Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 51. Sobieski i jego rycerstwo
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

51.
Sobieski i jego rycerstwo.

Podczas gdy Tatarzy nadciągali i kraj znajdował się w największem niebezpieczeństwie, zgromadzili się niezadowoleni magnaci pod laską pisarza polnego, Czarneckiego w Gołębiu, ażeby się naradzić, co mają czynić.
Cała siła zbrojna królewska składała się z pięciuset jezdnych, a tymczasem Tatarzy pociągnęli już aż pod Lublin.
W tem krytycznem położeniu odwaga i talent wojskowy Jana Sobieskiego ukazały się w całem świetle.
Z niewielką liczbą ludzi, których szybko zebrał około siebie i z pięciuset jezdnymi wyruszył on natychmiast, nie czekając na decyzyę Wielkopolski.
Dzielny ten mąż własną swą bohaterską stanowczością i energią zastępował brakujące pułki.
Uderzył na hordy tatarskie, umiejąc swojemu niewielkiemu oddziałowi dać taki pozór, jak gdyby był on tylko przednią strażą większej armii.
Po kilku zwycięzkich potyczkach z Tatarami, Sobieski poprowadził swoich dzielnych żołnierzy do stanowczej bitwy.
W ostatniej chwili kilku wiernych jeszcze królowi wojewodów połączyło się z jego wojskiem i tym sposobem Sobieski mógł z dwóch stron zaatakować dziesięćkroć liczniejszego nieprzyjaciela.
Przyszło do takiego strasznego rozlewu krwi, że wedle starej kroniki, zasługującej na zupełną wiarę, piętnaście tysięcy Tatarów pozostało na placu boju, strata zaś Polaków była bardzo małą, ponieważ przykład Sobieskiego pociągał żołnierzy i każdego z nich czynił bohaterem.
Następnie Sobieski ze swem rycerstwem rzucił się w pogoń za uciekającym w dzikim popłochu nieprzyjacielem i wziął do niewoli całą resztę hordy z dwudziestutysięcy ludzi złożoną.
Nikt jeszcze nigdy przedtem nie odniósł podobnego zwycięstwa.
Nadciągający odważnie Tatarzy, podszczuci przez Turków, którzy im dopomagali, liczyli z pewnością na zwycięstwo, wiedząc, że Polska jest nieprzygotowaną i osłabioną przez wewnętrzne spory.
Wielki marszałek Sobieski okazał jednak co może odwaga i dzielność.
Król, który był w blizkości, przybył na pole bitwy do Sobieskiego, a ten mu okazał nieprzejrzaną liczbę jeńców.
Widok ten małej garstki zwycięzców i ogromnego zastępu zwyciężonych był tak przejmującym i wzruszającym, że król, uniesiony podziwem ujął w objęcia i uściskał Jana Sobieskiego.
Żołnierze, gdy Sobieski przejeżdżał obok króla, padali przed nim na kolana i wyciągali ręce do bohatera.
Rycerstwo Sobieskiego stanowiło konwój jeńców, którzy zajmowali wielką przestrzeń w bliskości pobojowiska.
Rycerze Sobieskiego przyczynili się najwięcej do zwycięstwa, to też wódz wieczorem w dniu zwycięstwa wyprawił im własnym kosztem sutą ucztę.
Król wieczorem powrócił do Lublina.
Sobieski, dla którego rozbito namiot, pozostał przy swoich żołnierzach.
Gdy noc zapadła i dookoła zapalono ognie, Jan Sobieski powstał nagle z posłania, na które się położył, aby wypocząć przez kilka godzin.
Zawołał w blizkości śpiącego kapitana Wychowskiego, który pełnił przy nim służbę adjutanta.
Wychowski zerwał się z posłania, na którem spał w zupełnem ubraniu wojskowem, tak jak Sobieski.
— Zdaje mi się kapitanie, że niektórzy z naszych ludzi będą rabowali i dręczyli ranionych i umierających Tatarów, chociaż tego haniebnego i niegodnego postępowania stanowczo im zakazałem, — rzekł Sobieski, — noc zapadła może obudzić żądzę rabunku. Chodź kapitanie, pójdziemy razem. Objadę plac boju, aby hyeny spłoszyć i ukarać, jak na to zasługują.
Wychowski widocznie niezupełnie zgadzał się z tym wnioskiem, ale nie śmiał opierać się wodzowi, który już włożył płaszcz i kapelusz i był gotów do wyjścia.
— Dla czego milczysz, Wychowski. — zapytał go Sobieski.
— Z przeproszeniem twojem wodzu, Tatarzy nietylko w poprzednich bitwach rabowali i dręczyli naszych ranionych, ale ich zabijali, zadając im najstraszniejsze męczarnie, — zawołał Wychowski.
— A zatem sądzisz, Wychowski, że należy im odpłacać podobnem postępowaniem? — rzekł Sobieski, kładąc rękę na ramieniu kapitana, — ale nie!.. My jesteśmy chrześcijanie, powinniśmy dawać dobry przykład i tym sposobem ulepszać i uszlachetniać system prowadzenia wojny.
— Stracone to usiłowania, wodzu! Ci Tatarzy to nie ludzie, to szatany. Dobry przykład ich nie poprawi. Należy ich jak dzikie bestye mordować i tępić.
— Pragnę zaprowadzić karność i posłuszeństwo, Wychowski.
Kapitan zamilkł.
— Nie jesteśmy poganami i bałwochwalcami, — mówił Sobieski dalej, — nie powinniśmy się poniżać i stawać na równi z tymi, którzy stoją niżej od nas i ulegają ślepym popędom. Muszę temu rozbójnictwu położyć koniec. Chodź ze mną.
Warta otrzymała rozkaz osiodłania i przyprowadzenia koni. Sobieski i jego adjutant dosiedli ich.
Noc była ciemna i przykra. W oddali świeciły się wszędzie ogniska.
Dokoła panował spokój, ponury spokój śmierci.
Obszerne pobojowisko ukazało się oczom Sobieskiego.
Nagle wzrok jego, zaczynający się przyzwyczajać do ciemności, spostrzegł na pobojowisku małe, do błędnych świateł podobne punkta świecące.
Wskazał na nie.
— Tam się kręcą rabusie, — rzekł do swego adjutanta, — jedźmy tam.
Pod osłoną ciemności nocnych pojechali na miejsce, z którego widok małych punktów świetlnych dochodził.
Sobieski nie mylił się.
Niektórzy żołnierze zaopatrzywszy się w latarki, przyszli ukradkiem do rannych i zabitych, ażeby ich obedrzeć z odzieży i obszukać, czy nie mają przy sobie jakich kosztownych przedmiotów.
Chciwość tak ich zaślepiała, że wodza i jego adjutanta dostrzegli dopiero wtedy, gdy ci przybyli blizko nich.
Kilku rabusiów chciało uciekać, ale Sobieski zeskoczył z konia i pochwycił własną ręką jednego z nich, który właśnie pastwił się nad jakimś ciężko rannym Tatarem i strasznie go pokaleczył.
Sobieski oddał tego żołnierza swojemu adjutantowi.
— Każesz go powiesić na najbliższem drzewie, — rozkazał, — ażeby służył za odstraszający przykład dla innych. Nie ma przebaczenia dla nędznika, który się poważył przekroczyć moje wyraźne rozkazy. Powiesić go.
Inni rabusie znikli, wszystkie światełka pogasły.
— Wiedziałem o tem i cieszę się z tego, że to nie był żaden z mego rycerstwa, — mówił Sobieski dalej, — czynili to tylko zaciężni. Moje rycerstwo nigdy tego nie robi.
W chwili, gdy Wychowski schwyconego na uczynku obdzieracza trupów oddawał nadchodzącej straży polowej z rozkazem, ażeby go powiesili na pierwszem drzewie, ciężko poraniony, ale żyjący jeszcze Tatar rzucił się do nóg wodza.
— Uwolnij mnie od moich męczarń, wielki wodzu — zawołał, — dobij mnie! Ulituj się nademną! Przyjmij ten podarunek odemnie jest on ciebie godny!
Tatar trzymał w ręku pudełko metalowe, o które walczył przed chwilą z żołnierzem.
— Na wszystkich świętych, wodzu nie przyjmuj podarunku Tatara, — zawołał Wychowski, przestraszony o Sobieskiego, — zaraza jest z nim połączoną! Chce on ci oddać czarną śmierć, dżumę, ażeby ciebie i twoich wytępił! Nie ufaj temu Tatarowi, wodzu.
— Zadaj mi śmierć! — błagał raniony, — weź ten podarunek za to, żeś mnie uwolnił z rąk rabusia, który mnie nie zabijał, tylko dręczył, ażeby mnie zmusić do oddania mojego skarbu. Gdyż to jest skarb wodzu! Weź go! Nie wierz słowom twojego adjutanta! W tej skrzynce nie ma zarazy! Łańcucha, który się w niej znajduje, nie nosił żaden dotknięty zarazą.
Sobieski miał chęć wysłuchać błagalnej prośby rannego.
— Nie przyjmuj podarunku, wodzu! — ostrzegał go adjutant.
— Umierający Tatar nie kłamałby w godzinie śmierci! — rzekł Sobieski.
— Wiara jego uczy go, że spełni dobry uczynek, jeżeli tobie i nam wszystkim śmierć zada! — utrzymywał Wychowski.
— Przyjmij pudełko! Masz małżonkę! Zanieś jej łańcuch! Jeden tylko jeszcze taki istnieje na świecie... jest on własnością sułtana! Nie zaraza, nie czarna śmierć przywiązaną jest do tego łańcucha, przynosi on zdrowie i długie życie! Godzien jesteś go posiadać! Ty, wielki wodzu, wyrwałeś mnie z rąk nieprzyjaciela! Weź i dokończ swego szlachetnego czynu, któryś spełnił względem nieprzyjaciela... Zabij mnie ażebym był wolny od męczarni.
Sobieski wziął pudełko.
— Skąd to masz, Tatarze i jak się nazywasz? — zapytał.
— Iszym Beli, panie! Pudełko z łańcuchem pochodzi z dalekiego wschodu, żona kalifa nosiła ten łańcuch. Matka moja była jej sługą i otrzymała go w nagrodę za ocalenie jej życia.
— Nie zabiję cię Iszymie Beli, będę się starał ocalić ci życie, — rzekł Sobieski.
— Co chcesz uczynić, panie? Chcesz takie dobrodziejstwo wyświadczyć swemu wrogowi? — zapytał Tatar.
— Zdaje ci się że to jest niemożebnem, ponieważ nie jest to w zwyczaju u twego ludu!
— Więc przyjmujesz mój podarek, panie?
— Ufam ci, że nie jest zapowietrzony, Iszymie Beli.
— Zabijesz mnie, panie, jeśli tobie albo twojej małżonce najmniejszą szkodę przyniesie!
— Kupię go od ciebie! Tymczasem zarządzę, żeby ci dano pomoc.
Sobieski przywołał patrolu obozowego i kazał odnieść do swego namiotu ciężko rannego Tatara.
Żołnierze nie wierzyli swym uszom.
— Zróbcie jak rozkazałem, — rzekł Sobieski, — nie należy naśladować barbarzyńców i pastwić się nad nieprzyjaciółmi! Zanieście go do mego namiotu! Gdy zaświta, należy podać wszelką możebną pomoc ranionemu! Taka jest moja wola!
Żołnierze byli posłuszni. Znaną była surowość Sobieskiego dla tych, którzy się opierali jego rozkazom.
Wychowski sposępniał. Bardziej jeszcze niż przyjęcie pudełka przerażało go umieszczenie ranionego Tatara w namiocie wodza.
Nie śmiał jednakże nic powiedzieć.
Żołnierze zanieśli Iszyma Belę do namiotu Sobieskiego, gdzie dlań urządzono posłanie.
Następnie jeszcze w ciągu nocy sprowadzono chirurga, który obejrzał i obandażował jego rany.
Po dopełnieniu tego Iszym Beli przyczołgał się do Sobieskiego i ucałował kraj jego płaszcza.
Łzy płynęły z jego zapadłych oczu.
— Ja umrę, panie, — mówił słabym głosem, — umrę, ale ostatnią moją myślą będzie: niech Ałłach błogosławi moim nieprzyjaciołom, niech Ałłach błogosławi tobie! Nad ranem Sobieski obejrzał pudełko metalowe, które miało wszelkie cechy wielkiej starożytności, i jak się zdawało, pochodziło z Egiptu.
Gdy je otworzył, uderzyła go przyjemna woń. Na miękkiej, wyblakłej materyi leżał łańcuch, wyrobiony z dwudziestu delikatnie rzeźbionych gałek z rzadkiego, wonnego drzewa.
Każda gałka przedstawiała misternie wyrobioną głowę, której oczy stanowiły drogie kamienie.
Złoty sznur szczególnie pięknej ro boty łączył gałki w śliczny naszyjnik.
Iszym Beli widział Sobieskiego oglądającego naszyjnik.
— Przynosi on zdrowie, radość i błogosławieństwo kobiecie, która go nosi, rzekł — wyświadcz mi łaskę i przyjm go!
Sobieski przyjął podarunek.
Rany Tatara w ciągu dni kilku pod troskliwą opieką lekarza zaczęły się zabliźniać.
— Nie umrzesz, Iszymie Beli, — rzekł Sobieski do Tatara, — będziesz żył.
— Więc pozwól mi być twoim sługą, panie, — odpowiedział Iszym Beli.
Wychowski ciągle jeszcze podejrzywał Tatara i niedowierzał mu.
— Darowałeś mi rzadki, kosztowny, wonny łańcuch, — rzekł Sobieski, — ja ci daję wolność i sądzę, że cię uczyniłem lepszym.
— Nie oddalaj mnie od siebie, panie!
— Jesteś wolnym, gdy się wyleczysz będziesz mógł odejść dokąd zechcesz.
— Pozwól mi pozostać przy tobie, panie!
Wychowski po cichu przestrzegł wodza.
— Ja nie wierzę żadnemu Tatarowi, hetmanie, — rzekł, — obawiam się, czy nie będzie to przytuleniem i ogrzaniem żmii.
— Jesteś więc ciągle podejrzliwym i trwasz przy swoich przekonaniach, Wychowski.
— Jeżeli moja prośba coś znaczy, nie przyjmuj go do siebie, wodzu, — perswadował Wychowski.
— Nie mogę i nie chcę odpychać go od siebie, — odpowiedział Sobieski, — zobaczymy jak będzie postępował i przekonamy się, czy mu wierzyć można! Jest wolny! Darowałem mu wolność. Jeżeli sobie pójdzie, dobrze! Nie będę pytał, dokąd się udaje. Ale jeżeli pójdzie za mną, to go zatrzymam przy sobie i będę się starał serce jego pozyskać. Taką jest moja wola.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.