie słyszalnym głosem — byłby w swojem prawie, January; pamiętaj o tem.
— Ja zabiłbym go! przysięgam ci, żebym zabił...
— Czy zmieniłbyś przez to, co jest? — spytała.
— Przynajmniej niktby mi tego nie powiedział w oczy!
— Bądź spokojnym; nie powie ci nikt! i on nie powiedział; ale to będzie w powietrzu, które nas otacza, w cichym szepcie ludzkim i w nieszczęściu moich dzieci.
Mówiła to po cichu, ze spokojem, wyrobionym przekonaniem o nieodwołalności tych faktów. Był to grom, spodziewany oddawna. Ale blade jej wargi drżały, a oczy miały taki wyraz, jakby pogrążona wśród bezbrzeżnego oceanu nieszczęścia, nie widziała żadnej zbawczej przystani, żadnej gwiazdy nadziei.
— January! January! — wyrzekła wreszcie — ja wiedziałam, że tak będzie; ja powtarzałam ci nieraz, że ta chwila nadejść musi; ja nie łudziłam się przynajmniej, tylko nie pomyślałam nigdy, że kara za winę moją spadnie na dziecko; nie! o tem nie pomyślałam.
Załamała ręce i zarzuciła je na czoło, z wyrazem bólu, przechodzącego siły.
— I ja — zawołał January — miałem tego człowieka w moich rękach i puściłem go cało! Ale on może nie odjechał dotąd; znajdę go... przysięgam! doścignę!
Bezprzytomny, prawie oszalały jej cierpieniem, wybierał się wykonać myśl swoją.
Powstrzymała go spokojnym ruchem.
— Gdybyś go znalazł, cóżbyś mu powiedział?
— Powiem mu, że to, co uczynił, jest nikczemnością i głupstwem; powiem mu, zanim będzie śmiał rzucić na nas kamieniem, niech mi pokaże na świecie kobietę, coby jak ty, była światłem, szczęściem, błogosławieństwem domowego ogniska; niech mi pokaże bardziej poświęconą żonę, matkę więcej oddaną obowiązkom swoim.
Słuchała go, jakby te słowa zlewały na jej serce balsam pociechy.
Przecież nagle podniosła głowę gorączkowym ruchem.
— I cóż ztąd? ty będziesz mógł powiedzieć mu to i wiele innych rzeczy, i wszystko, co chcesz... tylko... oprócz tego jednego, że ja jestem twoją żoną.
Pochwycił jej ręce.
— Wiesz dobrze, iżbyś nią była, gdyby to było w mocy mojej.
— I cóż ztąd, kiedy tak nie jest? Cóż znaczą chęci ludzkie wobec faktów?
— A jednak, powiedz Heleno! powiedz sama, czy to zmieniłoby cokolwiek pomiędzy nami i w nas samych. Czy związek nasz mógłby być trwalszym? Czy jakakolwiek przysięga mogłaby dodać coś, lub ująć naszym uczuciom, podnieść lub obniżyć naszą moralną wartość?
— I cóż ztąd? I cóż ztąd? — powtarzała. — Świat o to wszystko nie pyta; on widzi tu tylko miłość dwojga ludzi, którym się kochać nie wolno!
— Nie wolno? I któż śmie stawiać granice pragnieniom serca, potrzebom jego? dla czego pokochaliśmy się wbrew prawu, wbrew przeszkodom? dla czego byliśmy tak szczęśliwi jedno przez drugie?!
— Byliśmy szczęśliwi! — powtórzyła głosem, w którym drgały echa nieustannych cierpień minionych — byliśmy szczęśliwi!
Po raz pierwszy przyszła mu wątpliwość: czy szczęście jego było jej szczęściem?
Po raz pierwszy może bruzdy i zmiany jej twarzy przemówiły do niego wyraźnie, i wobec podejrzeń, jakie się w nim budziły, spuścił głowę na piersi. Wątpliwość ta wiązała się z mnóstwem innych, wstrząsała najrozmaitszemi fibrami jego istności, sięgała wszystkich problematów intellektualnych, na których oparł gmach życia. I dla tego właśnie była mu nieznośną.
— Heleno! — zawołał.
I on, co nigdy dotąd nie cofnął się przed ostateczną konsekwencyą myśli, teraz, wobec nieszczęść, walących się na dom jego, stracił tę zuchwałą śmiałość. Poza konsekwencyą tą czuł przepaście. Zapytanie, jakie miał uczynić, skonało mu na ustach.
A ona mówiła dalej:
— Dziś przyszła chwila zadosyćuczynienia.
— Za cóż? za cóż? — wołał, jakby się nie chciał poddać sile okoliczności i próbował zaprzeczać ich nieubłaganej logice. — My mieliśmy prawo to uczynić.
Wstrząsnęła głową.
— I gdzież nas to doprowadziło? Gdybyśmy nawet potrafili oddzielić się zupełnie od społeczeństwa, świat zawsze znajdzie punkt słaby, gdzie nas dotknąć może. Mówiono mi to, ostrzegano; a ja nie wierzyłam. Ja wierzyłam tobie!
— Heleno! Heleno! jest to pierwszy wyrzut w twoich ustach. Czy ja nań zasłużyłem?
— Nie! nie! — zawołała — nieszczęście czyni mnie niesprawiedliwą!
— Nieszczęście dotyka nas oboje zarówno; powiedz: czy dzieci twoje nie były mojemi dziećmi? czy nie zastępowałem im ojca?
Miał słuszność. Obietnic swoich dotrzymywał, obowiązki przyjęte spełnił wiernie. Ale pierwszy raz także powoływał się na nie. I przyszło jej na myśl, że gdyby Anielka była pod opieką własnego ojca, choćby ojciec ten najmniej dbał o nią, nie spotkałaby jej dzisiejsza boleść.
Pod naciskiem tej myśli pochyliła głowę.
— Uczyniłeś, coś mógł! — szepnęła — tylko cóż my możemy?
— Doprowadzisz mnie do ostateczności! — zawołał. — Więc cóż chcesz? cóż chcesz więcej?!
Milczała. Pytanie zdawało jej się daremnem. On jednak stawiał je poważnie.
— Czyż nie poddałem się wszystkim formom świata — zawołał — o ile to było w mojej mocy? czy dałem kiedykolwiek jakibądź powód powątpiewania o związku naszym? Jeśli nie przedstawiałem dowodów jego legalności, toć przecież dowodów podobnych nie przedstawia się zazwyczaj. Była to rzecz mojego i twojego sumienia, która nas tylko obchodzić była powinna.
Milczała ciągle, bo po cóż walczyć miała z utopiami jego? Miał, lub nie miał słuszności, w zasadzie to nie zmieniało położenia; tu nie chodziło bynajmniej o zapatrywanie się jednostki, ale o zapatrywanie się zbiorowe społeczeństwa, zwane sumieniem ogólnem, na które buntownicza jednostka właśnie najmniej jest zdolna wpłynąć.
A on mówił dalej z ponurem postanowieniem:
— Jeźli zresztą jesteśmy tutaj zbyt blisko przeszłości, jeśli pomiędzy nią a obecnością potrzeba położyć przestrzeń, gotów jestem raz jeszcze rzucić wszystko, zerwać węzły, które mnie tu łączą i gdzieś w nowym świecie szukać spokoju dla rodziny. Niech przepadną prace moje! drugi raz nie usłyszę z ust twoich wymówki; twoje dzieci będą, muszą być szczęśliwe!
Gotów był natychmiast wykonać to, co zamierzał. Był to zawsze człowiek gwałtownych namiętności i szybkich postanowień.
— Nie pojmuję biernej rezygnacyi, pokornego godzenia się z losem. Przeciw złemu każdemu trzeba przeciwdziałać; powiedz słowo tylko, Heleno, a myśl ta stanie się czynem.
Ale myśl jego przeraziła ją bardziej jeszcze.
— Chcesz zrzec się stanowiska, jakie zajmujesz?
Uśmiechnął się dumnie.
— Nie lękaj się! zdaje mi się, że jeszcze zdołam dopracować go się napowrót i zapewnić przyszłość szczęśliwą, szanowaną wam wszystkim. Nie troszcz się o to.
— Masz szalone myśli! — szepnęła. — Chceszże dzieci pozbawić ojczyzny? zerwać serdeczne węzły, łączące je z krajem rodzinnym, i skazać na wieczną tęsknotę, na moralne kalectwo wygnania? Czyż nie powtarzałeś tyle razy, że człowiek tylko wśród własnego społeczeństwa prawdziwie pożytecznym i szczęśliwym być może.
— Więc cóż mam uczynić! przez miłosierdzie, powiedz to wyraźnie.
Domagał się odpowiedzi, z gwałtownością człowieka, który bezczynności znieść nie jest zdolen.
— Co? — szepnęła ponuro — znosić dalej to, czego odmienić nie można.
— Ja nie chcę, żebyś ty znosiła! — wybuchnął.
Uśmiechnęła się jakimś dziwnym uśmiechem, który nie rozjaśnił jej wejrzenia, tylko wyrył się na ustach bolesnym wyrazem.
— To trudno! — odparła — wszędzie, gdzie pójdziemy, zabierzemy z sobą położenie nasze i samych siebie.
Miałoż to znaczyć, że ona cierpiała oddawna?... Ta myśl przesunęła się ognistym wężem po głowie Januarego. I znowu nie śmiał nad nią się zastanowić.
— Heleno! — zawołał, miękko obejmując ją, jakby chciał odsunąć od niej troski wszystkie i cierpienia — przez miłosierdzie, powiedz przynajmniej, że mnie nie winisz!
Był przy niej, pochylony pod brzemieniem nieszczęścia. Miałaż powiększać to brzemię wyrzutami swemi? Przeszłość jej była niecofnioną! Cokolwiek się stało, uczucie sprawiedliwości mówiło jej, że była współwinną.
— Bądź spokojny! — szepnęła, patrząc na niego głębokim wzrokiem, pełnym łez, żalu, blizkim rozpaczy, a jednak z miłością, panującą nad wszystkiemi innemi uczuciami, — nie skarżyłam się dotąd, skarżyć się nie będę.
Było to wszystko, co powiedzieć mu mogła.
Otworzył ramiona: rzuciła się w nie bez wahania; ukryła twarz na jego piersi, ale na przekór słowom, wybuchnęła łkaniem.
Nie pytał o przyczynę łez, tylko tulił ją do siebie; a był to uścisk smutny, podobniejszy do uścisku dwojga rozbitków życia, niż szczęśliwych kochanków.
Chwila ta stanowiła smutną epokę w ich istnieniu; odtąd każde spojrzenie ludzkie zdawało im się szyderstwem; każde przyjazne słowo, miłosierdziem; a każde milczenie — groźbą. Zamykali się coraz szczelniej w ścianach domowych, ale w poufne rozmowy wślizgnął się przymus; odtąd pomiędzy nimi dwojgiem były przedmioty, których lękali się dotykać, a zakres ich rozszerzał się nieznacznie, sięgał coraz głębiej, padał niby cień na wszystko, co ich otaczało, i mroził im słowa na ustach. Odtąd były zakąty myśli i uczuć własnych, do których January zaglądać nie chciał.
Odtąd także wesołe młode głosy i śmiechy, jakiemi tak często rozbrzmiewała willa, ustały zupełnie. Anielka była chora, a Lucyan, może dla tego, może z powodu nagłego wyjazdu Władysława, sposępniał bardzo. Był to pierwszy zawód w jego życiu i łączył się z nierozjaśnionemi okolicznościami, a nadewszystko z chorobą Anielki. Ten wyjazd padł mu niby cień na serce i niby problemat zarysowywał się w umyśle. Myślał o nim nieraz, obudziwszy się wśród nocy, a wówczas problemat ten otaczał się jakiemiś potwornemi widmami o niewyraźnych kształtach, które odpędzał zawsze, a odpędzić nie był zdolen.

∗             ∗

Pomiędzy mieszkańcami willi w Krakowie a Warszawą stosunki nie były zupełnie zerwane. Jakkolwiek czas i oddalenie ostudza przyjaźnie ludzkie, przecież dawni towarzysze pióra, niejednokrotnie odwiedzali Januarego, kiedy po długich latach osiedlił się wreszcie w Krakowie i zajął tam wybitne stanowisko.
Dawny Ignaś, który ożeniony z panną Jadwigą, został poważnym panem Ignacym, niemal corocznie odbywał pielgrzymki do swego dawnego bożyszcza. Emil, Ewaryst, Leon i inni nieraz w podróżach za granicę zatrzymywali się w Krakowie. Wówczas gościnne progi willi otwierały się, January zapoznawał dawnych przyjaciół swoich z koryfeuszami umysłowego ruchu w Krakowie, pomiędzy którymi zajmował poważne stanowisko.
Kobiety, przyznać to trzeba, rzadziej nierównie odwiedzały Helenę, ale bo też nie miała ona tak ścisłych przyjaźni. Raz, czy dwa tylko, pani Oktawia zajrzała tutaj, ale zajrzała jakby ukradkiem.
Tego roku pani Oktawia, która zwykle u rozmaitych wód spędzała letnie miesiące, zawadziła o Kraków, i w rannych godzinach, gdy ruch miejski jest najmniejszy, wsunęła się do willi swojej dawnej przyjaciółki.
Czas obszedł się łaskawie z jej kapryśną pięknością i po kilkunastu latach była ona niemal tak świeżą, wdzięczną i strojną, jak wówczas, gdy dawała owe praktyczne i pełne światowej mądrości przestrogi Helenie, która usłuchać ich nie była zdolną. Snadź zapanowała nad życiem i burzliwemi prądami jego i nie doznała żadnej z tych namiętności, z tych tragicznych bólów, piętnujących twarz ludzką niestartym stygmatem.
Witała się z przyjaciółką ze swobodą i lekkością, nie wykluczającą bynajmniej serdeczności.
— Wiesz — mówiła, ściskając jej ręce i zasiadając w głębi kozetki w salonie, z wdziękiem nie opuszczającym jej nigdy, — cieszę się, że cię widzę; nawet, prawdę mówiąc, umyślnie urządziłam się w ten sposób, żeby tędy przejeżdżać i zobaczyć się z tobą.
Helena uśmiechnęła się niedowierzająco.
— A jednak mówiono mi już onegdaj, że cię widziano na ulicy — wyrzekła.
— Cóż chcesz! nie zawsze możemy robić, cobyśmy chcieli. Gdybym słuchała siebie...
— O! niby ty słuchasz kogo innego.
— Nie przeczę — odparła z uśmiechem Oktawia — nie kryłam się z tem nigdy przed tobą, iż staram się, by mi najmniej źle było na świecie. Ale wymaga to całej taktyki i dyplomacyi, której nieraz wiele poświęcić trzeba. Nie jestem tak jak ty, uparta, samowolna; płynę z prądem, moja droga... oh! inaczej... Ale ty jesteś szczęśliwa przynajmniej; szaleństwo wasze się udało.
— Filozofia twoja służy ci wybornie! — zawołała Helena, nie odpowiadając na jej wykrzyknik ostatni, — wyglądasz tak, jak gdybyśmy się wczoraj rozstały.
Pomimo tej pochwały, której przyświadczały wszystkie zwierciadła w pokoju, Oktawia westchnęła lekko przy dotknięciu tak drażliwej kwestyi.
— Staram się o to z całych sił, — wyrzekła, — ale niestety... czwarty krzyżyk zbliża się ku końcowi. Mówię to cichutko, bo niema tu nikogo; a zresztą, wiesz to równie dobrze, jak ja. Ale ile razy o tem pomyślę, przechodzą mnie dreszcze i oglądam się, czy jaka niedyskretna zmarszczka nie wypowiada tego głośno wszystkim oczom. Patrzysz, jak gdybyś nie rozumiała.
— Prawda! Ja o tem nigdy nie myślę.
— Ty zawsze jesteś taka zapatrzona w drugich, że zapominasz żyć na własny rachunek. Zresztą, ty co innego, ale ja... Mnie się zestarzeć nie wolno. Widzisz, w naszem społeczeństwie niema miejsca na starą kobietę. Co ona ma robić? Czem zapełnić resztę życia? Kobieta istnieje jedynie przez mężczyznę; a mężczyzna, wiesz dobrze, iż zważa jedynie na piękne i młode. Trzeba więc być piękną i młodą, jakimbądź kosztem. To warunek bytu.
— Oktawio! obowiązki? dzieci?
— Obowiązki? względem kogo? względem męża, który wziął nas dla posagu, zwyczaju, piękności wreszcie, i przestał zwracać uwagę po kilku miesiącach, lub latach? który nigdy nie zatroskał się o naszą rzeczywistą istotę?... Obowiązki?... narzucają nam je ci, którzy na swoje nie zważają. Dzieci idą w świat na własną rękę i zostawiają najczęściej matkę przy osieroconem ognisku. A wówczas, co nam pozostaje, Heleno? Modlić się o rychłą śmierć, lub hodować pieski. Powiedz sama. Jeśli ten czas ma przyjść nieodzownie, niechże przychodzi jak najpóźniej. Prawdziwie, Heleno, odradzałam ci szaleństwo, jakie popełniłaś; a jednak, kto wie, czy to było rzeczywiście szaleństwem? Ty przynajmniej masz zadowolenie serca, stałaś się towarzyszką prac i myśli Januarego...
Była rozdrażniona. Może czuła czczość całego swego bytu.
— Mówmy o czem innem, — wyrzekła Helena, — po co powracać do rzeczy nieodmiennych. Co się dzieje z twemi dziećmi?
Oktawia otrząsnęła się prędko z chwilowego niezadowolenia i mówiła znowu z uśmiechem:
— Oh! wiesz, że zazwyczaj wszystko musi mi iść po myśli. Kieruję je praktycznie, staram się torować im drogę i...
— Ty umiesz to robić, potrafisz ułatwić im życie.
— Staram się o to — wyrzekła. — Ale ja chciałam z tobą pomówić o tobie samej, i dla tego umyślnie zboczyłam do Krakowa.
— O mnie? — zawołała Helena.
Głos jej zadrgał niepokojem, którego ukryć nie umiała.
— Tak jest! Czy wiesz, że pan Tytus powrócił do kraju?
— Powrócił!
To jedno słowo wyszło z ust Heleny; opuściła dłonie na kolana i spoglądała na przyjaciółkę oczyma pełnemi trwogi i smutku.
— Czy ty go widziałaś? — spytała.
— Jakżeż widzieć go miałam? moja droga, pan Tytus nie jest człowiekiem, któregoby dziś widzieć można. Ty nie masz pojęcia, co się z nim zrobiło. Resztki mienia, jakie zabrał, wyjeżdżając, przepadły w jakichś niefortunnych spekulacyach amerykańskich. Przechodząc przez wszystkie szczeble upadku i nędzy, zarówno materyalnej jak moralnej, stoczył się wreszcie do rynsztoka. Czegóż patrzysz na mnie z takiem przerażeniem!
— Jam temu winna! jam winna! — szepnęła nieszczęśliwa kobieta, — to wieczny wyrzut mego życia!
— O! przesadzasz. Przyznaję, że pod twoim wpływem pan Tytus był bardzo porządnym człowiekiem, uchodził nawet za dość rozumnego; ale nie idzie za tem wcale, byś miała brać na siebie odpowiedzialność za złe, które podoba się komuś popełnić.
Rozumowania te jednak nie mogły jej uspokoić.
— Czy ją biorę, lub nie, odpowiedzialność ta cięży na mnie, przygniata mnie. We dnie i w nocy woła na mnie sumienie: „Co uczyniłaś z tem uczuciem, które się ku tobie zwracało? z sercem, co ci zaufało?“ Oktawio! ja nie byłam stworzoną do takich udręczeń! ja nie mogę znieść podobnej myśli!
Oktawia, pomimo tego, nie brała wcale do serca losu pana Tytusa; nierównie więcej dręczyły ją skutki, jakie powrót jego mógł mieć na los przyjaciółki.
— Ja lękam się więcej, — wyrzekła, — zemsty jego; ten człowiek powrócił tak nieprzejednany, jak był nim dawniej.
Helena pochyliła głowę, z pognębieniem widocznem.
— Jest w swojem prawie! — szepnęła. — Nie szemrałabym, nie skarżyłabym się na nic, gdyby tu szło o mnie jedną.
— Szczęściem w stanie, w jaki popadł, teraz świadectwo jego i głos ma małą wagę. Przecież zawsze... odnawia to dawne wspomnienia! January ma nieprzyjaciół... wiem o tem. Lepiej byłoby, gdyby można uzyskać jego milczenie.
— Alboż raz czyniliśmy mu propozycye różne; byliśmy gotowi przyjąć, jakieby tylko chciał warunki... Na próżno... odrzucił z góry wszelkie porozumienie.
— Jesteś ostrzeżoną. Przyjechałam umyślnie. Warszawa nie jest tak odległą od Krakowa, by złośliwe poszepty tutaj nie doszły.
Była ostrzeżoną. Ale ostrzeżenie to było daremnem; wiedziała dobrze, iż poszepty te tutaj doszły i zaciążyły złowrogo nad głową jej dziecka.
Zrazu, choroba Anielki budziła tylko lekki niepokój; po pierwszej gorączkowej nocy, młoda dziewczyna wstała blada tylko i osłabiona; ale po kilku dniach, gorączka się powtórzyła; do niej przyłączył się kaszel suchy, ostry, który już opuścić jej nie chciał, pomimo ciągłych starań.
Cera jej stała się kredowej barwy, a gorący rumieniec rysował się na twarzy, odcięty, wypieczony, na kształt krwawej plamy.
Jednocześnie oczy nabierały blasku, niebieskie źrenice płonęły jak czarne, a usta spieczone, podobne były do ciemnego koralu. Nigdy w życiu Anielka nie była tak piękną; szeptały to wkoło niej niejednokrotnie zachwycone głosy. Ale mówiono jednocześnie, że Anielka ma suchoty, że piękność ta podobną jest do owocu, dojrzewającego pozornie i nęcącego najświetniejszemi barwami, w czasie, gdy robak ukrywa się w jego głębi.
Z Januarym stary doktor, który ją leczył, mówił otwarcie i nie robił żadnej nadziei. Od razu ta straszna choroba przybrała niezwalczony charakter, jaki ma często w latach pierwszej młodości, zwłaszcza, gdy się sprzymierzy z jakim moralnym czynnikiem. Wszelkie leki, ostrożności, przepisy, okazywały się bezskutecznemi.
Helena nie pytała się doktora o stan córki, lękała się potwierdzenia najgorszych swoich domysłów; pielęgnowała ją dnie i noce, nie spuszczała z oczów, jak gdyby było w jej mocy bronić ją wzrokiem od postępów choroby, jak broniła od wieczornego wiatru, lub południowego słońca.
Anielka była cicha i milcząca. Nie znała swojego stanu, albo też nie pokazywała po sobie, że go zna. Wypełniała przepisy doktora, miała zawsze uśmiech i wdzięczne słowo dla tych, co ją pielęgnowali; tylko czasami wzrok jej wlepiał się w dalekie przestrzenie z takim wyrazem, jakby tam szukała szczęścia, które ją tutaj odbiegło.
Choroba dokonywała dzieła swojego z nieubłaganą szybkością. Podróż do Szczawnicy nie przyniosła żadnej ulgi. Ożywcze powietrze gór okazało się zbyt ostrem. Anielka powróciła w takim stanie, iż nie podobna było myśleć o wywiezieniu jej na zimę do cieplejszych krajów. Zrazu, życie jej rachowało się na miesiące, później na tygodnie, aż wreszcie przyszedł czas, że rachowano je na dnie.
Jak zwykle w podobnych razach, były chwile pogorszeń i polepszeń, nawet takie, w których ci, co nie byli obeznani z przebiegiem zabójczej choroby, mogli łudzić się jakąś nadzieją. January wiedział, że córka ich była bezpowrotnie skazaną, ale wiedział o tem on jeden. Nie pozwolił, by odebrano nadzieję matce i bratu.
Jednocześnie wkoło domu jego zaczęła się robić próżnia; stosunki, łączące ludzi z jego rodziną, znacznie ochłodły.
Od świata poczęła wiać atmosfera sztywna, urzędowa, lodowata. Przyjaciółki przestały odwiedzać Anielkę. Coraz mniej kolegów zaglądało do Lucyana; jeśli spotkali go na ulicy, witali się krótko, niechętnie, a zdarzało się nawet, że go mijali szybko, jakby go nie widząc.
Zrazu Lucyan zanadto myślał o siostrze, by zwracać na to uwagę. Są przecież fakta wyraźne, które nawet najbardziej zaabsorbowanym rzucają się w oczy.
Na początku września willa Januarego wznosiła się milcząca i posępna, wśród złotych fal jesiennych słońca, które oblewało ją gorącemi jeszcze promieniami.
Anielka w wygodnym amerykańskim fotelu, w którym zniesiono ją do ogrodu, pomimo ciepłej popołudniowej pory, otulona szalami, kołysała się lekko.
Ogród przepełniony był kwiatami; astry, georginie, malwy, balsaminy i wszystkie bezwonne kwiaty jesieni błyszczały w klombach jaskrawemi barwami. Wśród nich tylko gdzieniegdzie gwoździki lub lewkonie roznosiły wkoło przejmujący zapach.
Anielka była sama z bratem. Uprosiła matki, by poszła odpocząć po nocy bezsennej. Lucyan podparł głowę na ręku i patrzał ponuro na świat otaczający; ogród, w którym tyle chwil wesołych pamiętał, w tej chwili wydał mu się smutnym jak cmentarz; powietrze jesienne miało dla niego coś grobowego; cisza jego przywodziła mu na myśl ciszę śmierci, a wonie kwiatów nawet przypominały pogrzebowe kadzidła.
— Chodź tu bracie! — szepnęła Anielka, przywołując go do siebie. Głos jej był cichy, jak tchnienie.
Zbliżył się, usiadł prawie przy jej nogach na ławce, na której niegdyś tyle razy siedzieli razem, i rzucił jej na kolana pęk kwiatów, które lubiła.
— Czy mama odeszła? — spytała go znowu, oglądając się wkoło niespokojnie.
Skinął głową, nie był zdolny przemówić, dusiło go wzruszenie.
Milczała czas jakiś i blade swe wychudłe ręce przesuwała pomiędzy puklami jego włosów, jak to czyniła, będąc dzieckiem. Oczy jej były wlepione w przestrzeń, a usta poruszały się słowami bez dźwięku. Lucyan pochylił się, by zakryć łzy, które nieposłuszne woli, płynęły mu z oczu. Ale ona dojrzała lekkie drżenie jego postaci, lub dosłyszała stłumione westchnienie, bo z włosów spuściła dłonie na twarz jego i uczuła, że twarz ta była mokra.
— O! — szepnęła, próbując uśmiechnąć się — czy to rosa kwiatów, które zbierałeś dla mnie?
Podniósł głowę, pomieszany cały, pokazując jej spłakane oblicze i usiłując jednocześnie wytłumaczyć swoje wzruszenie.
Ona wstrząsnęła głową.
— Czy ty myślisz bracie — wyrzekła zwolna — że ja nie wiem dla czego płaczesz? płaczesz, bo widzisz, że ja umieram. Nie kryj mi łez; to napróżno! A potem, widzisz, to byłoby straszno umrzeć tak młodo, nie płakaną przez nikogo. Ty będziesz pamiętał o mnie, nieprawdaż?
— Anielko! — zawołał, tłumiąc wzruszenie — czyż nie kochamy cię wszyscy!
Pomimo bladości i wypieków choroby, zapłoniła się jak róża tak, że na chwilę jedną ten rumieniec zatarł na jej twarzy złowrogie piętno i rzucił na nią odblask przeszłości.
— Milcz! milcz! Lucyanie; wiesz dobrze, iż nie jestem niewdzięczną; ale ty wiesz także, o kim ja myślę.
Miała słuszność; świadczyło o tem gniewne ściągnięcie brwi, które dostrzegła.
— Nie tak! nie tak patrz na mnie! — szeptała błagalnie — bo widzisz są rzeczy, o których ja mówić muszę; które mnie dławią, leżą mi jak kamień na piersiach; będzie mi lżej, gdy je wypowiem. A ja nie wypowiem ich nigdy, jeśli się będziesz gniewał.
— Wiesz dobrze, iż nie gniewam się na ciebie; któż by mógł na ciebie się gniewać?
— Ty dawniej odgadywałeś myśli moje. Czyś już tego zapomniał? — wyrzekła, spoglądając na niego trwożnemi oczyma.
Była w tych słowach błagalna pieszczota i dawny urok podniesiony do potęgi zbliżeniem się śmierci. Rozumiał ją; chciał zadosyćuczynić jej woli; jednak pomimo wszystkiego, nie był zdolny pomyśleć o człowieku, który prawdopodobnie był sprawcą jej śmierci. Daremnie walczył, by pokazać jej pogodne oblicze.
— Nie mogę! nie! — szepnął wreszcie — Anielko! żądaj czego chcesz!
Niebieskie oczy tkwiły ciągle smutnie wlepione w niego, a głos rozbrzmiewał cichy, drżący, łez pełny.
— Ja chciałabym tylko pomówić o nim z tobą, pomówić przyjaźnie.
— Przyjaźnie? a więc mów! kiedy tego żądasz; ja cię słuchać będę.
— Nie tak! nie tak Lucyanie! och! gdybyś ty tylko nachylił się ku mnie i wyszeptał to imię.
— Władysława?! — zawołał gwałtownie.
Przymknęła oczy, jakby samo brzmienie tego słowa sprawiało jej przyjemność, i tak zdawała się słuchać, aż ostatnie echo dźwięku skonało w powietrzu.
— Ty go nienawidzisz! ja wiem, że ty go nienawidzisz! — szepnęła znowu, patrząc mu w oczy.
Chciał coś mówić, ale ona skinęła ręką, żeby jej nie przerywał.
— Był czas, gdy ja oskarżałam go także; buntowałam się przeciw losowi, chciałam nienawidzieć go także; usiłowałam zapomnieć. Ale widzisz, ja zapomnieć nie mogłam!
Umilkła przez chwilę... Zaglądała w głąb pamięci, czy też nabierała sił do dalszej mowy, którą co chwila kaszel przerywał.
— Potem — szepnęła dalej — stała się we mnie cisza wielka; złe myśli, złe uczucia minęły. I w miarę, jak siły moje były słabsze, stawałam się lepszą, sprawiedliwszą.
Spojrzała mu w oczy.
— Ty nie wierzysz, by to było sprawiedliwością mój bracie? Czemu? Widzisz! ja nie mogę zwątpić o nim, bo gdyby tak było, musiałabym zwątpić o wszystkiem, co dobre, co szlachetne! co wielkie! By tak postąpić, on musiał mieć przyczynę jakąś, której my nie znamy.
— Jaką?
— Jaką, bracie? Zadawałam sobie to pytanie przez całe dnie burzliwe; przez całe noce bezsenne, pytałam o to samej siebie i otaczającego świata i serca, które biło niespokojnie, szalenie. Może narzekałam, oburzałam się i ja także; aż przyszło mi na myśl, że nie mamy prawa potępiać tego wszystkiego, czego nie rozumiemy. Nieprawdaż?
Dopraszała się odpowiedzi, zgodnej z myślą swoją; doprosić się jej nie mogła.
— A potem — mówiła po chwili, zarumieniona cała — czyż on wiedział, że zostawił tutaj taką pustkę? ja przecież nie powiedziałam mu tego nigdy, nigdy!
— Powiedz mi Anielko, że go chcesz zobaczyć, a przywiodę ci go; przysięgam! choćbym miał szukać, nie wiem gdzie.
Jakiś ogień nadziei czy radości, zapalił się w jej oczach, ale zagasnął szybko.
— Nie! nie! on mógłby powrócić tutaj przez litość. A ja nie chcę litości jego za nic. A potem on taki dobry, on by mnie żałował: na co go zasmucać.
— Ty zawsze myślałaś o drugich, a nigdy o sobie, Anielko.
— Bo widzisz bracie, o mnie niema co myśleć. Czemże ja jestem? Troską i cierpieniem dla was wszystkich. Życie moje przeszło jak sen, jak tchnienie wieczorne. A jednak, kiedy myślę nad sobą, to zdaje mi się, że ja także mogłam była być na coś przydatną; mogłam być przynajmniej dla jednego ludzkiego serca dźwignią, osłodą, tem, czem matka jest dla ojca. Ale może ja się łudzę bracie, może tak myśli każdy upadający w walce, a może jest to ostatnią pociechą zwyciężonych i smutnych. W takim razie nie odbieraj mi jej. Jestem zbyt biedną, by wysnuć sobie inną. Mnie już nic nie przyjdzie ze świata, świat ten znika mi z oczu coraz więcej; wszystko oddala się odemnie, jakbym patrzała na przedmioty przez szkła odwrotne; wszystko wydaje mi się takie małe, takie nędzne... wszystko, oprócz niego!
Mówiła, jakby sama do siebie; jakby raz wypowiedzieć chciała to, co przepełniało jej serce; rzucić to w jego pamięć i zostawić chociaż ten ślad swego istnienia, zanim zamilknie na wieki.
Słuchał ją z twarzą podpartą na dłoni, posępny jak noc. Łagodne uczucia jej nie znajdowały w nim oddźwięku, przeciwnie, budziły coraz namiętniejszy gniew przeciw sprawcy jej cierpień. Wyczytała to w jego spojrzeniu i zatrzymała się nagle.
— Lucyanie! — zawołała smutno bardzo — ja nie takim widzieć cię chciałam!
Próbował odwrócić głowę, ale poczuł na skroniach jej drobne rozpalone dłonie, które ze słodką przemocą zwróciły ją znów ku niej.
— O! Lucyanie, mam prośbę do ciebie; a ty odmówić mi nie możesz, bo to może będzie ostatnia moja prośba.
— Mów! tylko przez litość, nie żądaj niepodobieństwa.
— Lucyanie! Lucyanie! nie sądź go, abyś nie był sądzony; — dodała pospiesznie, składając przed nim ręce, jak do modlitwy.
Te biedne, wychudłe, przezroczyste ręce, miały także swoją wymowę: były dotykalnem świadectwem cierpienia, obrazem zniszczenia dokonanego przez chorobę.
Przypominały mu nietylko fazy choroby, ale i przebieg życia. Wszak były to te same niespokojne, żywe, drapieżne rączki dziecinne, z okrągłemi paluszkami, pełnemi dołeczków i fałdów, które niegdyś bawiły się jego włosami, targając je niemiłosiernie. Później, te same rączki przeistoczyły się w czerwone, niezgrabne ręce podlotka, pełne zawsze blizn, szram i zadrapań; aż niespodzianie stały się ślicznemi panieńskiemi rączkami, z aksamitnem dotknięciem, by znów pokazać mu się zwiędłe, w szkieletowem wychudnięciu.
Te ręce wyciągnięte ku niemu błagalnie, modlące się nędzą swoją, boleścią, śmiercią przedwczesną, dokonały więcej, niż słowa.
Pochwycił je i przycisnął do ust.
— Uczynię wszystko co zechcesz! co rozkażesz!
Wydała słaby okrzyk jak dziecko, które otrzymało to, czego pragnęło.
— Ty zawsze byłeś dobry dla mnie! — zawołała — ja wiedziałam, że mnie nie zechcesz zasmucić!
Trzymał w swoich jej ręce, w których szybko, ostro uderzały pulsa, i nie mógł się od nich oderwać. Zdawało mu się, że zdoła zatrzymać uciekające życie, że uśmierzy ich gwałtowne tętna.
A ona, ośmielona, tuliła się do niego i szeptała tak cicho, że odgadywał słowa na jej ustach.
— Ty zobaczysz go kiedyś, wiem o tem; spojrzycie razem w przeszłość i znajdziecie mnie pomiędzy sobą. Jeśli on kiedy zapyta o mnie, ty powiesz mu, że ja nie miałam do niego gniewu, ani żalu; że ja wierzyłam mu zawsze i że kochałam go aż do śmierci. Ty powiesz mu to, jak ja ci mówię w tej chwili.
Nie potrzebowała słów przyzwolenia, czuła, że zwyciężyła jego zawziętość; czytała w jego oczach, że wykona jej prośbę.
Była pomiędzy nimi chwila uroczystej ciszy, jak w dniach dzieciństwa; serca ich tuliły się jedno do drugiego, myśli biegły razem.
Przerwał ją szelest zbliżających się kroków. January nadchodził z Heleną.
— Nie mów im nic o tem — wyrzekła szybko, pochylając się ku niemu — dla ciebie jedynie nie chciałam mieć tajemnicy. Ty i ja, zdaje mi się, że to jedno. Po co ich zasmucać; życie i tak jest smutne. Spójrz na matkę; umierający się nie mylą, ona cierpiała, ona cierpi przynajmniej. Ty jesteś zdrowy i silny, ty nie zasmucisz jej tak, jak ja Lucyanie; nieprawdaż?
I, odrywając od niego spojrzenie, skierowała je do nadchodzących i uśmiechnęła się cierpliwie, łagodnie, jakby prosiła o przebaczenie za boleść, jaką im sprawiała chorobą.
Była to męka nie do opisania, patrzeć na to gasnące życie, na tę bujną, kwitnącą młodość, niszczoną zabójczą chorobą. Miałże dalej patrzeć na to bezczynnie? Obiecał siostrze, że przywiedzie jej Władysława; przywieść go jej musiał.
A przytem miał jakieś niewyraźne przeczucie, że nagły wyjazd jego łączył się z temi niepojętemi zjawiskami obojętności i oddalenia powszechnego, które dotykały tak dziwnie młodzieńczą dumę jego. Przyczyn pojmować nie mógł, ale mimo to cierpiał piekielnie.
W podobnych chwilach powstają niczem nie zwalczone gorycze, zatruwające życie całe; rodzą się nieuleczalne moralne choroby, zapanowywa pogarda dla tego świata, pełnego fałszu, niesprawiedliwości i moralnej nędzy, albo też przepala się w ogniu cierpienia ludzka natura; rodzą się wielkie bunty, lub wielkie przebaczenia; powstają wrogi ludzkości, lub jej służebnicy.
Lucyan cały wieczór dnia tego i noc całą układał w myśli gorączkowe zamiary. I nakoniec, ze szczęśliwą wyobraźnią młodości, która o niczem nie wątpi, roił, iż jemu przypadła w udziale rola zbawcy rodziny. Postanowił odszukać Władysława, wydobyć z niego tajemnicę, wyjaśnić nieporozumienie, — bo wszakże to mogło być tylko nieporozumienie, — i przyprowadzić żałującego do stóp Anielki.
Marzenia jego sięgały dalej jeszcze. Anielka, odzyskawszy spokój, musiała odzyskać zdrowie i wszyscy byli znowu złączeni, spokojni, szczęśliwi jak dawniej.
Tak przedstawiło mu się przynajmniej położenie przy promieniach wschodzącego słońca. Dzień był prześliczny, w przeźroczystem powietrzu jego młode oczy dostrzegały na skraju widnokręgu śnieżystą linią szczytów tatrzańskich. Świat był tak piękny, wiatr zachodni tak rzeźwiący, iż w podobny poranek nie mógł wątpić o niczem, a szczególniej o siłach własnych, o powodzeniu swoich śmiałych zamysłów.
Spał zaledwie kilka godzin, zerwał się razem ze słońcem; pilno mu było w czyn je wprowadzić.
Korzystając z samotności i ciszy panującej jeszcze w domu, upakował w małą walizkę, której używał czasem przy wycieczkach zamiejskich, najpotrzebniejsze rzeczy, potem dopiero otworzył szufladkę od biurka i przerachował pieniądze. Kasa jego była dość zaopatrzoną na podróż, którą zamierzał; bo z zamiarem swoim nie chciał się zwierzać nikomu.
Cel jednak podróży nie był dla niego jeszcze określony. Władysław mówił wprawdzie, że jedzie do Warszawy, ale nie wiedział, czy tak uczynił; w istocie była to chwila tak gorączkowa, iż nie był pewny tego, co słyszał, jak Władysław mógł nie być pewnym tego, co mówił.
Skoro tylko godzina pozwoliła na to, poszedł do jego matki. Znał ją dobrze za dawnych czasów, kiedy codziennie prawie miał jakiś interes do kolegi i zachodził do niego.
Stara kobieta zajmowała tęż samę izdebkę, co dawniéj. Żyła odludnie, wiecznie zajęta ręczną pracą, która pomagała jéj do utrzymania, bo mała emerytura po mężu nie zabezpieczała jej bytu.
Drzwi jej nie były zamknięte; nie lękała się złodzieja i zapewne nie chciała tracić czasu na otwieranie. Skoro więc Lucyan zastukał, zawołała, by wszedł, nie pytając, kto był nawet.
Widząc wchodzącego, przysłoniła oczy rękoma, bo wzrok miała osłabiony, i przez chwilę przypatrywała mu się w milczeniu.
— To ja, pani! — odezwał się młody człowiek.
Poznała go i na twarzy zarysował się wyraz składany, jakby widok jego sprawiał jéj przykrość i zarazem budził dobre wspomnienie. Widywała go zawsze razem z synem i nawet niegdyś lubiła bardzo; on zwykle przynosił tu wesołość, rozrywał w pracy Władysława, a przytem był synem ludzi, którym ona była winna wdzięczność za naukową pomoc, jakiej doznawał, za zachętę i przyjaźń, jaką zaszczycał go January.
— A! pan Lucyan! — odezwała się nieco drżącym głosem.
Spojrzała na niego, gdy się przybliżył, długo, boleśnie, — może ze skrytą wymówką.
— Siadaj pan! chociaż pewno nie zagościsz tu długo. U staréj nudno... i co prawda... nie masz tu co robić.
Był w tych słowach cień niechęci, który mu nie uszedł; słuch jego stał się teraz nadzwyczaj czułym na podobne dźwięki, nieznane mu dawniej; chwytał najsubtelniejsze odcienia.
Rumieniec wybił mu na twarz; nie myślał korzystać z zaproszenia.
— Chciałem dowiedzieć się o Władzia — wyrzekł tylko.
— O Władzia? — zapytała podejrzliwie — dla czegóż pan mnie pyta o niego?
Pytanie to było dla niego dziwne i uczynione dziwnym tonem, przecież odparł z prostotą:
— Bo nie pisał do mnie.
— Nie? doprawdy nie? — wyrzekła z zadowoleniem, niepokojem i gniewem zarazem — ha! to trudno!
— Gdzież on jest?
— Alboż pan myślisz, że on pisuje do mnie?
Wzruszyła ramionami i znowu zabrała się do roboty. Ale ręce jej drżały, a druty z metalicznym dźwiękiem uderzały jedne o drugie.
— Nie pisuje? jakto! i do pani nie pisuje wcale? — zawołał Lucyan zdumiony — to być nie może!
W téj chwili widać było na niéj gniew wyraźny; wzbierał on chmurą na czole, migotał w źrenicach, pokazywał się na ustach, przyciętych, a drgających.
— Dlaczegóżby miał pisać? Cóż go obchodzi matka, która stanęła pomiędzy nim, szaleństwem, a hańbą. Alboż starzy nie mają swoich pojęć? Alboż te pojęcia pasują do dzisiejszego pokolenia? mów im o uczciwości, o cnocie, obyczaju: dla nich to przesąd tylko.
Mówiąc to, obcierała oczy, nie samym gniewem błyszczące, i spoglądała na Lucyana z wyraźnym wyrzutem.
— Władysław nie potrzebuje tego, aby mu przypominano podobne rzeczy! — zawołał młody człowiek, zmieszany, nie wiedzieć czemu, wzrokiem starej kobiety.
— Co pan wiesz o tem?
— Znałem go, i gotów byłbym przysiądz za niego.
— To mi rękojmia! — mruknęła przez zęby, przywiedziona do ostateczności.
Stanął jak wryty, oblany purpurowym rumieńcem; ta kobieta, która kochała go niegdyś, rzuciła mu te słowa wprost w oczy. Dawniej byłby zaprotestował z całą namiętnością niepokalanego sumienia.
Teraz nie śmiał tego uczynić; słowa te uderzyły go, jak grom. Spotykał tu wyraźny objaw tej niechęci, tego lekceważenia, które dom ich dotykało.
— Ale powód? Powód?
Były chwile wewnętrznéj męki, wśród których radby był sam w sobie wynaleźć grzech jaki, za który spadałyby na niego te gromy.
Daremnie! Sumienie jego było czyste, jak kryształ, i nietylko nie miało na sobie skazy żadnej, lecz nawet nie było zdolnem pojąć skazy. Szlachetna, wysoko wyrobiona natura oburzała się na każdy wątpliwy uczynek.
Tymczasem zapytywał samego siebie: czy nie popełnił bezwiednie zbrodni jakiej? Nieprzyjazna atmosfera, którą czuł się otoczony, tutaj stawała się duszącą.
— Pani! — zawołał tylko z głębokim wyrzutem w głosie — ja nie zasłużyłem...
— A ja czy zasłużyłam na to, by opuścił mnie w ten sposób i nie dał znaku życia, jak umarły... Co mi tam pan mówisz o zasługach! wyście sami wszystkiemu winni.
— My! — zawołał z niepohamowaną gwałtownością, bo zdawało mu się, że chwyta na jej ustach otaczającą go tajemnicę — my!
Rzucił się ku niej, zaklinał wzrokiem i wyrazem twarzy, aby mówiła jaśniej.
Ona przecież opamiętała się szybko i ze zręcznością, na której nie zbywa czasami najbardziej ograniczonym kobietom, starała się zmylić jego podejrzenia.
— Panie Lucyanie! — wyrzekła odmiennym tonem — po co pan tu przyszedłeś! Przypomniały mi się dawne czasy, ot, i sama nie wiem, co mówię. Widzisz pan sam, że zostałam osierocona i nieszczęśliwa.
— Dla czego? powiedz mi pani: dla czego? — zawołał gorąco.
— Dla czego? — odparła, — mając się na ostrożności przeciw pokusom gniewu i gadatliwości — pytasz pan, jak dzieciak, nieszczęścia, zkąd przyszło i po co?... Niby to ono odpowie... Tak to bywa z początku, z młodu. Potem, jak je spotkasz zawsze i wszędzie na swojej drodze, to się i dziwić przestaniesz.
Spuściła głowę na piersi, a palce machinalnie przebierać zaczęły stalowemi drutami.
Przez chwilę trwało milczenie; oboje daleko odbiegli w tej rozmowie od pierwotnego przedmiotu.
Wreszcie Lucyan odezwał się znowu:
— Powiedz mi pani przynajmniej, gdzie Władzio pojechał?
— I cóż panu z tego przyjdzie? — zapytała, patrząc mu bystro w oczy.
Jakiś instynkt ostrzegł Lucyana, że nie powinien wyjawiać prawdziwego powodu swego pytania.
— Jeden z kolegów naszych — wyrzekł — wybiera się do Warszawy i prosił mię o jego adres.
Nie było to zupełnem kłamstwem; przecież, wymawiając je, mimowolnie spuścił oczy.
— A kto go tam wie, czy jest jeszcze w Warszawie; czy go licho nie poniosło dalej; — westchnęła — żeby mi choć to doniósł, żeby choć to jedno. Ale nic, nic i nic; ha! taki zacięty był od maleńkiego i takim pozostał.
Widocznie nie wiedziała nic więcej; widocznie pomiędzy matką a synem zerwały się stosunki serdeczne, jakie istniały dawniej. Przeszła tu jakaś burza rodzinna. Zrozumiał też i to także, że nie miał tu co robić dłużej.
Druty poruszały się gwałtownie, wargi zdawały się przycięte postanowieniem milczenia, a wzrok obejmował go niechętnem spojrzeniem.
Pożegnał się i wyszedł szybko, odebrawszy zaledwie wzajem lekkie skinienie głowy, w którem upatrywał słusznie, czy niesłusznie, jakiś lekceważący wyraz.
Powrócił do domu, utwierdzony w swoim zamiarze. Najtrudniej mu jednak było zmyślić jakiś powód, kilkodniowego choćby, wyjazdu.
W okolicznościach, w jakich się znajdował wobec choroby siostry, rozpaczy rodziców, o powód było trudno bardzo. Dawniej nieraz robił wycieczki do kolegów, odwiedzając ich wiejskie siedziby; a teraz...
To też kiedy oświadczył, że zamierza na dni kilka wyjechać, wymieniając pierwszą lepszą miejscowość, jaka mu na myśl przyszła, przejęło to bolesnem zdziwieniem Helenę, a January spojrzał na niego chłodno i poważnie, jak to czynił, ile razy mu się coś nie podobało. Powtórzył jednak swoje postanowienie. Nikt mu się nie oparł wyraźnie, tylko Anielka podniosła główkę z ożywieniem niezwykłem, w oczach jej zadrżały niewyznane nadzieje. Ścisnęła mu rękę gorączkowo.
— Jedź! jedź! — wyrzekła cicho — i wracaj prędko, bo widzisz bracie, ja nie mam czasu czekać.

∗             ∗

Nazajutrz, Lucyan był w Warszawie. Pierwszy raz znajdował się w tem mieście, a jakkolwiek miał w niem kilku znajomych, do nikogo się nie zgłosił i zajął mieszkanie w pierwszym lepszym hotelu; potrzeba mu było pewnej niepodległości, a przytem nieszczęście, które czuł nad sobą, wkoło siebie i w sobie samym, odbierało mu pewność i śmiałość wobec ludzi.
Posłuchał pierwszego popędu i rzucił się do wykonania myśli, jaka mu się nasunęła nieprzeparcie; teraz dopiero, w samotności hotelowego pokoju, przychodziły mu na myśl wszystkie trudności nieokreślonego przedsięwzięcia. Przedewszystkiem: czego chciał tutaj właściwie? — Odszukać Władysława, zapytać go... a potem co? Zimny pot występował mu na czoło, na myśl o tem, co mógł usłyszeć.
Wobec tej nieustannej, nieokreślonej grozy, wiszącej nad nim, coraz trudniej było mu istnieć. Odszukanie jednak młodego człowieka, jeśli ten rzeczywiście znajdował się w Warszawie, nie było rzeczą łatwą; szczególniej dla obcego, nie obznajomionego z miejscowością. Nie mógł myśleć o szukaniu pomocy u znajomych, szczególniej u Ignasia, którego znał najlepiej; bo w takim wypadku musiałby zwierzyć się z powodami swojej podróży, swoich poszukiwań, i narazić się na to w dodatku, by uwiadomiono Januarego o jego bytności, o krokach, jakie czynił.
To było niepodobieństwem. Nie; sam zaczął działać na własną rękę, i sam sobie musiał dać radę we wszystkiem.
Samotność, z niczem nieporównana samotność jednostki wśród ludnego miasta, gdzie ginie tak zupełnie, otaczała go i przejmowała uczuciem sieroctwa, niedoznanem dotąd, chyba w dalekich, ciemnych dniach dzieciństwa. Samotność ta prześladowała go w hotelowym pokoju, który zajął, i na ulicy, gdy, uciekłszy zeń co prędzej, wyszedł na miasto, i dowiedziawszy się gdzie jest biuro adresowe, zapytał tam o Władysława. Adres dostał wprawdzie, ale gdy, po długiem i mozolnem szukaniu, dotarł do wskazanego miejsca, przekonał się, że tam nikt nigdy o Władysławie nie słyszał.
Było to pierwsze i ważne niepowodzenie; nie mógł jednak na tym chybionym kroku poprzestać i powrócić do Krakowa bez wieści żadnej. Czuł, że nie zniósłby smutnego wzroku Anielki, ani sam wyżyćby zdołał w położeniu, w jakiem się znajdował.
Poczynił stosowne ogłoszenia w Kuryerach, prosząc Władysława, by zgłosił się pod numer wskazany w hotelu X, nie zapominając dodać, że tu chodzi o własny jego interes.
Uczyniwszy to, czekał z bijącem sercem za każdym krokiem na kurytarzu, za każdem poruszeniem klamki.
Ale dnie upływały, nie przynosząc mu nic wcale. Życie jego było nieznośnie monotonne, tem bardziej, że w stanie umysłowym, w jakim się znajdował, czuł się niezdolnym do jakiejbądź pracy. Książka każda zajmowała jedynie oczy jego, nie dosięgając inteligencyi. Rozumiał z niej słowa tylko, myśl wymykała mu się z pod panowania woli i biegła napowrót do Krakowa, przenosiła go do Anielki, do matki, do Januarego, do tego rodzinnego ogniska, wśród którego spędził dotąd wiek swój cały szczęśliwie.
Około trzeciej godziny wychodził zwykle na obiad do pierwszej lepszej restauracyi, unikając starannie miejsc i ulic, o których słyszał kiedykolwiek; siadał w milczeniu przy stoliku, brał w rękę pismo jakie; najczęściej jednak, zamiast czytać, słuchał rozmów, prowadzonych wkoło. Dźwięk głosu łatwiej zwracał jego uwagę, niż pismo; słowa ludzkie wnikały przez słuch do inteligencyi, rozrywały go wśród samotności, na jaką był skazany.
Czasem rozmowy toczyły się o rzeczach i ludziach mu nieznanych zupełnie, czasem znów uderzyło go nazwisko znane, lub jaka kwestya ogólnego interesu.
Powoli godzina obiadowa stała mu się najmniej przykrą w dniu całym; przywykły zawsze do towarzystwa, potrzebował go nawet koniecznie. Obznajomił się też szybko z dzielnicami miasta, z obyczajami otaczającemi i zaczął wybierać te miejsca, gdzie zbierali się inteligentniejsi ludzie.
Kiedy raz nagle przy bocznym stoliku, wśród ożywionej rozmowy, usłyszał znienacka imię Januarego.
Fakt nie był dziwnym wcale; imię to miało dość rozgłosu, by je spotkać na każdem polu umysłowem.
Lucyan, nie odwracając oczu od dziennika, w którym czytał własne swoje ogłoszenie, słuchał z natężeniem.
— Co tam mówić dzisiaj o waszych sporach, o waszych artykułach — wołał niemłody już człowiek, ze szpakowatym zarostem — co innego, gdy January stał na czele takiego dziennika, jak „Gazeta Poranna,“ wówczas był ruch i życie.
Lucyan z pod oka spojrzał na mówiącego; było w nim znać rozwiniętą inteligencyę, odzywał się w ten sposób do grona młodych, wpośród których zajmował widać stanowisko Nestora.
— O! January! zawsze January! — odezwał się ktoś drugi, zaledwie kilka lat młodszy, z delikatną czarną bródką, którą gładził starannie, — słysząc cię, Konradzie, możnaby pomyśleć, że on jeden ma talent na świecie.
— Z pewnością, że nam się z nim nie równać — mówił z przekonaniem zagadniony. — A co to za śmiałość! jaki polot myśli!
— Ręczę, że January, gdyby był pozostał pomiędzy nami, — wtrącił ktoś z boku — byłby także zmienił swój kierunek; kto wie, możeby kapitulował.
— On! January! nigdy!
— Co tu próżno mówić o tem, coby było? — zabrał znowu głos człowiek o czarnej bródce — gdyby był został tutaj, wytrwał na swojem stanowisku zagrożonem, to wówczas dopiero zmierzylibyśmy jego siłę. Ale cóż jego sławna redakcya? trwała parę tygodni, czy miesiąc zaledwie.
— Przecież pisywał i w twojem „Haśle“.
— No, tak! ale rozstaliśmy się z powodu zasad. Jego były niemożliwe!
Mówił to chłodnym, niemal zawistnym tonem, który przykro uderzył Lucyana i podrażnił mu nerwy w dziwny sposób.
— Okoliczności wyrwały go ztąd, w chwili najważniejszéj — wyrzekł Konrad — wiesz o tem dobrze, Karolu!
Zainterpelowany w ten sposób Karol pogładził znowu brodę pieszczoną ręką.
— Nie uznaję — odparł szyderczo — bohaterów, którym okoliczności stają nawspak i wyrywają zwycięztwo w najważniejszej chwili; kto ustępuje z placu boju, uznaje się pokonanym, i jest nim de facto.
— Myśl sobie, co chcesz, o Januarym — odparł gniewnie Konrad — to nie zmieni przekonania nas wszystkich.
— Jakież to okoliczności wpłynęły na to jego nagłe opuszczenie Warszawy? — zapytał ktoś z towarzystwa — mówiono mi to i owo, nigdy jednak nic pewnego.
Słysząc to, Lucyan wstrzymał oddech w piersiach. Ale zrazu zapanowało głuche milczenie. Konrad, najlepiej zapewne świadomy dziejów Januarego, nie miał widać ochoty ich rozpowiadać.
Po chwili odezwał się znowu głos Karola:
— Dziwić się nie można, iż Konrad niechętnie powraca do ówczesnej historyi swego ulubionego bohatera; historya ta, o ile wiem, nie przynosi mu zaszczytu.
— Nie przynosi i ujmy także! — zawołał Konrad, zniecierpliwiony tonem swego przeciwnika.
— O! jak w czyich oczach; to już zależy od wyobrażeń — odparł Karol.
Lucyan był jak na rozpalonych węglach. Czyż los ulitował się nad nim i dawał mu w rękę rozwiązanie palącej zagadki, która go dręczyła.
— Mówcież raz wyraźniej! — odezwał się nalegająco jeden z młodszych.
Lucyanowi zdawało się, że to on sam przemawia przez te ciekawe usta.
Wówczas Karol, korzystając z ciszy, jaka zaległa w zgromadzeniu, zabrał głos z wyraźnem zadowoleniem:
— Ah! mój Boże! jest to doprawdy tajemnica z komedyi, a w swoim czasie była bardzo znaną. January nietylko pismem głosił burzliwe teorye; wprowadzał je w życie, a przytem posiadał on nietylko ogniste pióro, ale i ogniste serce; więc, jak nowy Parys, porwał mężowi jakąś nowożytną Helenę, których, jak wiecie, nie brak nigdy.
Lucyan czuł, że mu krew zchodziła z twarzy; z wargą przyciętą do krwi, z zaciśniętemi rękoma, niby pochylony nad dziennikiem, którego kolumny wirowały mu w oczach wpośród mgły krwawej, słuchał, słuchał ciągle, chociaż każde słowo wbijało mu w piersi ogniste pociski.
Czyż on dobrze usłyszał? Czyż to mogło być prawdą? Czyż w ten sposób mówiono o jego matce, o jego świętej matce?
Śmiano się. Bo i dla czego się nie śmiać? fakt, chociaż stary, przecież był zabawny.
Konrad zmarszczył brwi, gniewać się nie mógł; ale nie lubił, by w ten sposób mówiono o Januarym.
Ciekawy interlokutor nie poprzestał na tem.
— I cóż dalej? Cóż dalej? — pytał.
— Dalej! prawdziwie, dalej nic! historya na tem się kończy — mówił drwiąco Karol. — Możesz być spokojny; nie było o to żadnej walki, godnej pióra, choćby jakiego feljetonowego Homera. Bah! nie było nawet pojedynku, ani pojedynkowego śniadania, pomiędzy rycerzami tej łatwej piękności. Mąż, może kontent w duszy, że się pozbył kłopotu, zemścił się w sposób dobrze obmyślany: nowożytnemu Parysowi do żony dodał dzieci, a podobno na końcu zbankrutował i rozpił się. Prawdziwie mieszczańska historya. Czegóż chcesz więcej?
Konrad, który przez czas tej tyrady, wypowiedzianej pogardliwym tonem, niecierpliwie targał wąsy, odezwał się z kolei:
— Zapominasz Karolu najważniejszej rzeczy... epilogu.
— Przepraszam; nie wiedziałem, że jest jaki epilog.
— Epilog zwyczajny. January ożenił się z kobietą, którą rozwiódł, i stał się prawdziwym ojcem dla jej dzieci.
W tej chwili Lucyan uczuł, że rzuciłby się z rozkoszą w objęcia tego nieznanego człowieka i ściskał go, jak zbawcę.
Tymczasem lekceważący głos Karola odezwał się znowu:
— Szkoda, że ten budujący epilog nie może być poparty faktami.
— Wszyscy znamy pożycie Januarego.
— Oh! ja o tem nie mówię; pożycie może być wzorowe; szkoda tylko, iż braknie mu małej, prawdziwie nader maleńkiej rzeczy, religijnej i legalnej sankcyi. Trzymano się daleko prostszych form, form pierwotnych, które odpowiadały moralno-religijnym pojęciom Januarego. Piękna jego Helena nigdy nie była rozwiedzioną, a zatem i zaślubioną być nie mogłą.
— Jakto? Jakto? Zkąd wiesz? — pytano ze wszystkich stron.
— O! ja zawsze wiem, co mnie interesuje — zaczął znowu Karol.
Ale nie mógł dokończyć frazesu, bo wśród ogólnego śmiechu i wrzawy, odezwał się jakiś głos nowy.
Od przyległego stolika zerwał się młody człowiek, który dotąd zdawał się pogrążony w czytaniu gazety, i zgniótłszy ją konwulsyjnie, rzucił w samę twarz Karolowi, a z ust jego wypadły te jedne słowa syczące i ostre, jak pocisk:
— To kłamstwo!
Wszyscy naraz z miejsc powstali; zrobił się hałas i zamęt; młodego człowieka nikt nie znał.
Karol zerwał się szybciej od innych; gazeta, zmięta w kulę, trafiła go w twarz, która pod tem lekkiem dotknięciem, równającem się obeldze policzka, nabiegła krwią. Rzucił się na swego przeciwnika, wściekły, zapamiętały, z podniesioną ręką, gotów oddać wet za wet.
Przeciwnik stał w miejscu; pierś podnosiła mu się i opadała gwałtownie; oparł się oburącz na poręczy krzesła, gotów zasłonić się niem przeciw każdemu i wszystkim stawić czoło.
Obecni rzucili się pomiędzy zapaśników.
— Kto to jest?
— Co to za jeden?
— Co to znaczy?
Słowa te krzyżowały się wkoło.
Wśród fali krwi, która szumiała mu w uszach, Lucyan je usłyszał. Wydobył bilet wizytowy i rzucił go na stół.
— Ja nie cofam słów moich! — zawołał głosem, w którym drżały wyraźnie echa burz, jakie nim miotały. — Nie wiem kto pan jesteś, ale powtarzam i powtarzać nie przestanę, że kłamiesz, spotwarzając kobietę, której nie znasz. Musisz mi pan zdać rachunek ze słów swoich, i pan, i każdy, ktoby je śmiał powtórzyć; oto moje nazwisko, oto mój adres.
Pochwycono bilet. Konrad pierwszy rzucił nań okiem.
— Jej syn! — zawołał.
— Jej syn! — powtarzano ciszej.
Ten młody człowiek, którego przed chwilą miano za szaleńca, nagle zaczął budzić sympatyę. Śmiałe wystąpienie, młodość, szlachetna duma, a nadewszystko straszny dramat, rozgrywający się w jego życiu, jednały mu ogólne współczucie.
Karol przez ten czas zdołał zapanować nad sobą. Co się z nim działo, tego nikt odgadnąć nie mógł. Był bardzo blady, a ręka machinalnie gładziła ciemną brodę.
Z kolei dał swój bilet Lucyanowi.
— Przyślę panu moich przyjaciół! — wyrzekł urzędownie.
I skinąwszy na kilku obecnych, wyszedł mierzonym krokiem z restauracyi.
Lucyanowi równie pilno było ztąd uciec; paliły go zarzewiem ściany, które były świadkami tej całej sceny; paliły go oczy ludzkie, zwrócone na niego paliły nadewszystko myśli własne.
Lękał się każdego słowa, by w niem nie usłyszeć śmiertelnej obelgi, — każdego spojrzenia, by w niem nie dostrzedz urągania.
Miotała nim wściekłość jakaś; drżał na całem ciele, pod działaniem moralnej męczarni, jakby pod wpływem fizycznego bólu. Byłby dał życie w tej chwili, aby módz upaść na pierś matczyną i zapłakać bez tej myśli, która odtąd miała towarzyszyć mu zawsze we śnie i na jawie, zawsze i wszędzie. Ale oczy jego były suche.
Kierował się machinalnie ku hotelowi swemu. Nie był jeszcze zdolen zastanowić się, obrachować, myśleć; wszystko w nim było uczuciem i bólem; zdawało mu się, że istność jego rozprzęgła się na tysiące fibrów, a każdy fibr drgał i cierpiał osobno.
Twarze ludzkie migały mu przed oczyma, jak widziadła snów gorączkowych. Szelesty i głosy krzyżowały się wkoło niego, nie budząc żadnego echa; odcięty był od zewnętrznego świata nieprzebitą ścianą nieszczęścia.
Nie zważał, że od restauracyi ktoś szedł za nim krok w krok i parę razy próbował przemówić; aż wreszcie, kiedy zatrzymał się przed drzwiami swego mieszkania, ujrzał przed sobą w półcieniu kurytarza postać Konrada. Człowiek ten występował przeciw Karolowi, ale był także świadkiem obelgi; to też widok jego sprawił Lucyanowi takie wrażenie, jak niespodziane dotknięcie świeżej rany. I jakby zbierając siły wobec natężenia bólu, spojrzał na niego z tą dumą, co to jest ostatnim puklerzem nieszczęścia, i czekał.
— Byłem niegdyś w dobrych stosunkach z Januarym — wyrzekł Konrad — jeśli pan jesteś sam tutaj, to w obecnej chwili potrzebujesz przyjaznej ręki; przyszedłem ofiarować ci moją. Nazwisko moje nie będzie ci obcem.
Wymienił je.
Lucyan chciał przemówić; w piersiach brakło mu głosu, tylko uścisnął rękę wyciągniętą ku sobie.
Weszli obadwaj do hotelowego pokoju.
— Czy pan znasz tu kogo? — zapytał Konrad, przystępując wręcz do przedmiotu, który go zajmował.
Słowo to wyrwało Lucyana z bolesnego osłupienia, przywołując do poczucia rzeczywistości.
— Potrzeba mi dwóch sekundantów — wyrzekł gorączkowo, bo w tej chwili, ponad wszystkiemi uczuciami, które nim miotały, zagórowało namiętne pragnienie zemsty, krwi człowieka, który śmiał sponiewierać to, co on posiadał najświętszego na ziemi, zamknięcia na zawsze tych ust, które miotały takie potwarze.
— Byłem świadkiem obrazy, gotów jestem być jednym z nich. Czy znasz kogo więcej? Czy też mam się postarać o drugiego?
W chwilach gwałtownych wstrząśnień moralnych, każdy określony rzeczywisty przedmiot stanowi błogosławioną dywersyą. Myśl młodego człowieka skierowała się do pojedynku i odzyskała swoją działalność. Naturalnie, teraz zamierzył zwrócić się do Ignasia. Pojedynek nie mógł zostać tajemnicą dla niego, choćby nawet Lucyan nie szukał jego pomocy. Zresztą musiał uszanować jego przyczynę, musiał zrozumieć, że syn Heleny, a wychowaniec Januarego, nie mógł inaczej postąpić.
W wypadku tym była przecież zawsze strona ciemna i nieokreślona dla Konrada. Jakim sposobem Lucyan znalazł się sam jeden w Warszawie, i w tej nieszczęsnej restauracyi, gdzie go nie znał nikt z dawnych towarzyszów pióra Januarego, coby mógł zapobiedz drażliwej rozmowie? Dla czego nie zgłosił się zaraz do przyjaciół ojczyma? Konrad jednak wstrzymać się musiał od niedyskretnych pytań, które nie należały do rzeczy.
Rozmowa jego z Lucyanem była krótka, ucięta, jak gdyby między nimi leżało ostrze stali.
Spór był tego rodzaju, iż wszelkie porozumienia zdawały się zgóry niemożliwe, jednak zależało wiele na umiarkowaniu warunków walki, skoro do walki przyjść musiało; a to już leżało na sumieniu i roztropności sekundantów. Z tego powodu, Konrad pragnął jak najprędszego współdziałania Ignasia.
Lucyan udał się do niego natychmiast, zostawiając Konrada w swojem mieszkaniu w oczekiwaniu sekundantów Karola.
Ignaś przeraził się, widząc Lucyana, przeraził więcej jeszcze, gdy dowiedział się o pojedynku. Próbował czynić mu przedstawienia jakieś. Lucyan zamknął mu usta jednem słowem:
— Ja biję się za moję matkę!
Słowa te, jak talizman, podziałały na Ignasia.
— Za twoję matkę? — powtórzył zwolna — za twoję matkę?
Była chwila takiej ciszy, że można było dosłyszeć uderzenia serca w piersi Lucyana. Patrzał na Ignasia, jak w tęczę, jakby chciał wyczytać myśli, snujące mu się po czole. Ale na teraz czoło to było niezbadane.
— Ja nie mogłem przecież pozwolić!... — wybuchnął wreszcie chłopiec.
Więcej nie mógł wymówić, słowa konały mu na ustach, powtórzyć ich nie był w stanie. O więcej też Ignaś nie pytał. Patrzał na Lucyana sztywnym wzrokiem.
— Fatalność! Fatalność! — szepnął tylko.
— I z kimże ty się bijesz? — spytał po długiej chwili, wracając z krainy wspomnień, marzeń, czy abstrakcyi, do rzeczywistego życia.
Lucyan zrobił ruch obojętny. Nazwisko przeciwnika nie znaczyło dla niego nic.
— A czy umiesz się bić przynajmniej? — pytał dalej Ignaś.
Wzruszył ramionami z najżywszą obojętnością, jakby w tym pojedynku nie miał rzucać życia na hazardy losu.
— Alboż ja wiem! — odparł niecierpliwie — uczyłem się fechtować i strzelać tak, jak drudzy, dla zabawki.
— Dla zabawki? — powtórzył Ignaś z trwogą — dla zabawki tylko?
— Zginę lub nie, mniejsza o to; — mówił gorączkowo Lucyan — alboż pan sądzisz, że mi chodzi o życie?
W słowach tych znać było oddźwięk rozpaczy; problemat własnego losu niknął w jego umyśle, wobec stokroć bardziej palącego problematu, który targał mu piersi i torturował umysł.
Oddźwięk ten uderzył Ignacego i dał mu przeczuć wiele bardzo. Przez chwilę wahał się, którą strunę potrącić w tym rozstrojonym duchu, by obudzić łagodniejsze uczucia.
— A matka twoja! — zawołał wreszcie — czyż jej nie kochasz?... czy nie powinieneś żyć dla niej? Czy sądzisz, że mało cierpiała?
— Moja matka! — okrzyk ten wydobył się z piersi Lucyana, pełny bólu, pełny trwogi i pełny miłości. — Moja matka... Pan musisz wiedzieć...
Zatrzymał się, jakby nie miał odwagi dokończyć, tylko pytające spojrzenie, stokroć wymowniejsze niż słowa, wlepił w Ignasia. Spojrzeniem tem on błagał, by mu odpowiedział, by zrozumiał niezadane pytanie.
— Wiedzieć co? — wyrzekł zwolna zagadniony.
Lucyan spuścił głowę na piersi i ognisty rumieniec wystąpił mu aż na czoło.
Ale Ignaś go nie pojmował, czy też pojąć nie chciał.
Po długiej chwili, zaczął znowu wypytywać go o szczegóły zajścia, o okoliczności, które je wywołały. A gdy Lucyan opowiedział mu wszystko, był pognębiony.
— I pocóż ty tu przyjechałeś? Czemuż przynajmniej nie zgłosiłeś się do mnie?
Lucyan milczał przez chwilę; w głowie jego był chaos.
— Ha! — szepnął — przyjechałem po swój los! szukać kuli, która mnie zgładzi; myśli, która mnie zabije. Poco pytać o więcej!
— To nie jest odpowiedź, Lucyanie!
Młody chłopiec spojrzał na niego ponuro.
— Tak jest! — wyrzekł — nieszczęście nie jest odpowiedzią. A więc powiem wszystko: siostra moja umiera, a ja przysiągłem, że zobaczy jeszcze człowieka, którego kocha. Ja musiałem wykraść się z domu, aby to uczynić. A teraz pan zrozumiesz, że ta cała sprawa powinna zostać tajemnicą. Jeśli nie przyszedłem tu dotąd, to dlatego, że lękałem się pańskiej przyjaźni. Ja proszę o tajemnicę.
— Matka twoja... tak... rozumiem... ale January! January!
— On?... — zawołał Lucyan z ponurą energią — nigdy! Czy sądzisz pan, — dodał po chwili — że ktokolwiek w świecie, nawet on, mógłby mi przeszkodzić? że usłuchałbym kogobądź na świecie? Ja odrzuciłbym radę każdą, któraby szła wbrew moich chęci; przełamałbym rozkaz, wydobył się z pod ryglów i krat, któreby mnie zatrzymać chciały.
— Ha! — szepnął Ignaś, patrząc na niego z rodzajem trwogi i dumy zarazem — poznaję w tobie wychowańca Januarego.
— Pan widzisz sam, że inaczej być nie może! Ja nie potrafiłbym żyć dłużej tak, jak jest. Zabiłbym się, gdyby kto stanął między mną, a człowiekiem, który mnie obraził. Ja ufam, iż przeniosłeś na mnie cząstkę tej przyjaźni, jaką masz dla... dla moich rodziców.
Zawahał się, zanim wymówił ten wyraz, który z przyzwyczajenia przychodził mu na usta. Chciał zakląć Ignasia na Januarego, ale uczuł nagle nieprzełamany wstręt do wypowiedzenia tego imienia. Zrodziła się w nim nieufność i ostrożność — dwie rzeczy, nieznane mu dotąd, — dwie rzeczy, wstrętne jego bujnej naturze, i przez to samo przyprowadzające go do ostateczności.
Ignaś, w którego piersi biło zawsze poczciwe serce dawnego Ignasia, miał łzy w oczach.
— Uczynię co chcesz! — zawołał — wiesz dobrze z góry, że tak będzie. Tylko, widzisz, to być nie przestaje fatalnem szaleństwem.
Fatalnem szaleństwem! któż ma czas zastanowić się nad tem, kiedy zmuszony jest je popełnić, kiedy przynaglają go do tego wszystkie nieubłagane życiowe czynniki, namiętności własne i obyczaj przyjęty. Abstrakcyjnie czuł to Ignacy, czuł zapewne i Lucyan nawet; przecież drugi był zdecydowany je popełnić jakimbądź kosztem, pierwszy przykładał do niego ręki.
Nie spierali się próżno o słowa. Ignaś wraz z Lucyanem udał się do jego mieszkania. Milczeli obadwa, powiedzieli sobie wszystko, co powiedzieć mogli; teraz miały przemawiać fakta.
Nie szło tutaj o czczą demonstracyę, o próżne zamienienie strzałów, o których wszyscy wiedzą z góry, że nieszkodliwemi będą. Lucyan czuł się obrażonym krwawo, śmiertelnie, i z niedbałością nienawiści rzucał swe życie na szalę, byle mieć na celu przeciwnika i mierzyć mu prosto w piersi.
Ignacy i Konrad zrozumieli to obadwaj, a wola młodego chłopca była tak stanowczą, powód walki takiej natury, że nie mogli mu się opierać. Karol nie miał wprawdzie tych samych przyczyn, co jego przeciwnik, by stawić ostre warunki; jednak obraza, wyrządzona mu, nie pozwalała na żadne ustępstwo. Być może, iż nie miał ochoty kłaść życia za dawne spory z Januarym, lub opłacać takim kosztem wątpliwy dowcip, okazany w opowiedzeniu jego miłosnej przygody. Ale w podobnych razach miał on taktykę, bardzo często udającą się w świecie: groźną postawą chciał pokryć istotną słabość charakteru, i zastraszyć nią przeciwnika, z którego miary nie umiał sobie zdać sprawy.
W takich okolicznościach, wszelkie łagodniejsze warunki okazały się niemożliwemi; sekundanci Lucyana zrozumieli to szybko. Obadwaj przeciwnicy czuli się zarówno obrażonymi, i okazywali jednakie chęci. Położenie rysowało się więc groźniej, niżeli przyjaciele Januarego nawet sądzić mogli w pierwszej chwili. Było ono tem groźniejszem dla Lucyana, że Karol był doskonałym szermierzem we władaniu rozmaitego rodzaju bronią. Rozbrajał najzawołańszych fechtmistrzów, z pistoletu zabijał jaskółki w locie.
Była to okoliczność fatalna. Do Lucyana należał wybór broni, ale cóż on znaczył wobec zręczności przeciwnika?
W podobnych razach wybiera się zwykle pistolety; pozornie traf więcej tutaj znaczy, bo przysłowie nawet twierdzi, że traf kule nosi, a na poparcie go cytuje się zwykle pełno wypadków, gdzie przeciwnik, wybornie strzelający, padł, ugodzony śmiertelnie przez niewprawną rękę.
Zaszła jednak lekka trudność co do oznaczenia miejsca pojedynku. Prawdopodobnie rezultat jego mógł być zabójczy. Pan Karol, nie chcąc ściągać na siebie odpowiedzialności prawnej, pragnął odbyć go za granicą. Miał już raz podobne spotkanie, załatwił je w jakiejś miejscowości pod Krakowem, i teraz więc zaproponował ją Lucyanowi.
Ignaś zgodził się na to skwapliwie. W każdym razie byliby bliżej rodziny Lucyana.
Lucyan przyjął ten układ niechętnie; ze wszystkich miejsc na świecie Kraków zdawał mu się najgorzej wybranym dla niego do podobnego spotkania; lękał się, by wiadomość o tem nie doszła przedwcześnie do tych, przed którymi ukryć ją pragnął. W końcu jednak poddać się musiał praktycznym powodom, jakie mu przedstawiono. Ani Karol, ani Ignacy i Konrad, nie mieli czasu do stracenia, dalsza wycieczka była kosztowną i trudną; ludzie ci obwarunkowani byli materyalnem położeniem swojem.
Lucyan musiał to zrozumieć; wymagał jedynie słowa sekundantów swoich, że przez Kraków przejadą tylko, nie zatrzymując się w nim, i że żaden z nich nie zdradzi jego tajemnicy.
Reszta obchodziła go bardzo mało. Przyszło na niego wyczerpanie, następujące zwykle po wielkich wstrząśnieniach moralnych, tak, iż czuł rodzaj ulgi, złożywszy los swój w obce ręce. A przytem, jak zwykle w natężonych położeniach, pierwszy krok, postawiony na drodze jakiegobądź czynu, przynosi względny spokój. Było to niejako odroczenie wszelkich zabójczych problematów, aż do chwili ustania rozpoczętej akcyi. Wszak teraz nie należał już do siebie; był rzeczą, rzuconą na los wypadku, który mógł z nią uczynić, co mu się podoba.
Z powoda trudności paszportowych, wyjazd nie mógł zaraz nastąpić; musiano się wstrzymać dzień jeden. Lucyan miał przed sobą czas długi, niezapełniony niczem. Uciekł czemprędzej z gościnnego domu Ignasia, powrócił do siebie i pierwszy raz dnia tego, od chwili przyjazdu do Warszawy, usnął kamiennym snem młodości i wyczerpania.
Na drugi dzień było już blizko południa, kiedy obudziło go kilkakrotne stukanie do drzwi. Zrazu stukanie to było ciche, dyskretne; ponowiło się coraz mocniejsze, połączone z pewnym niepokojem.
Lucyan, przebudzony gwałtownie, przetarł oczy; przecież upłynęła długa chwila, zanim zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Zrazu te hotelowe ściany nic nie mówiły do niego; zapytywał sam siebie, co robi w tem obcem miejscu. Potem naraz powróciła mu pamięć i wszystkie bóle odezwały się tak gwałtownie, jakby mściły się za te godziny spoczynku.
Stukano do drzwi ciągle. Przyszło mu na myśl, że zaszła jakaś niespodziewana okoliczność, że Ignacy lub Konrad przychodzili z wieścią jaką. Narzucił na siebie ubranie i pobiegł otworzyć.
Był to hotelowy służący.
— Czy to pan — zapytał — robił ogłoszenia w gazetach?
— Ja! i cóż? i cóż? — pytał niecierpliwie.
Służący podał mu bilet wizytowy; na nim było imię i nazwisko Władysława.
— I gdzież on jest? — zawołał.
— Powiedział, że przyjdzie za godzinę.
Godzinę tę Lucyan przebył w najwyższym niepokoju; przychodziło mu na myśl, że Władysław mógł unikać go i wcale się nie chcieć z nim widzieć. Nieszczęście nauczyło go takiej podejrzliwości, że z tego powodu nie dozwolił położyć swego nazwiska na liście podróżnych.
— Czy pytał się kto tu mieszka? — zapytał niespokojnie.
— Pytał, ale ja nie mogłem mu odpowiedzieć.
— To dobrze! jak przyjdzie, powiedz, że jestem, że czekam, i przyprowadź go tu.
Od wczoraj Lucyan myślał nierównie mniej o Władysławie; wypadki doraźniejszej wagi zatarły pierwotny powód jego podróży; przecież godzina oczekiwania wydała mu się długą. A kiedy usłyszał kroki, zatrzymujące się na kurytarzu hotelowym przy drzwiach swoich, serce jego biło gwałtownie.
Wreszcie drzwi się otworzyły i znalazł się oko w oko z Władysławem.
Nowo przybyły wchodził z widoczną ciekawością, nie przypuszczając nawet, kogo spotka; ale na widok Lucyana, stanął jak wryty, a twarz jego, zmęczona i blada, stała się naraz bledszą jeszcze; oparł się o ścianę, i tak stał przez chwilę, szukając daremnie słów, któremiby go mógł powitać.
— Ty! ty! tutaj? — szepnął tylko.
Oczy Władysława mówiły wyraźnie, iż był mu drogim, jak dawniej. Ale Lucyan widział w nim tylko człowieka, który był powodem śmierci jego siostry. Zapomniał teraz, że była chwila, w której kochał go, jak brata; a gdyby i pamiętał, to nie dałby mu tego poznać: nieszczęście nietylko nauczyło go ostrożności, — dało mu nieufność do ludzi, do własnego serca i dumę, właściwą nieszczęściu. Szanował je sam w sobie i nie chciał poniewierać. Uzbroił się w lodowatą obojętność. Nawet błagalne zaklęcia Anielki nie przyszły mu do myśli. Nie wyrzekł do niego ani słowa, nie podał mu ręki, tylko mierzył go wzrokiem, różnym bardzo od tego, jaki spotykał.
— Dlaczegoż ty mnie szukałeś? — spytał wreszcie Władysław zaledwie słyszalnym głosem.
— Szukałem cię! Dziś żałuję, żem to uczynił. Stało się! Od tego czasu zaszło wiele.
Zacisnął wargi i przez chwilę zdawał się szukać w myśli, jak miał do niego przemówić. Władysław czekał, wzrok jego był wilgotny, odbijał wielką głębię spokojnej boleści.
— Stało się! — wyrzekł wreszcie Lucyan, podnosząc głowę — przynajmniej obietnicy swojej dotrzymam.
Teraz dopiero Władysław dostrzegł bezład i gorączkowość słów młodego chłopca; dotąd nadto był pogrążony we własnem wzruszeniu.
— Jakiej obietnicy? — zapytał drżącym głosem, jakby powziął przeczucie rzeczywistości.
Lucyan zbliżył się do niego, położył mu ręce na ramionach i tak wpatrzony w niego, jakby badał najlżejsze drgnienie twarzy, wyrzekł zwolna:
— Ty wysłuchać mnie musisz! ja przyjechałem tutaj, ażeby ci to powiedzieć!
Była w głosie jego stanowczość, która uderzyła Władysława daleko więcej, niż słowa.
— Mów! — wyrzekł krótko.
— Moja siostra umiera! a ja... ja... obiecałem jej, że cię zobaczy jeszcze.
Chciał mówić dalej, przerwał mu stłumiony okrzyk, wydobywający się z piersi Władysława.
Zrazu stał on, jak rażony gromem, spoglądając szeroko otwartemi oczyma w twarz Lucyana. Zdawało się błagać go wzrokiem, by cofnął te okropne słowa.
— Przez miłosierdzie! powiedz mi, że tak nie jest! że jest nadzieja przynajmniej.
Lucyan ponuro wstrząsnął głową; widmo nadziei dawno pierzchło od niego; wszędzie wkoło siebie widział rozpacz tylko.
I była chwila głuchej ciszy.
— Powiedz mi, — szepnął Władysław — żem ja temu nie winien; bo inaczej, ja oszaleję! ja tego nie zniosę.
Przyciskał załamane ręce do czoła, prawie wijąc się z bólu.
Ale Lucyan nie miał dla niego pociechy.
— Sumienie własne cię oskarża. Gdyby tak nie było, ja nie przyjechałbym tutaj; jabym ciebie nie szukał, nie mówiłbym ci tego, co mówię. Spojrzyj na mnie! Położenie musi być groźne, skoro tu jestem ja, skorom ją odjechał, aby ciebie szukać!
Tak, położenie musiało być groźne, Władysław to rozumiał.
— Słuchaj! — wyrzekł wreszcie, odzyskując trochę panowania nad sobą — ty nie sądzisz przecie, bym porzucił was dobrowolnie. Nikt nie jest tak szalony, by odbiegał szczęścia swojego; ty musisz rozumieć, że rządziły mną powody silniejsze od szczęścia, od woli mojej, od miłości, bo ty wiesz dobrze, że ją kocham!
— Jakież są te powody?
— Przed wyjazdem z Krakowa — wyrzekł zwolna Władysław — ojciec twój postawił mi to samo pytanie.
— A ty?
— Ja nie odpowiedziałem mu; bo ja tego uczynić nie mogę!
— Dość! — szepnął Lucyan — dość! powinienem cię odrazu zrozumieć! Byłem szalony!
— Rozumiesz? — powtórzył Władysław — więc czegóż pytasz?
Nieokreślony wyraz dumy przemknął po czole Lucyana.
— Jestem dziecinny, — wyrzekł lodowato — ja nie mogłem wierzyć, byś ty był takim, jak wszyscy. By pomiędzy nami stanęło... rozdzieliło kochające serca... stało się powodem nieszczęścia... śmierci niewinnej istoty...
— Ha! — krzyknął Władysław — ty sądzisz... i ty pogardzasz mną?
Postawa Lucyana była na to wyraźną odpowiedzią. Zdawał się mówić:
— Alboż nie mam prawa?
— Ty sądzisz, żem ja to uczynił dla siebie? dla siebie tylko? — powtarzał Władysław — żem ja was opuścił dla siebie?
Przez chwilę tarł czoło rozpaczliwą ręką, jakby szukając daremnie sposobu usprawiedliwienia.
— Nie mówmy o tem próżno — wyrzekł znowu Lucyan, usiłując zdobyć się na spokojność. — Od czasu naszego rozstania nauczyłem się elementarnych zasad życia, które mi dawniej były nieznane; przyznaję to. Dziś rozumiem wiele rzeczy... tylko nie pytaj, co mnie to kosztowało. Dziś nie dziwię się tym, co odwracają się od ludzi w nieszczęściu, od ludzi spotwarzonych, słowem: od tych wszystkich, co potrzebują bratniej ręki. Nieszczęście jest niebezpieczne, jak otchłań... zaraźliwe, jak dżuma, wstrętne, jak trąd. Nie potrzebujesz się tłumaczyć; teraz rozumiem wszystko.
Władysław porwał się, jak szalony, przystąpił do Lucyana.
— Ty tego o mnie myśleć nie możesz!
— Czemu? postąpiłeś rozważnie, bardzo rozważnie; będziesz miał niechybnie powodzenie; wszyscy podziwiać cię będą, tylko nie ja. Cóż chcesz? Ofiary są często niesprawiedliwe, nie umieją uznać tej wysokiej mądrości życia, która się przeciw nim obraca.
— Lucyanie! ja odwołuję się do serca twojej siostry.
— Moja siostra, to anioł; ona nie zrozumie nigdy nikczemności ludzkiej, ona nigdy wiedzieć nie powinna. Ona umrzeć musi...
— Ona nie umrze! ona umrzeć nie może!... — wołał Władysław.
— Dawniej, — mówił Lucyan, zasłuchany we własnych myślach — śmierć wydawała mi się niepodobieństwem, czemś okropnem, a tak dalekiem, jak zamieć zimowa w majowy poranek. Wiedziałem, że człowiek zrodził się na to, by umrzeć; ale wiedziałem to, jak się wie tyle innych rzeczy; nie przyszło mi nigdy do głowy, by śmierć groziła mnie, lub komukolwiek z ukochanych. Nie widziałem jej nigdy zblizka; nie widziałem tylu innych smutnych okoliczności życia. Dziś zmieniło się wszystko. zdaje mi się, że jakieś szkieletowe widma krążą w powietrzu koło mnie, koło Anielki i kładą na nas kościste dłonie. A dłonie wydają mi się dziwnie lekkie, przyjazne, wzywają nas do jakiejś krainy ciszy i spokoju, gdzie niema ani zdrady, ani zwątpienia, ani nikczemności, nic, tylko jakiś dzień mglisty, bez cieniów, bez blasku i promieni, smętny... łagodny.
Mówił to sam do siebie, zapominając o świecie otaczającym, o towarzyszu, który na niego patrzał z przerażeniem.
— Lucyanie! — zawołał, chwytając go za rękę, jakby chciał być pewnym, że usłyszanym będzie — pomiędzy nami jest nieporozumienie straszne; zanim się ono rozproszy, ja przysięgam ci, że mię obwiniasz niesłusznie. Tłumaczyć się nie będę, to byłoby daremnem; kiedyś może wytłumaczą mię fakta, teraz ty słowu memu uwierzyć winieneś.
Lucyan wstrząsnął smutnie głową.
— Chciałbym ci uwierzyć! — szepnął — chciałbym, tylko to nie w mojej mocy. Widzisz, siostra moja umiera!
— Lucyanie! ty mówisz, jakby w marzeniu; patrzysz, jakbyś mnie nie widział.
Wstrząsał jego dłońmi, które ciągle trzymał w swoich, jakby chcąc go obudzić z jakiegoś snu na jawie.
— Masz słuszność! — mówił Lucyan — myślałem Bóg wie o czem.
I usiłował wydobyć ręce z jego uścisku.
— Myśl o tem, co nas wspólnie obchodzi.
— Wspólnie? — powtórzył Lucyan, zapytując wzrokiem, co wspólnego było już teraz pomiędzy nimi.
— Jadę z tobą! niech się dzieje, co chce! nie czas się wahać! ja ufam sercu twojej siostry, Lucyanie! jedźmy! jedźmy zaraz!
— Nie zależę od siebie! jadę się bić! — odparł krótko.
„Bić się“ słowa te zadźwięczały pomiędzy nimi, głucho, ponuro, jak zapowiedź nieszczęścia.

∗             ∗

Brama od ogrodu willi w Krakowie była otwarta na oścież, przed nią stało wieko trumny, a w pokoju, otwierającym się na werandę, urządzonym, jak żałobna kaplica, wśród kirów, kwiatów i woni kadzideł, leżało martwe ciało Anielki.
Nie doczekała powrotu Lucyana, ani ziszczenia obietnicy, jaką jej uczynił. Umarła, cicha, cierpliwa, łagodna, jak żyła; tylko, zanim zamknęły się jej oczy, zwracały się często z niepocieszonym wyrazem ku stronie, z której spodziewała się brata i kogoś jeszcze.
W ogrodzie willi, w piękny słoneczny poranek, natura oddychała wonią i wdziękiem, kwiaty pachły operlone rosą, ptaki świegotały, fruwając po gałęziach, muszki i owady brzęczały wesoło, świat cały zdawał się urągać wiekuistym uśmiechem natury cierpieniom ludzkim, znikomości życia. Promienie słoneczne błąkały się po żałobnym pokoju, padały na twarz umarłej i czyniły złotemi sploty włosów, okrążających jej blade czoło. W blasku słonecznym migały czerwono płonące gromnice, kłębiły się błękitne dymy kadzielnic, nadając jakiś pozór ruchu martwym przedmiotom, kontrastujący z cichym spokojem śmierci.
Nieobecność Lucyana w chwili śmierci Anielki była niewytłumaczona; nasuwała straszne przypuszczenia. Gdzie był? Co zamierzał? Co robił? January wysłał telegram do pasierba; odpowiedziano mu z miejsca, gdzie rzekomo się udał, iż nie widziano go tam wcale. Wśród boleści, sprawionej śmiercią Anielki, musiał jeszcze tłumić własne obawy i mylić niepokój Heleny, której serce, śmiertelnie zbolałe, domagało się syna.
Były to dla niego straszne chwile. Jak tytan spiorunowany, walczył z nieodmiennym losem, z sercem własnem, a nadewszystko z rozpaczą kobiety ukochanej. Ten dumny, nieugięty szermierz życia, teraz czuł nad sobą zwycięzką potęgę.
Wprawdzie nie był tak szalony, by chcieć zniweczyć konieczne działacze bytu, i gdyby śmierć Anielki spowodował przypadek, lub zwykła choroba, byłby ją przyjął i zniósł, jako warunek istnienia, przeciw któremu wszelki bunt jest daremnym.
Ale on wiedział, iż, w innych warunkach, ona byłaby żyła szczęśliwa; ale ta blada twarz, te usta ścięte śmiercią, z których nie wyszła nigdy skarga żadna, były dla niego wyrzutem. Wiedział dobrze, jaka była przyczyna jej choroby, a on tej przyczyny usunąć nie zdołał. I wobec spełniającego się faktu jej nieszczęścia, choroby, śmierci, znalazł się bezczynnym — gorzej jeszcze — bezsilnym.
Czyż nie on sam tę nieszczęsną miłość wypielęgnował? czyż nie obiecał, że zajmie się jej serdecznemi sprawami, że spokojną być może? Wszystkie obrachowania jego okazały się mylnemi; nie zdołał zapanować nad wypadkami; przeciwnie, one go zwyciężyły.
Myśli te paliły go, jak zarzewie. A w głowie powstawała jeszcze jedna wątpliwość, straszniejsza nad wszystko. Czy rzeczywiście uczynił wszystko, co mógł, dla przejednania Władysława? Czy duma nie była mu złym doradcą, i czy tym sposobem podwójnie nie przyłożył ręki do tej śmierci?
W żałobnym pokoju Helena była sama. January daremnie próbował ją ztamtąd odciągnąć. Wobec śmierci Anielki tracił nad nią swoją wszechwładzę. Ponury i zrozpaczony, zamknął się w swoim pokoju, zanim nadejść miała godzina pogrzebu. Z roziskrzonem okiem spoglądał w niebo błękitne, pogodne, jak patrzyli weń wszyscy spiorunowani tytani.
W uszach jego konał daleki gwar miasta, w oczach obrazy rzeczywistego życia. Wobec nich on był sam z gryzącą myślą swoją. Nagle pomiędzy zwykłemi postaciami, snującemi się przed wejściem, ujrzał powóz szczelnie zamknięty, jadący zwolna, zatrzymujący się przed bramą; z niego wysiadło kilku ludzi, niosąc ostrożnie ciężar jakiś. Przetarł oczy; ludzie ci mieli znajome twarze, pomiędzy nimi był Władysław.
Uderzył go jakiś przebłysk straszny; przyszło mu na myśl, że nieszczęście miało jeszcze dla niego tajemnice i niespodzianki; że, jeźli zły los oddalił ztąd Władysława, drugi, gorszy jeszcze, mógł go jedynie sprowadzić. I jak szalony zbiegł ze schodów.
Spotkał się naprzód z Władysławem; ten szedł blady, jak śmierć sama, z szeroko roztwartemi oczyma, z wzrokiem błędnym, świadczącym, że patrzy, działa, pod wpływem jakiegoś wzruszenia, co, ogarnąwszy całą istotę, panuje nad siłami i wolą — i zamienia człowieka w automat.
January spojrzał na niego i słowa „powróciłeś za późno“, które miał na ustach, skonały na nich niewymówione. Cofnął się instynktownie i ustąpił mu z drogi, jak ludzie ustępują przed umarłym. On szedł tam, gdzie była jego umarła miłość.
Ale poza nim January ujrzał Konrada, Ignasia i kogoś nieznajomego jeszcze, i martwe z pozoru, krwią zbroczone ciało. Mgła zasunęła mu wzrok; uczuł, że mu tchu zbrakło, że zachwiały się pod nim kolana; nie mógł o nic zapytać.
Ignaś i Konrad ściskali dłonie jego, mówili coś; nie był zdolen oddać im uścisku, ani zrozumieć znaczenia słów. On myślał teraz o Helenie, którą ten widok mógł dobić. I jak kobieta załamał ręce.
Ziemia osuwała mu się zpod stóp, ster życia wypadał z ręki.
— Ha! — szepnął — i on! i on także!...
Więcej wymówić nie był mocen.
— January! — zawołał Ignaś, chwytając go za ręce — gdzie go zanieść! zbierz myśli? potrzeba ratunku!
January z całej przemowy przyjaciela zrozumiał tylko te słowa „trzeba ratunku“.
— Więc on żyje! — zawołał.
— Żyje! — powtórzono, ale w słowie tem nie było radosnego brzmienia, jakie w głosie jego zadźwięczało.
— January! — powtórzył Ignaś — rana jest śmiertelną; co mamy robić? lękamy się przestrachu matki; trzeba przygotować ją do tego nowego ciosu.
Wtedy dopiero zdołał zapanować nad sobą, zebrać myśli i dać rozporządzenie, stosowne do okoliczności. Zbudził się w nim człowiek szybkich postanowień.
Odnalazł na chwilę energią.
Prowadził ich bocznemi wschodami do pokoju Lucyana, cicho, ostrożnie, by nie zbudzić echa w tym żałobnym domu. Sam, nie wołając służby, której lękał się okrzyków i zapytań, rozrzucił zasłane łóżko i ostrożnie pomógł złożyć na niem rannego.
Lucyan był zemdlony. Doktor, który mu towarzyszył i opatrzył ranę na miejscu spotkania, zaczął krzątać się koło niego.
January patrzał na to w ponurem milczeniu. Nie pytał o powód pojedynku, o przeciwnika; on pytał tylko tych rysów, ściętych bólem, o nadzieję jaką. Wreszcie pochwycił doktora, odciągnął go od rannego.
— Powiedz mi pan, czy jest nadzieja? — zawołał — chociażby cień nadziei!
Doktor wzruszył ramionami.
— Kula przeszyła mu lewe płuco na wylot. Zostaje mu zaledwie parę godzin życia.
January był przygotowany na wszystko, tylko nie na to. Słysząc ten straszny wyrok: „parę godzin życia“, uczuł, że mu się ziemia zpod stóp usuwa.
— Dlatego przynieśliśmy go tutaj! — tłumaczył doktor — chociaż mógł umrzeć w drodze. Chciał pożegnać matkę koniecznie. Mówił o siostrze.
O Januarym doktor nie wspomniał. Wszakże Lucyan był także synem jego ducha. Ale opuszczenia tego on nie miał czasu zauważyć. Są chwile, w których wielkie kontury życia zacierają wszelkie odcienia i drobiazgi, chwile, które pochłaniają indywidualne rysy. Wobec wieści, jaką odebrał, czyż mógł zastanawiać się nad frazesem doktora?
„Parę godzin życia!“ więc to miał być jedyny owoc bytu tej istoty, wypielęgnowanej miłością, karmionej nauką mędrców, otoczonej rozumnem staraniem, która wzrastała pod okiem jego, rozwijała się, pełna inteligencyi, szlachetności i wdzięku! On miał umrzeć, w chwili, gdy szranki życia otwierały się przed nim!
Teraz dopiero Ignaś i Konrad zbliżyli się do niego, teraz dopiero ich zauważył. W krótkich słowach uwiadomili go o fatalnych wypadkach. Jednej rzeczy tylko wytłumaczyć mu nie mogli: jakim sposobem Lucyan znalazł się w Warszawie.
January lękał się odgadnąć. Wypadki wikłały się wkoło niego i na przekor jemu. Fala nieszczęścia, nakształt wzbierającego morza, piętrzyła się coraz wyżej. Uczuł się zwyciężonym. Zrozumiał, że nieubłagane fatum ciążyło nad nim.
Patrzał na zemdlałego Lucyana suchem okiem, ale z tym wyrazem cierpienia, który urąga sam sobie i własnym bólom. Wpatrywał się w te zmienione rysy, które wkrótce zastygnąć miały, i zapytywał, czy ten bolesny widok nie należał się matce także? czy ona kiedyś wymawiać mu nie będzie, że pozbawił ją nawet jednej z tych krótkich chwil, które mogła przy nim spędzić jeszcze? A jednak, on nie mógł pójść jej powiedzieć, pochylonej nad trumną córki: „Synowi twemu pozostaje zaledwie parę godzin życia“. Nie! on jej tego powiedzieć nie mógł; on! co pragnął niebo nachylić pod jej stopy. Był odważny, umiał cierpieć; ale to było nad jego siły. Chwile upływały ponure — powolne — niepowrotne. Ciszę, panującą w pokoju, przerywał zaledwie czasami głos doktora, dającego jaki rozkaz, lub drobna usługa, oddana rannemu.
Wreszcie Lucyan otworzył ociężałe powieki i powiódł wkoło wzrokiem niepewnym, jakby zapytywał: gdzie jest? Co się z nim dzieje?
Tuż przy nim stał January, z pochyloną głową, z obwisłemi ramionami, jak posąg milczącej boleści. Ale wzrok Lucyana odwrócił się od niego i szedł dalej, jakby szukając kogoś, kogo nie znajdował.
— Lucyanie! — zawołał January, zwyciężony uczuciem, nachylając się nad nim, jak matka nad dzieckiem.
Ranny odwrócił głowę.
— Moja siostra umarła! — szepnął, jakby w omdleniu dosłyszał słowo jakieś, lub przeczuł, co się w domu działo. — Pójdziemy razem. Gdzie moja matka?...
Przez chwilę January miał myśl wysłać do Heleny Ignasia, jako zwiastuna nieszczęścia. Ale zrozumiał, że on jeden mógł to i powinien uczynić. Czyż inna ręka zdolna była oszczędzać ją tak, jak jego? czyż miał, jak dziecko, targować się z cierpieniem?
— Ja chcę widzieć matkę! — wołał umierający, w którego oczach malowały się w tej chwili trwogi i uciski śmiertelne...
Januarego nie widział, czy też widzieć nie chciał; wzrok jego, uparcie odwrócony od niego, błąkał się po obecnych.
Chwila nadeszła; January zwrócił się do Lucyana, a był w tej chwili równie blady, jak on.
— Idę po matkę! — wyrzekł rozbitym głosem.
Wyszedł z pokoju, schodził zwolna ze schodów i skierował się do żałobnego pokoju. Helena i Władysław byli przy umarłej, jak dwa posągi rozpaczy, których nic, nawet wspólna boleść, zjednoczyć nie mogła. A martwa twarz Anielki zdawała się uśmiechać pomiędzy nimi wiekuistym spokojem.
January spojrzał na nią i po raz pierwszy, ten nieugięty szermierz życia, pozazdrościł umarłym ciszy grobowej.
— Godzina nieszczęścia! — szepnął tylko.
Zatrzymał się przed Heleną. Nie mógł powiedzieć więcej. Usta jego ścięte zaledwie zdobyły się na to jedno słowo:
— Chodź!
W głosie jego było tyle bólu i taka nagląca prośba, iż Helena odwróciła się, spojrzała na niego i nie śmiała o nic zapytać.
— Chodź! — powtórzył prawie z rozpaczą.
Powstała i szła za nim, a chociaż nie powiedział jednego słowa, wiedziała, że stało się coś strasznego, że prowadzi ją na spotkanie nowego nieszczęścia. On czuł, że powinien ją był uprzedzić, ale nie znajdował słów. Jakże miał powiedzieć tej matce, która straciła jedno z dzieci, że drugie było blizkiem skonania?!
Nagle na schodach zobaczyła ślady krwi... Zatrzymała się przerażona; usłyszała na górze szmer jakiś i jęk stłumiony!
— January! — krzyknęła, chwytając ramię jego i usiłując spojrzeć mu w oczy.
Ale oczy jego były spuszczone.
— Kto tam jest? — pytała, cała drżąca. — Czyja to krew?
W tej chwili doszedł ją głos zmieniony, głos pełny niepokoju, trwogi, ucisku.
— Moja matka! ja chcę zobaczyć matkę! ja nie skonam, póki jej nie zobaczę!
Teraz nie pytała o nic; dziki, stłumiony okrzyk wydarł się z jej piersi i, wyrwawszy się z rąk Januarego, biegła do pokoju Lucyana, ślizgając się we krwi, zataczając, oszalała rozpaczą.
Nie widziała obecnych, widziała tylko syna, i padła pół martwa przy łóżku, otaczając ramionami głowę jego, na której widne już były cienie śmierci.
Twarz rannego rozjaśniła się na jej widok, mdlejące oczy odzyskały trochę blasku, usta nawet próbowały uśmiechu.
Z wysileniem uniósł się na łokciu. Doktor zwilżał mu skronie zimną wodą, chciał mu zabronić mówić, — to było daremne; śmierć nie pozwalała na zwłokę żadną.
Lucyan skinął na obecnych, by zostawili go samego z matką; zrozumieli to i wyszli wszyscy, prócz Januarego, który nie pomyślał, by życzenie umierającego stosowało się do niego także. Ale Lucyan zrobił ruch tak nakazujący, że oddalić się musiał.
Syn został się sam na sam z matką.
— Zamknij drzwi! — wyrzekł, jakby lękał się, by nie podsłuchało ich obce ucho.
Spełniła jego rozkaz machinalnie i powróciła na miejsce swoje.
— Matko! — szepnął — ja muszę zrobić ci pytanie.
Patrzała na niego osłupiałym wzrokiem.
— Ty musisz mi powiedzieć! — zaczął znowu.
Pytanie było trudne; usta się przed niem cofały, ona odgadnąć go nie była zdolną.
Lucyan pochwycił jej rękę i na serdecznym palcu szukał ślubnego pierścionka.
— Powiedz mi! — powtórzył znowu z wzrastającą mocą — że ty jesteś żoną jego.
Ręka, którą trzymał, zadrgała konwulsyjnie, ale usta milczały.
— Ja nie skonam spokojnie, póki mi nie odpowiesz; ja nie mogę wziąść z sobą tej wątpliwości do grobu!
Nie mogła odpowiedzieć, padła na kolana i ukryła twarz w dłoniach; wymawiała tylko bezładne wyrazy o mężu, o rozwodzie, którego dostać nie mogła.
Nie pytał o więcej; rozumiał; głowa opadła mu na poduszki.
— Matko! matko! — szepnął — ja przez to umieram.
Tarzała się w prochu przy jego łóżku; łamała ręce, biła głową o ścianę, a suche oczy nie mogły znaleźć łzy, ani usta słowa żadnego.
On, wyczerpany wysileniem, przymknął powieki, krew broczyła mu wargi, zdawało się, że już kona.
Po chwili przecież otworzył oczy, szukał matki, ujrzał jej rozpacz i na twarzy tej, zmroczonej cieniami śmierci, zapanował miększy wyraz.
— Mamo! — zaledwie zdołał wyszeptać drżącemi usty.
Dosłyszała go i podniosła głowę.
— Mamo! — powtórzył cicho i miękko, jak zwykł był wołać w dniach dziecinnych, gdy usypiał na jej kolanach. — Mamo! przebacz mi!... ja musiałem wiedzieć!... chodź tutaj!... chodź bliżej!... daj mi rękę!... przyłóż mi usta do czoła!... nie widzę cię... słabo mi... ciemno... bądź zdrowa.. bądź szczęśliwa...
Głos zamierał w rozdartej piersi, raz jeszcze usta się poruszyły.
— Tylko — szepnął z wysileniem ostatniem — tylko niech on nie przychodzi tutaj... ja...
Więcej nie mógł mówić, fala krwi przerwała mu słowo na ustach.
Krzyknęła, wołając pomocy, jakby pomoc jaka jeszcze potrzebną mu była. Syn już nie mógł usłyszeć jej głosu, ani żadnego głosu na ziemi. Tylko otwarte szeroko, bielmem zachodzące oczy, zdawały się dopowiadać ostatnią myśl życia: oczy te zwrócone były ku drzwiom pokoju, — jakby broniły przystępu znienawidzonemu człowiekowi.
Na krzyk Heleny, wbiegli wszyscy; doktor spojrzał, wziął martwą rękę Lucyana, przekonał się, że, wedle przepowiedni jego, wszystko było skończone.
January wszedł także; on tego umarłego kochał, jak syna; a gdyby i tak nie było, tam stała jak Niobe kobieta, którą kochał, dla posiadania której wszystko porzucił, potargał wszystkie węzły, jakie ich krępowały.
Helena stała pochylona nad umarłym, jak w chwili, gdy żądał od niej ostatniego pocałunku.
January chciał przemocą odciągnąć ją od zwłok syna. Odwróciła głowę gwałtownie, zobaczyła go, i wobec ostatnich słów zmarłego, które dźwięczały jej w uszach, przytomność jego tutaj zdała jej się świętokradztwem.
Z rodzajem grozy, cofnęła się przed jego dotknięciem; w oczach jej był wyraz przestrachu, wstrętu nawet, jakiego nie widział w nich nigdy.
— Odejdź ztąd! — zawołała z mocą, jakiej nikt w tej chwili nie mógł spodziewać się po niej — odejdź! on widzieć cię nie chciał. Nie mieszaj mu pośmiertnego spokoju.
January cofnął się, rażony tym ostatnim gromem. Pomiędzy nim a Heleną stały dwie trumny.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.