January/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tak minęło dni kilka, nie przynosząc żadnej zmiany w domu pana Tytusa, który nie widywał nikogo i utrzymywał w nim pewną tymczasowość, nie mogąc zdobyć się na żadne postanowienie.
Nareszcie zbudziła się w nim energia; zaczął robić poszukiwania, wysyłał listy i depesze z gorączkową niecierpliwością, i wskutek ich zapewne, dnia jednego, nie żegnany przez nikogo, wyjechał z Warszawy.
Zapewne powziął on wiadomość o miejscu pobytu żony, bo wsiadł na tę samą kolej, którą wyjechała ona i zatrzymał się w temże samem mieście.
Był dobrze poinformowany o miejscu jej pobytu, bo niebawem Helena w hotelu, w którym zamieszkała, odebrała następny bilecik:
„Jakkolwiek zerwałaś w haniebny sposób łączące nas węzły, sądzę, że uznasz razem ze mną, iż są pewne punkta, względem których porozumieć się musimy. Pragnąłbym uskutecznić to ustnie i dlatego przyjechałem tutaj. Naznacz mi pani godzinę. Zdaje mi się, że mam prawo żądać, bym zastał cię samą“.
Wysławszy ten bilet, pan Tytus czekał odpowiedzi, a oczekując, spoglądał machinalnie przed siebie. Nie obchodziło go nic nieznane miasto, którego wieże i kopuły rysowały się na niebie chmurnem, jakby rozpłakanem.
Siedział przed stolikiem, na którym palce jego niecierpliwe kreśliły niewidzialne cyfry i hieroglify, gdy zastukano do drzwi.
Był przekonany, że to odpowiedź na przesłany bilecik i z gorączkowem drżeniem głosu zawołał:
— Można!
Ale zaledwie ujrzał wchodzącego, zerwał się z miejsca, wściekły, dyszący, i postąpił naprzód, jakby chciał mu dalszą drogę zagrodzić.
We drzwiach stał January.
— Ja także — wyrzekł — chciałem prosić o chwilkę rozmowy; potem uczynisz pan, co zechcesz, co uznasz za stosowne. Bo jakkolwiek krok mój wychodzi poza zwyczaj przyjęty, ja sądzę, żem go winien sobie i panu.
Mówił to ze spokojną stanowczością, właściwą mu we wszystkich ważnych chwilach życia.
Pan Tytus pragnął spiorunować go wzrokiem; bezczelność jego zdawała mu się przechodzić wszelkie pojęcie, budziła w nim te wściekłe porywy gniewu, kipiące od chwili, w której spełniło się jego nieszczęście; ale gniew rozbijał się o nieugięte postanowienie młodego człowieka, który zdawał się przygotowany na wszystko.
— Ja nie mam panu nic do powiedzenia — wyrzekł tylko przez zaciśnięte usta.
— Nic? — powtórzył January, jakby dając mu czas do namysłu.
— Nic! — wyrzekł jeszcze raz dobitniej pan Tytus — byłeś pan na swojem miejscu, pełniłeś swoje rzemiosło; czy teraz przyszedłeś się zapytać, co o niem trzymam? Są ludzie, co w mojem położeniu chcieliby rozprawić się pistoletową kulą. Ja nie jestem tak szalony! bo gdybym zabił cię nawet, cóżby mi z tego przyszło! Krew twoja zatarłaby może moją hańbę w oczach ludzi, tylko nie w moich własnych! Czy powróciłaby mi to wszystko, com utracił. Czy sądzisz, że otworzyłbym drzwi mego domu kobiecie, która go dobrowolnie opuściła? Powtarzam: nie mam panu nic do powiedzenia; złodziej kradnie, zbrodniarz rabuje, piorun zabija; ja nie mam nic do powiedzenia żadnemu z nich.
January słuchał go, uzbrojony w cierpliwość.
— Są krzywdy — odparł — które zmuszeni jesteśmy uczynić, są położenia, które świat określił i obwarował po swojemu; nie myślę uchylać się od jakiejbądź odpowiedzialności, każdej chwili gotów jestem zdać rachunek z czynów. Nie o to teraz idzie...
— Jesteś pan wspaniałomyślny, jak widzę — przerwał Tytus — może, okradłszy mnie ze szczęścia i dobrej sławy, chcesz zabić, by łatwiej ożenić się z moją wdową i uprawnić swoje położenie?
— Panie! — zawołał January — zdaje się, że między dwojgiem ludzi, będących w naszem położeniu, a nie chcących stosować się do szalonego zwyczaju posyłania sobie kul pistoletowych, znajdzie się temat do rozmowy.
— Z mojej strony może być tylko obelga.
January uśmiechnął się dumnie i smutnie.
— Obelga spada zazwyczaj na tego, co ją rzuca.
— A czegóż innego możesz pan spodziewać się odemnie? na cóż innego zasłużyłeś?
— Ja też nie mówię o sobie; nie przyszedłbym z pewnością narzucać się, gdyby chodziło o mnie... Jest istota, której pokój i szczęście...
Krew uderzyła gwałtownie do twarzy pana Tytusa.
— Ja zaprzeczam panu prawa mówić do mnie o niej!
— Chociaż pan zaprzeczasz, prawo to istnieje; być może, iż przywłaszczyłem je sobie samowolnie, ale, pomimo to, nie ustąpię go, przysięgam!
Pan Tytus rzucił się nakształt dzikiego zwierza, którego drażnią; przestawał być panem siebie; wszystkie burze, wrzące w nim od dni kilku, zbierały się na wybuch straszny. Źrenice jego nabiegały krwią, wargi drżały.
— Gdybyś pan wiedział — szepnął zduszonym głosem — jakie myśli snują się mi po głowie, strzegłbyś się przemawiać w ten sposób.
— Nie znam pańskich myśli, one nie wpłynęłyby na mnie; ale ja wiem, jakie powinny być pańskie słowa.
Korzystając z tego, że wzrastające oburzenie przeciwnika odebrało mu głos, mówił dalej:
— Dlaczego mamy wzajemnie się drażnić? Myśl pan o mnie, co ci się podoba; bronić się, ani usprawiedliwiać nie będę. Mówmy raczej o tem, co nas wspólnie zajmuje. Powiedziałeś pan sam, iż są rzeczy niepowrotne;... taką jest przeszłość. Jednakże przyszłość osoby, która nosi twoje nazwisko, która jest matką twoich dzieci, obchodzić cię musi, skoro szukałeś jej pan i znalazłeś tutaj. Powiedz mi pan swoje zamiary; będę się starał zastosować do nich, jeżeli to możebne.
— Czy sądzisz pan, że zmusisz mnie do mówienia o nich z tobą? — odparł urągliwie pan Tytus, który zdołał do tyla zapanować nad sobą, że drżącemi usty wymawiał urywane słowa. — Zamiary moje tyczą się mojej żony, tylko mojej żony. Pomiędzy nami nikt stanąć nie może.
January milczał, czuł się bezsilnym wobec postanowienia tego człowieka, który miał za sobą prawo i obyczaj. Jakiekolwiek moralne tortury chciał zadawać Helenie, on nie mógł jej od nich osłonić.
Pierwszy raz potęga jego łamała się w zetknięciu z cudzą wolą.
— Idź pan! — mówił dalej Tytus, postępując ku niemu — ja pana nie znam! znać nie chcę! Czy będziesz śmiał wyznać mi w oczy, czem jesteś względem mojej żony? Czy też ona będzie na to dość bezwstydną? Cokolwiekbyś uczynił, ta kobieta do mnie należy, mam do niej prawo; co postanowię, przyjąć będzie musiała; nie potrzebuje pytać o to niczyjego pozwolenia.
Mówił to nawpół przytomny, rozszalały gniewem, który podniecała zimna krew Januarego.
— Zapominasz pan! — zawołał ten ostatni, także wyrzucony zkolei groźbą, jakie zawierały te ostatnie słowa — zapominasz, że czas niewolnictwa przeminął; ale gdyby tak było, jak mówisz, gdyby tak było, to...
— To co? — spytał wyzywająco.
— To każda broń byłaby mi dobrą...
— Ażeby mnie zabić! nieprawdaż? dlaczego nie kończysz! Uwodziciel jest zwykle podszyty mordercą. Ale ja jestem ostrożny.
Szybkim ruchem dobył z kieszeni rewolwer, nieopuszczający go nigdy i wycelował do niego.
January wzruszył ramionami; żaden muszkuł nie drgnął na jego twarzy; wlepił w przeciwnika swego wejrzenie, jakiem pogromca zwycięża dzikie zwierzęta. I przez chwilę ci dwaj ludzie mierzyli wzajem głębie swej nienawiści. Jeden z wycelowaną bronią o parę linij od piersi przeciwnika, drugi — dumny, nieugięty, broniąc się wzrokiem jedynie, panując nad bezrozumną siłą potęgą inteligencyi.
Wreszcie pan Tytus, pokonany, opuścił broń ku ziemi, jakby sam uląkł się pokusy zbrodni.
— A teraz — szepnął — zrozumiesz pan zapewne, że między nami inna rozmowa stała się niepodobną.
— Ja — wyrzekł January — idąc tutaj wierzyłem, że niema położenia, z któregoby z dobrą wolą wyjść nie można; że, jakiebądź urazy stoją pomiędzy ludźmi, ustąpić muszą ważniejszym względom; że wreszcie pan, zarówno jak ja, będziesz musiał przyjąć fakta spełnione. Omyliłem się. O! bądź pan spokojny! odchodzę już; widzę sam, że nie mam tu nic do czynienia. Tylko pamiętaj pan: jeśli nie jest w mojej mocy oszczędzić cierpienia kobiecie, którą kocham, będę żądał za nie rachunku.
Wyzyskiwał moralną przewagę nad przeciwnikiem i rzucał mu w oczy te zuchwałe wyrazy.
Pan Tytus oniemiał. Zrazu nie znajdował słów na wypowiedzenie uczuć. Rewolwer wypadł mu z drżącej ręki.
— Boże sprawiedliwy! ten człowiek śmie jeszcze mi grozić!
January obejrzał się spokojnie.
— Przyszedłem tu w najbardziej pojednawczem usposobieniu; jeśli nie było w mocy mojej nagrodzić zła uczynionego, chciałem porozumieć się co do przyszłości, by ją najmniej bolesną uczynić dla nas wszystkich.
Zdawał się czekać tylko zachęty, by zamiary te w czyn wprowadzić. Ale żadne słowo jego trafić nie mogło do przekonania pana Tytusa; każde zdawało mu się nową obelgą.
— Idź już! na Boga idź już! — krzyknął ochrypłym głosem — widzisz sam, że nie chciałbym posunąć się do ostateczności, a ręce moje proszą się, by uwolnić mnie od ciebie.
January zrozumiał, iż wszelkie usiłowania jego były daremne. Mógł on o tyle opanować przeciwnika, by uchronić się od skutków wściekłego gniewu; nie było w mocy jego rozszerzyć zakres tego umysłu, dać pojąć rzeczywiste położenie i doprowadzić do tego spokoju, bez którego wszelkie porozumienie było niemożliwym.
Oddalił się. Teraz czekała go największa boleść życia: musiał znieść to, by kobieta, którą kochał, od której pragnął usunąć nawet cień cierpienia, znalazła się wobec obrażonego małżonka, wystawiona na szyderstwa i obelgi jego.
Przychodziła mu myśl pochwycić ją ztąd i unieść gdzieś daleko, ukryć, choćby na świata krańcach. Ale myśl ta była szalona. Sam uznać to musiał. Położenie jakimbądź sposobem uregulowane być musiało. Moralna, zarówno jak materyalna, strona życia, wymagała porozumienia. Wspólne obowiązki, łączące tych ludzi, nie mogły być zerwane wolą jego.
Zwyciężały ją konieczności życiowe, jakby mszcząc się za to, że ich nie umiał uszanować.
W godzinę później, pan Tytus wchodził do mieszkania Heleny.
Hotelowa służąca prosiła go, by zatrzymał się chwilę, a sama poszła uprzedzić Helenę. Ta chwila samotności zrobiła na nim szczególne wrażenie, uwydatniając niejako położenie, jakie teraz względem żony zajmował. Zapytywał tych ścian nieznanych i samego siebie: czy nie jest pod wpływem złego snu? czy on to rzeczywiście był tutaj u swojej żony i czekał aż go zameldują? aż go przyjąć raczy?
I w miarę, jak czekał, targały nim coraz sprzeczniejsze uczucia: gniew i oburzenie mieszały się z niecierpliwością. Bo wreszcie on kochał tę kobietę przez lat dziesięć blizko. Była to jedyna miłość jego życia. Nie był zdolen analizować dokładnie wrażeń swoich, ale były one dziwne i składane; nie mógł oderwać oczu od drzwi, któremi wejść miała. Wreszcie otworzyły się te drzwi... weszła.
Przez chwilę spoglądał na nią, jakby pytał tego jasnego, spokojnego zwykle oblicza o zdanie rachunku z czynów.
Pan Tytus nie był wcale fizyognomistą, jednakże zobaczył na twarzy Heleny zmiany wyraźne. Marmur się ożywił, w oczach grały zmienne połyski, rysy straciły letargiczny spokój. Wyglądała, jak owa zaczarowana księżniczka, której zaklęcie zerwane zostało. Była blada, była smutna, była pomieszana; ale te wszystkie wrażenia chwili rysowały się przemienne na tle jakiejś wielkiej, trwałej, moralnej metamorfozy, czyniącej ją inną, niż była dotąd.
Stała o kilka kroków od drzwi, wzajem śledząc go niespokojnym wzrokiem, czekając, aż się pierwszy odezwie.
Myśląc naprzód o tej chwili, pan Tytus przygotował się na nią, a jednak zaskoczyła go ona, jakby znienacka. Spojrzawszy na Helenę, został olśniony. Wspomnienia obiegły go tłumnie. Rozum jego wiedział o przeniewierstwie kobiety, odpychała ją wola jego; ale serce nie wiedziało o tem nic.
To też upłynęła długa chwila, zanim zdołał przemówić, nadając gwałtem głosowi i wyrazowi twarzy chłodną obojętność.
— Zdaje mi się, iż są rzeczy, względem których porozumieć nam się należy.
Uwierzyła w jego spokój, bo pragnęła tak bardzo zobaczyć go spokojnym, i zawołała, ożywiając się lekko:
— Masz pan słuszność; odgadłeś myśl moją!
A potem dodała miękkim, serdecznym głosem, zbliżając się do niego nieśmiało:
— Myślałam zawsze, że możemy być przyjaciółmi...
Zatrzymała się, gotowa dodać cieplejsze słowo i wyciągnąć ku niemu przyjazną rękę; ale on, zamiast odpowiedzi, skinął głową sztywno i uroczyście.
— Byliśmy zawsze dobrymi przyjaciółmi! nieprawdaż? — powtórzyła, domagając się wyraźniejszego stwierdzenia — powinniśmy nimi pozostać!
Milczał, nie zważając widocznie na jej dobre zamiary.
— Mamy też wspólne obowiązki — wyrzekła ciszej.
— Obowiązki? — powtórzył głucho.
Głos zamarł mu na ustach, jakby zduszony; głowę miał spuszczoną i odwróconą od okna; umieścił się w ten sposób, by twarz jego pozostała w cieniu.
Nastąpiła chwila przykrego milczenia, którego przerwać nie śmiała.
— Mówmy naprzód o interesach — zaczął znowu pan Tytus.
Wlepiła w niego wzrok niespokojny. Pod tym narzuconym chłodem, czuła burzę; nie była zdolną pohamować dłużej niepokoju swego.
— Dzieci moje! — zawołała — mów mi o dzieciach! mów, przez miłosierdzie!
Wzruszenie jej dało mu przewagę. Kobieta pokazała mu niem serce swoje i w tem sercu — krwawą ranę. Teraz wiedział, że mógł się na niej pomścić i zadać udręczenia, podobne tym, jakich sam doświadczył. Wyraz miłosierdzie, w jej ustach, wywołał w nim tylko uśmiech szyderczy. Jakiem prawem śmiała ona mówić o miłosierdziu?
— Dojdę i do nich; chciej mnie pani posłuchać! — wyrzekł z urzędowym chłodem. — Prawdopodobnie widzimy się po raz ostatni! wszelkie więc wspólne interesa odrazu załatwić wypada... Majątek osobisty, jaki pani posiadasz, stanowi kapitał dwakroć czterdzieści tysięcy złotych polskich.
— Ależ tu nie o to chodzi... — przerwała.
— Pozwól mi pani mówić! Kapitał ten, zahypotekowany jest na pierwszym numerze domu mojego w Warszawie, tak, iż posiada wszelkie bezpieczeństwo.
— Ja przecież nie upominam się o mój kapitał...
— Ja nie chcę czekać, aż się pani o niego upominać będziesz; ja oświadczam stanowczo, w interesie dzieci, że oddać go nie myślę. Procent prawny wypłacać pani będę, w miejscu zamieszkania, jakie obierzesz. Układ ten zrobimy urzędownie.
Skinęła ręką niedbale.
— Więc, jedynie, ażeby zrobić ten układ majątkowy, na który przecież wiedziałeś pan z góry, że przystanę, szukałeś mnie, przyjechałeś tutaj...
— Nie! czuję się w obowiązku powiedzieć jeszcze słów kilka. Pani wysłuchać ich musisz, bo nikt inny nie wypowie ich tak otwarcie, jak ja!
— Masz pan prawo mnie potępić; nie potępisz mnie gorzej, niźli ja sama siebie. Chociaż, może, gdybyś wiedział wszystko... Nie będę usprawiedliwiać się daremnie. Stało się... Pomimo wszystko, są obowiązki, które spełnić pragnę, których nie wyrzeknę się nigdy!
— Powtarzam: mam pani powiedzieć słów kilka — wyrzekł, jakby nie zważając na to wszystko, co mówiła, jakby słów jej nie brał w rachunek.
Skierował na nią oczy zmącone, pełne w tej chwili nienawiści i gniewu, które przebijały przybraną maskę spokoju.
— Czy wiesz pani — spytał — jakie ci świat daje nazwisko?
Zbladła. Podniosła głowę, jakby zaprotestować chciała, i w milczeniu opuściła ją na piersi.
A on mówił dalej:
— Czy wiesz, że dzieci twoje wstydzić się będą wymawiać twoje imię?
— Nie mów tak! — zawołała — wiesz dobrze, jak je kocham! wiesz, że mi powierzyć je możesz.
— Powierzyć tobie?! — przerwał z wybuchem.
Załamała ręce, powtarzając głucho:
— Ja je kocham! oh, kocham!
Wzruszył ramionami z takim wyrazem lekceważenia, iż zrozumiała, że wszystkie prośby i zaklęcia byłyby nateraz daremne.
— Czy możesz pani wysłuchać mnie do końca? — spytał dalej, powracając do chłodnego tonu.
Nie była zdolną odpowiedzieć; skinęła głową. Pan Tytus zaczynał budzić w niej trwogę.
— Sądzisz pani, że skandal twojej ucieczki, któremu nie starałaś się nadać nawet żadnego pozoru, choćby dla przyzwoitości, utrze się, jak wszystko na świecie; myślisz, że ludzie zapomną o niej, skoro podoba ci się powrócić do domowego ogniska?
Wstrząsnęła głową przecząco.
— Lub też masz zamiar, za pomocą rozwodu i drugiego ślubu, uprawnić swoje postępowanie. Otóż, chcę ci powiedzieć, że mylisz się pod każdym względem: świat nigdy nie zapomni, plama pozostanie niezmytą; bo ja do mego domu nie przyjmę cię więcej, a na rozwód nie zezwolę nigdy. Pozostaniesz wzgardzona przez wszystkich, przez wszystkich odepchnięta. Nie łudź się; będziesz na świecie celem szyderstwa, lub litości. Ludzie odwrócą się od ciebie ze wstrętem, ze zgrozą. Wszystkie drzwi zamkną się przed tobą, wszyscy palcem wytykać cię będą.
Słuchała go, pognębiona, i była pomiędzy nimi długa chwila ciszy. Zrazu zdawał się pastwić nad nią z okrucieństwem, bo, pokazując niebezpieczeństwo położenia, nie wskazywał żadnego lekarstwa, jakby chciał, by ona zwróciła się do niego, błagając o nie.
Ale była to także harda natura; milczała pod naciskiem moralnych tortur, jakie jej zadawał. Twarz jej pochylona była dla niego niezbadaną; widział tylko koronę czarnych włosów i sine światła, które się w niej łamały, jak to widział tysiące razy, kiedy była zajęta jaką robotą, książką, lub kiedy siedziała nad kołyską dziecka, śpiewając mu czystym głosem jednę z tych piosnek, które teraz powracały mu do pamięci. Zdawało mu się, że nuta, nieprzebrzmiała jeszcze, drgała w powietrzu, że ją słyszał, że łączyła ich tak, jak kiedyś, nicią wspólnej miłości. I jednym z tych nagłych zwrotów, spowodowanych nieraz najbłahszym wypadkiem, powróciły mu tłumnie wspomnienia i pochwyciły go znienacka. Przez chwilę mocował się daremnie z ogarniającem wzruszeniem, aż wybuchnął wreszcie:
— Cóżeś zrobiła ze szczęściem? z dobrą sławą naszą?
Dławiło go wzruszenie; zakrył twarz rękoma, bo nie chciał jej pokazać łez, które niespodzianie rzuciły mu się do oczu, gorzkie, palące, i rozdzierały mu piersi, gryzły powieki.
— Com ci zawinił? — powtarzał — czego mogłaś żądać odemnie? Byłem szczęśliwy... byliśmy szczęśliwi wszyscy. A dziś co? gmach życia zburzony! ognisko zniesławione! dzieci sieroty!... hańba! nieszczęście! Gdyby mi kto był przepowiedział los podobny, nie byłbym mu uwierzył nigdy! nigdy!
Miał słuszność. Miał stokroć słuszność! Cóż mu powiedzieć mogła? Łzy jego były nierównie boleśniejsze dla niej, niż obelgi. Ale wobec faktów łzy i obelgi były zarówno daremne.
— Na cóż to wspominać! — zawołała w końcu, usiłując odjąć się męce, jaką jej zadawał.
Chwila jego wzruszenia przeminęła, zmieniła się znowu w głuchą wściekłość.
— Na co? — powtórzył gwałtownie — abyś pani miała przed oczyma to, coś utraciła niepowrotnie. A czy sądzisz przynajmniej, że człowiek, dla którego uczyniłaś tę ofiarę, potrafi ją nagrodzić? Życie wasze wspólne stanie się piekłem; będziesz mu kulą u nogi, nieszczęściem i hańbą, tak samo, jak stałaś się dla mnie. On cię porzuci, albo sobie życie odbierze. To wieczny koniec podobnych związków.
Może nie uwierzyła; a jednak słowa te zabrzmiały dla niej złowrogo.
— Po cóż mi to mówisz? — szeptała — po co?
Spojrzał na nią błędnemi oczyma. Nie mógł dać odpowiedzi. Wszystko to dławiło go, leżało na sercu; wszystko to powtarzał nieustannie głuchym ścianom swojego mieszkania; czuł, że musiał wypowiedzieć jej, tej kobiecie, koniecznie, lub oszaleć; że, ażeby to uczynić, gotów był zrobić setki mil.
— Ja ciebie kochałem! — szepnął — Bóg widzi, kochałem cię, jak szalony, i sam nie wiedziałem o tem!
Mogła mu odpowiedzieć, że tu właśnie leżała tajemnica ich wspólnego nieszczęścia; że miłość, świadoma siebie, odnieść musi zwycięztwo nad bezświadomą; mogła mu powiedzieć tysiące rzeczy o tej potędze, z którą walczyła tak rozpacznie. Ale na cóż? wiedziała, iż on by tego nie zrozumiał. Próbowała jednak z tych słów niebacznych wyprowadzić pojednawczy pierwiastek.
— Było może pomiędzy nami wiele nieporozumień — wyrzekła łagodnie — życie bywa czasem ciągłem nieporozumieniem; dla czegóż wzajemnie zatruwać je sobie mamy? Ty byłeś zawsze dobry...
— Nie rachuj pani na to! — przerwał ponuro — ja nie wiem, czem byłem dawniej; wiem, że dziś pożera mnie głucha wściekłość. Kiedy ja cierpię, niechaj cierpią drudzy; nie chcę stanowić wyjątku, nie chcę być przedmiotem litości szczęśliwych!
— Więc czegóż ty chcesz odemnie? — zawołała.
Rozmowa ta trwała zbyt długo; nie mogła doprowadzić do żadnego praktycznego rezultatu. Stali na dwóch przeciwnych biegunach.
Roześmiał się z tłumioną wściekłością.
— Słowa moje nie podobają się pani? nie dziw! powinnabyś jednak do nich przywyknąć, bo coraz częściej spotykać cię będą podobne.
Rzuciła mu długie spojrzenie, w którem dostrzegł więcej zdziwienia i żalu, niż gniewu. Ten człowiek był zupełnie różny od tego, z którym przeżyła lat tyle.
— Nie poznaję cię! — szepnęła.
— Nie poznajesz mnie? ha! cóż robić, ja sam nie poznaję siebie. Nieszczęście jest czasem, jak potok; odkrywa głębie ludzkie, unosi precz wierzchnie warstwy. Czuję jakieś nieustające złośliwe pragnienia; jak wściekły, radbym kąsać i szarpać. Ty jednak najmniej dziwić się temu powinnaś; wszakże uczyniłaś mnie sama, czem jestem.
Wówczas dopiero spojrzała na niego uważniej, i dopatrzyła groźne rysy, jakie ten ostatni tydzień wypisał na jego twarzy.
Załamała ręce.
— Wina moja jest stokroć większą, niż sądziłam!
— A cóż pani sądziłaś? — wybuchnął znowu — że, jak dobroduszny mąż z komedyi, rozczulę się i pobłogosławię waszą zbrodnię, i może prowadzić cię będę do ołtarza?... ja nie wiem, co sądziłaś; ja nie posiadam kobiecego serca, ani kobiecej logiki; ale na piekło przysięgam, że tak nie będzie nigdy! Rozumiesz pani, nigdy! nigdy! Nie rachujcie na to, że mnie nieszczęście pozbawiło energii. Nie podniósłbym palca, żeby komubądź uczynić dobrze; ale żeby wam przeszkodzić, walczyć będę do ostatniego tchu, do ostatniego grosza... Ostrzegam!
Milczała; do litości, jaką ten człowiek w niej budził, mieszał się wstręt i przerażenie. Dzieci jej były w jego reku.
— Mogę pani dać jeszcze jedną przestrogę — mówił, zbliżając się do niej.
Przestroga jego przejmowała ją dreszczem, przecież słuchała.
— Porzuć go pani! rozstań się z nim! osiądź gdzie samotnie, pokutując za to, coś uczyniła, bo inaczej...
Patrzała na niego szeroko rozwartemi oczyma.
— Bo inaczej... pamiętaj! staniesz się nieszczęściem dla niego, nieszczęściem dla dzieci, nieszczęściem dla siebie samej.
— Dość! dość! przez miłosierdzie! — szepnęła, kierując się ku drzwiom, jakby ujść chciała przed strasznemi przepowiedniami, które jej rzucał.
Ale on mówił dalej:
— Pamiętaj pani! wszyscy cię przeklinać będą, jak ja cię przeklinam!
Tego było za wiele na jej siły. Zachwiała się i oparła o ścianę; świat cały kręcił się jej w oczach.
Pan Tytus nie miał już nic do dodania. Pastwił się nad nią, dowoli targał wszystkiemi strunami jej serca, wyszukując najboleśniejszych. Nie mogąc pomścić się inaczej, za towarzyszkę życia zostawiał jej trwogę i groźbę.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.