Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 49. Stary klasztor
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

49.
Stary klasztor.

Znaczna część polskiego wojska po pokonaniu Doroszenki rozeszła się do domów. Wielcy panowie, którzy dostarczali żołnierzy, byli jak nam wiadomo, niezadowoleni, oddani waśniom i nie myśleli żadnych więcej ofiar ponosić na rzecz państwa i korony.
Żołnierze zawerbowani przez króla Michała, rozproszyli się po ukończeniu wojny, tak, że właściwą siłę zbrojną stanowili tylko wierni osobiście Sobieskiemu i oddział około tysiąca pięciuset jeźdźców, tworzących zarazem gwardyę królewską, którzy również przywiązani byli do Sobieskiego.
Należy przyznać, że ta mała liczba wojska zaledwie zasługiwała na imię armii i zobaczymy wkrótce co Sobieski uczynił w nowym ucisku, który zagrażał jego ojczyźnie.
Musimy jednak przedewszystkiem powrócić do owej epoki, kiedy Doroszenko został pobity, a Sobieski ze swojem rycerstwem powrócił do Krakowa, część zaś jego wojska rozwiązała się.
Oddział żołnierzy udał się do Żwańca i przybył tam nazajutrz po zamurowaniu czerwonego Sarafana, ażeby wypocząć a następnie puścić się w dalszą drogę, w końcu zaś rozejść się do domów.
Sześciu jezdnych, po zaopatrzeniu w żywność przez mieszczan, udało się na kwaterę do starego klasztoru na końcu miasta.
Stare, na pół rozwalone mury spodobały się przywykłym do awanturniczego życia żołnierzom.
Urządzili oni sobie na jednym z krużganków wielkie posłanie ze słomy, na którem wieczór razem położyli się spać.
Jeden z żołnierzy przyniósł ogromne łuczywo i zatknął je w rozpadlinie muru. Czerwonawe światło łuczywa oświetlało obszerne sklepione krużganki, po których niegdyś przechadzali się mnisi.
Teraz cisza i pustka panowała w starym klasztorze.
Żołnierze jeden po drugim kładli się na posłaniu i usypiali szybko.
Mogło być około północy, gdy jeden z żołnierzy, leżący najbliżej ściany, obudził się i zaczął nasłuchiwać.
Dochodził do niego odgłos jakiegoś głuchego jęku...
Czyżby się mylił? Skąd ten jęk mógł pochodzić? Inni żołnierze dokoła spali głęboko.
Światło łuczywa ponuro oświetlało grube mury krużganku, których tylko część pogrążona była w ciemności.
Żołnierz myślał, że mu się coś przyśniło i położył się napowrót.
W tem znowu odezwał się odgłos, przedłużony i przykry, jak jęk umierającego.
— W imię Boże! — szepnął, — co to jest? Teraz znowu usłyszałem! Coś takiego, jak wołanie z głębiny!
Żołnierz obejrzał się na wszystkie strony. Podłoga krużganku wyłożoną była kamiennemi taflami, za nim zaś znajdowała się gruba ściana.
Po długiej pauzie dał się słyszeć ponownie głuchy odgłos, a tym razem usłyszał go także leżący obok obudzonego żołnierza towarzysz i podniósł się nagle.
— Co to było? — zawołał, — w imię wszystkich świętych! jakieś wołanie!
— Ja także to słyszałem! — rzekł pierwszy.
— Skąd może pochodzić ten głuchy odgłos, — zastanawiał się drugi, — w tym starym klasztorze widać coś straszy.
— Człowiek tu przecież być nie może, — odpowiedział pierwszy, wstając.
Inni żołnierze pobudzili się także i klęli gniewnie.
— Czego wstajecie? — wołali, — czemu nie dajecie nam spać? Połóżcie się! O świcie idziemy w drogę! Niech sobie tam jęczy, kto chce! W takim starym klasztorze to rzecz zwyczajna! Łażą po nim duchy zmarłych mnichów, które na tamtym świecie nie mają spokoju.
W tej chwili dał się słyszeć tuż w bliskości głos wychodzący jakby z głębokiego grobowca.
— To stąd musi wychodzić! — rzekł żołnierz, który najpierwszy się obudził i zaczął szukać w korytarzu.
Inni żołnierze zaczęli wstawać jeden za drugim.
— Tu przecież nie ma drzwi, — mówili, — a tafle w podłodze są grube i szczelnie osadzone.
— Tu pod temi taflami musi być piwnica!
— Zobaczymy! — rzekł jeden z żołnierzy, wyjmując łuczywo z rozpadliny.
Sześciu żołnierzy zaczęło szukać dokoła. Powrócili jednak wkrótce na korytarz, na którym spali, gdyż tylko tam głuche jęki słychać było.
— Jest tu w ścianie nisza zamurowana, — zawołał jeden z żołnierzy.
— I mur jest jeszcze mokry! — zauważył drugi.
— Przez rany Chrystusa! To niezawodnie tutaj! Słuchajcie! — krzyknął trzeci, przykładając ucho do ściany.
— Człowiek być musi za tym murem! — wołano.
— Hej! jest tam kto? — zawołał głośno jeden z żołnierzy tuż pod murem.
Przez chwilę panowała cisza, potem znowu doszedł odgłos głuchego jęku do słuchających.
— Tu jest! — zawołało kilku, wskazując świeżo zamurowane miejsce w ścianie.
— Nie traćmy czasu i rozbierzmy ten świeży mur, — zaproponował któryś.
Nie namyślając się długo, żołnierze przynieśli swoje lance i szable, obtłukli wapno, które łatwo było usunąć, a następnie wywalili jeden kamień.
— Jest tu za murem próżna przestrzeń! loch! — mówili jeden do drugiego.
— Cicho! — zawołał jeden, — czy jest tam kto za murem?
Dała się słyszeć słaba odpowiedź.
— Odjąć kamienie, żebyśmy mogli zajrzeć, — zachęcali się wzajemnie żołnierze.
Wyjęli jeszcze kilka kamieni, wskutek czego powstał otwór, który im pozwolił zajrzeć do niszy.
Wsunęli do niej zapalone łuczywo i zajrzeli.
— Jest tam jakiś człowiek w kącie... wyprostował się i oparł o ścianę... na świętego mego patrona, to czerwony Sarafan!
Odkrycie to wywarło na żołnierzach tak wielkie wrażenie, że na ich opalonych od słońca twarzach czytać można było prawie coś na kształt przestrachu.
Czerwony Sarafan pomiędzy żołnierzami uchodził za zjawisko nadziemskie, które jednak chętnie widywali, bo im zapowiadało wojenną robotę.
— Patrzyli w głąb niszy, oświetlonej łuczywem.
— Czerwony Sarafan! — powtarzali.
W pierwszej chwili zdawali się nie wiedzieć jak postąpić w tym szczególnym wypadku.
— Psst! — rzekł jeden ze starszych żołnierzy z siwiejącą już brodą do towarzyszów, odstępując od otworu i dając im znak tajemniczy.
Żołnierze zbliżyli się do niego.
— Zostawmy go w spokoju, — rzekł stary żołnierz cicho, — któż wie, jak się tam dostał i co zamierza! Ale mu dajmy do niszy kawałek chleba i dzbanek wina! Z czerwonym Sarafanem powinniśmy być w przyjaźni, bo gdyby nie on, wyszlibyśmy na żebraków.
Żołnierze zgodzili się na propozycyę. Jeden z nich zaniósł po cichu kawałek chleba do niszy, drugi wstawił tam dzbanek wina.
Następnie zabrali swe posłania i przenieśli się na oddalone miejsce, ażeby Sarafana pozostawić sobie samemu. Łuczywo zatknęli w innej rozpadlinie ściany, w rogu krużganku.
Czerwony Sarafan przyczołgał się do otworu, który mógł mu posłużyć do wyjścia z straszliwego więzienia, napił się wina i posilił się chlebem.
Siły zaczęły weń powracać.
Wkrótce, napiwszy się wina raz jeszcze, powstał.
Włożył głowę do otworu.
Żołnierze leżeli w pewnej odległości i rozmawiali z sobą po cichu.
Czerwony Sarafan przelazł przez mur i chwiejąc się, wyszedł na wolność.
Jeden z żołnierzy zauważył to i wskazał w milczeniu ku wyjściu.
Czerwony Sarafan opuścił właśnie klasztor.
Na dworze była noc.
Ulice miasta były ciche i pustej Mieszkańcy spali. Tylko przy wielkiej bramie w murze fortecznym stała warta miejska koło ogniska.
Mieszczanie, odbywający wartę, rozmawiali z sobą spokojnie, gdy nagle jeden z nich zbladł i przerażony wskazał w najbliższą ulicę.
Wszyscy zwrócili wzrok w tę stronę i cofnęli się jakby nie dowierzali swym oczom.
— Czerwony Sarafan! — mówili.
Był to on. Ten sam, którego poprzedniej nocy zamurowano. Żył. Był wolny.
Przerażenie zajęło miejsce wściekłości, jaką przedtem budziło widmo.
— To on! idzie tutaj! — szeptali mieszczanie, — odbiegając od ogniska, — czerwony Sarafan żyje!
Chwiejąca się postać zagadkowego zjawiska czyniła rzeczywiście szczególne wrażenie. Jasny blask ogniska oświecał czerwoną odzież Sarafana. Z chodu jego trudno było zrozumieć, czy się chwiał czy tańczył, jak to było jego zwyczajem.
Mieszczanie nie mieli zresztą czasu nad tem się zastanawiać. Odeszli od ognia i od bramy do niewielkiego domku strażniczego i pochowali się tam.
Czerwony Sarafan zbliżał się.
Zdawało się, że znowu był tym samym co dawniej, gdy bowiem spojrzeli nań z niewielkiej odległości mieszczanie, dał się słyszeć jego śmiech zwykły.
Sarafan wszedł do budki strażniczej przez drzwi otwarte i zdjął wiszący tam wielki klucz od bramy miejskiej.
Nikt nie śmiał zastąpić mu drogi. Wartownicy patrzyli tylko zdała na niego szeroko roztwartemi oczyma.
Wziąwszy klucz czerwony Sarafan wyszedł z budki. Kroki jego były niepewne.
— Co mamy robić? — mówili do siebie mieszczanie, — czy zaalarmować miasto?
— Ja myślę, że należy obudzić radnych! — zaproponował inny.
— Po co? pozwólmy mu robić co chce! — doradził trzeci, — byle tylko opuścił miasto! Na niego nie ma sposobu! Najlepiej będzie, gdy go się pozbędziemy!
— Nie mówmy nic o tem! — zaprojektował czwarty, — udajmy, żeśmy nic nie widzieli.
Czerwony Sarafan przystąpił bez przeszkody do wielkiej starożytnej bramy, włożył klucz w zamek i otworzył. Następnie zamknąwszy bramę za sobą, przystąpił do zwodzonego mostu, zdjął łańcuch z haka i spuścił most.
Miał przed sobą wolną drogę.
Z cichym śmiechem przeszedł przez most zwodzony i znikł w ciemnościach nocy.
Po niejakim czasie warta odważyła się zobaczyć co się z nim stało.
Gdy wartownicy zbliżyli się do bramy otworzyli ją i wyjrzeli, zbliżało się do nich sześciu żołnierzy na koniach.
Byli to ci sami, których zakwaterowano w klasztorze. Postanowili opuścić miasto przed świtem.
Brama była otwarta. Na moście mieszczanie rozmawiali ze sobą, starając się dojrzeć, czy nie widać czerwonego Sarafana.
Jeźdźcy dojechali do nich.
— Wyjeżdżacie? — rzekł do nich jeden z wartowników, — miejcie się na baczności! Czerwony Sarafan jest tam!
— Niech sobie będzie! — odpowiedzieli żołnierze, — nam on nic złego nie zrobi.
Przejechali przez most zwodzony i opuścili miasto.
Wartownicy szybko podnieśli most zwodzony i zamknęli starannie bramę.
— Przed nim jednak nie jesteśmy bezpieczni, — mówili do siebie, — choćbyśmy się nie wiedzieć jak zatarasowali!
Ale czerwony Sarafan nie przyszedł.
Z rana warta opowiedziała o tem, co zaszło w nocy.
Wzburzenie, które z tego powodu powstało w mieście, niepodobna opisać.
Wszyscy pośpieszyli do starego klasztoru.
Znaleziono otwór w murze, a w niszy próżny dzbanek i szczątki chleba.
Czerwonego Sarafana nie było.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.