Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 154. Jazda z widmem
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

154.
Jazda z widmem.

Żarnecki, który nie tak długo znajdował się w napełnionym niezdrowymi wyziewami pokoju jak kanclerz, usłyszał nareszcie, że jest wołany.
W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, skąd pochodzi i co znaczy to wołanie.
— Przez litość! wstawaj! — mówił głos, — tutaj zginiesz! tu nie możesz zostać, bo zginiesz marnie!
Żarnecki podniósł się i przetarł oczy. Nieprzejrzana ciemność otaczała go.
— Kto tu jest? — zapytał.
Kanclerz Pac także zaczął się budzić.
— Na wszystkich świętych... tu znów jestem odurzony, jak w podziemiu, — zawołał.
Świeże powietrze jednak dochodziło do niego i orzeźwiało go.
Ktoś otworzył okno.
— Śmierć i piekło! — krzyknął Źarpecki, — co się tu dzieje? Mówiłeś mi już, panie kanclerzu, że jakaś istota cię ocaliła, a teraz znowu był tu ktoś przy nas.
— Jak ci jest, panie Żarnecki? — zapytał Pac towarzysza, który zajął się rozniecaniem ognia, aby zapalić latarkę.
— Głowa mi strasznie cięży, — odpowiedział Żarnecki, — ale świeże powietrze mnie ożeźwia.
— Któż tu jest więcej oprócz nas? Kto nas wołał i obudził? — zapytał Pac.
Żarnecki zapalił latarkę i oświetlił pokój.
Zbliżyła się do niego stara, zgarbiona kobieta.
— Czy wielmożny pan mnie nie poznaje? — zapytała chrapliwym głosem.
Kanclerz i Żarnecki patrzyli zdziwieni na starą, biednie odzianą kobietę, oświeconą słabem światłem latarki.
— Jestem stara Barbara, wielmożny panie, — mówiła ta kobieta, — wielmożny pan nie przypomina sobie starej Barbary, która od dawniejszego dziedzica tej wioski, wojewody Burtyńskiego, otrzymała chleb łaskawy.
— I mieszkasz tu ciągle, stara? — zapytał Żarnecki.
— Mam chatę we wsi, wielmożny panie, — odpowiedziała staruszka, — ale ponieważ w tym domu spędziłam połowę życia, ciągnie mnie coś zawsze do niego, i często dnie i noce tutaj przepędzam.
— Więc to ty przyszłaś do kanclerza do podziemia i wyprowadziłaś go stamtąd? — zapytał Żarnecki.
— Tak, wielmożny panie, to ja! Wiem ja, że tam śmierć mieszka, i że tutaj nad korytarzem nikt spać nie powinien, bo się już nigdy nie obudzi.
— Więc dlatego przyszłaś i obudziłaś nas?
— Nie chciałam, żeby panowie nędznie zginęli, jak ci dwaj żołnierze w podziemiu, — mówiła staruszka, — oni nie żyją!
— My także bylibyśmy zgubieni, gdybyśmy pozostali w tym pokoju, nieprawdaż? — zapytał kanclerz.
— Niktby nie ocalił wielmożnych panów, — rzekła stara Barbara. — dlatego gdym spostrzegła, że panowie tu przyszli, przyszłam i ja. Jeden z żołnierzy ocalił się i odjechał, zapewne przyprowadzi wojsko. Najlepiej byłoby, żeby wojsko nie zastało nikogo. Ja wracam na wieś. Byłabym chętnie ocaliła i dwóch biednych żołnierzy, ale przybyłam zapóźno.
Pac sięgnął do kieszeni i oddał staruszce swą sakiewkę.
Stara widocznie znajdowała dar ten zbyt hojnym, gdyż patrzyła nań w osłupieniu.
— Weźcie to za przysługę, jaką mi oddaliście, staruszko, — dodał Pac.
Żarnecki przystąpił do niego, podczas gdy kobieta, wylewając łzy radości, całowała kraj szaty kanclerza.
— Musisz się stąd oddalić, panie kanclerzu, — rzekł Żarnecki, — staruszka ma słuszność. Żołnierz ten sprowadzi tu wojsko, a to otoczy kaplicę i ten budynek.
— I ja uznaję, że tak zrobić potrzeba, panie Żarnecki.
— Im prędzej uciekniesz, tem pewniejsze udanie się ucieczki.
— A ty, panie Żarnecki?
— Ja także tu nie zostanę, panie kanclerzu! Udam się na wieś, wezmę konia i pojadę do innych moich dóbr.
— Jeżeli tak, to przyjmuję konia. I mnie pilno uciekać. Dotychczas ucieczka moja powiodła się szczęśliwie, może mi się uda i dalej. Wiedz tylko o tem, panie Żarnecki, że gdyby mnie miano doścignąć i wziąć, to wolę sam sobie śmierć zadać, niż stawać przed sądem!
— Bądź zdrów, panie kanclerzu! — rzekł Żarnecki, świecąc latarką, i wychodząc z Pacem i starą Barbarą z niezamieszkałego domu.
— Dziękuję ci za podaną pomoc, panie Żarnecki, — rzekł jeszcze Pac.
Żarnecki wyszedł i słuchał. Dokoła panowała cisza.
— Jeszcze jest czas do ucieczki, — rzekł, — oto mój koń.
Poszli do konia.
Pac uścisnął rękę Żarneckiego na pożegnanie, i wsiadł na konia.
Stara Barbara otworzyła bramę od podwórza.
— Bądź zdrów, panie kanclerzu! — zawołał jeszcze Żarnecki.
Pac wyjechał wśród ciemnej nocy.
Po jego odjeździe Żarnecki ze starą Barbarą opuścił dom, a stara zamknęła drzwi. Następnie oboje udali się do wsi, gdzie Żarnecki w nocy jeszcze dostał koni i bryczki i puścił się w drogę do innej swojej posiadłości.
Pac tymczasem jechał bez spoczynku i dostał się wkrótce na drogę bitą.
Księżyc wyjrzał z za chmur i oświecał uchodzącego kanclerza, oraz drogę i otaczające ją pola.
Pac jechał prędko, ażeby oddalić się o ile podobna najbardziej, nim się dzień zrobi.
Nagle na rozstajnej drodze ujrzał wysoką statuę Matki Boskiej, i zaraz potem koń jego cofnął się z szeroko rozwartymi nozdrzami.
Co to znaczyło?
Kanclerz miał zamiar właśnie zmówić krótką modlitwę, gdy zaszło coś takiego, co mu przerwało modlitwę, jak gdyby nie był godnym podnosić głosu do Boga.
Ukazała się nagle postać, którą najpierw spostrzegł koń, i której się przestraszył.
Pac nie wierzył swoim oczom.
Przed nim stał wykrzywiony i śmiejący się strasznie czerwony Sarafan.
Wyglądał on w tej chwili tak okropnie, że kanclerz zdrętwiał na jego widok. Stawało przed nim straszne widmo wojny i śmierci, zawdzięczające życie owej kobiecie, która już swoje zbrodnie śmiercią okupiła.
Nim Pac zdołał się uspokoić i skończyć modlitwę, czerwony Sarafan jednym skokiem skoczył za niego na konia.
Lubił on robić takie rzeczy. Śmiał się zadowolony i wydawał niezrozumiałe okrzyki.
Kanclerzowi obecność czerwonego Sarafana na tym samym koniu bynajmniej nie sprawiała przyjemności.
— Precz stąd! — wołał w gniewie, — czego chcesz tutaj przeklęte widmo?
— Chcę jechać z tobą braciszku! — śmiał się głośno czerwony Sarafan, — we dwóch jedzie się tak dobrze!
— Precz z mego konia, wyrzutku piekielny! — pienił się gniewem kanclerz, i chciał się obrócić, ażeby użyć siły.
Było to jednak niemożebne. Sarafan siedział silnie, jak przyrosły do konia.
W tej chwili koń podskoczył dziko i puścił się wśród księżycowej nocy z dwoma jeźdźcami.
Czerwony Sarafan objął Paca i pochwycił za cugle coraz szybciej pędzącego konia. Śmiał się, gdy iskry sypały się za nimi, gdy piasek i kamienie wzbijały się w powietrzy. Śmiech jego niemiły i przeraźliwy daleko rozlegał się w powietrzu.
Do strasznej jazdy był zmuszony uciekający kanclerz, nie był jednakże w stanie wydobyć się z rąk czerwonego Sarafana, którego nazywał widmem i w którego towarzystwie pewnym był śmierci. Koń pędził coraz szybciej, a czerwony Sarafan śmiał się coraz bardziej złowrogo.
Spłoszonego konia niepodobna było powstrzymać. Przesadził on szalonym skokiem rów ciągnący się wzdłuż drogi bitej i puścił się przez pola tak szybko, że kanclerz zgubił kapelusz i włosy jego wiatr rozwiewał tak, jak rudą czuprynę czerwonego Sarafana.
Nareszcie zaczęło świtać.
Pac zdołał wreszcie pochwycić cugle, które czerwony Sarafan luźno trzymał w ręku. Ująwszy cugle, przyciągnął je silnie do siebie, ażeby powstrzymać konia.
Wywarło to jednak skutek przeciwny i skłoniło spłoszone zwierzę do jeszcze szybszego biegu.
Rozwidniło się.
Przed oczyma obu jeźdźców widać było długie, mgławe pasmo. Była to Wisła, ponad wodami unosiła się mgła.
Drugim brzegiem Wisły jechał właśnie komendant zamku, ze swoim oddziałem, poszukując ciągle kanclerza.
Nagle kilku żołnierzy zwróciło uwagę na rozpędzonego konia, na którym siedziało dwóch jeźdźców.
Mgła pod wpływem promieni słonecznych rozstąpiła się, i można było widzieć tę szczególną jazdę.
Żołnierze zwrócili na nią uwagę komendanta.
— Koń jest rozbiegany, — mówili.
— Z tyłu siedzi czerwony Sarafan, — rzekł któryś.
Koń rozbiegany zbliżał się coraz bardziej do szerokiej, mętnej rzeki.
— To kanclerz! kanclerz i widmo! — zawołało kilku.
Rzeka ich dzieliła od konia, nie można zatem było myśleć o zatrzymaniu go.
— Pędzi prosto do Wisły! — rzekł komendant, — na wszystkich świętych... to okropny widok! Zwierzę nie widziało wody przed sobą.
Straszny śmiech rozlegał się ponad rzeką.
Po chwili koń przybył na brzeg.
Teraz wszystko musiało się rozstrzygnąć.
Komendant i żołnierze stali przerażeni, nie mogąc podać żadnej pomocy.
Koń nie cofnął się, lecz jednym skokiem wpadł do wody, której fale rozprysły się wysoko.
Kanclerz i czerwony Sarafan trzymali się dobrze walczącego z prądem rzeki wierzchowca.
Koń przez jakiś czas płynął, następnie opuściły go siły i poszedł na dno, unosząc z sobą obu swych jeźdźców.
Po kilku chwilach pokazała się jeszcze jego głowa nad wodą.
Kanclerz i czerwony Sarafan znikli, zostali uniesieni, prąd ich porwał.
Koń walczył jeszcze przez chwil kilka z falą i usiłował dostać się napowrót na brzeg. Wkrótce jednak poszedł pod wodę.
Straszne widowisko było skończone. Kanclerz i czerwony Sarafan znaleźli wspólnie śmierć w nurtach rzeki...
W odległem miejscu, gdzie koryto rzek skręcało się, wypłynął po kilku godzinach trup kanclerza na płaski, piaszczysty brzeg.
Żołnierze komendanta znaleźli go, wyciągnęli na suche miejsce i przekonali się, że śmierć już dawno nastąpiła.
Czerwonego Sarafana szukali napróżno. Woda go nie wydała. Tylko jego złotem tkane czerwone trzewiki przypłynęły do wybrzeża w odległem miejscu.
On sam niewypłynął wcale.
Komendant zamku kazał zwłoki kanclerza złożyć na noszach, zrobionych naprędce z młodych gałęzi i zabrał je z sobą do Warszawy, dotąd już przybył Wychowski, nie znalazłszy w opuszczonem domostwie, w kaplicy i w podziemiu nic więcej, oprócz zwłok dwóch żołnierzy.
Gdy komendant zamku zdał szczegółowo sprawę o tem, co zaszło, i opowiedział śmierć czerwonego Sarafana, Jan Sobieski nie mógł wstrzymać się od łez.
Taki był koniec nieszczęśliwego Sarafana, syna Jagiellony i nieboszczyka kasztelana krakowskiego!
Przebolawszy śmierć tego młodzieńca, którego życie było chybione, król udał się do pokoju zamkowego, w którym chwilowo złożono ciało kanclerza Paca.
Leżał ten człowiek mściwy i zawistny, który całe życie na to poświęcił, aby uczynić zadość swej nienawiści do Sobieskiego, a który mógłby oddać swej ojczyźnie ważne usługi, gdyby był ku szlachetniejszym celom zwrócił swoją energię.
— Przebaczam ci!...
To były jedyne słowa, które wyrzekł król, popatrzywszy przez chwilę w zadumie na ciało kanclerza Paca.
Los go doścignął i ukarał, Sobieski był pomszczony. Pozostało mu, prawda, jeszcze wielu nieprzyjaciół i przeciwników, którzy przy każdej sposobności starali się zatruć mu życie, ale karząca ręka nadziemskiej sprawiedliwości dosięgnęła tego, którego sam byłby musiał ukarać. Zostało mu to oszczędzonem, dziękował zatem Niebu za takie zrządzenie.
Król kazał szukać ciała czerwonego Sarafana. Szukano go, czyniono wszelkie starania, ażeby spełnić rozkaz króla, ale trupa nie znaleziono.
Zwłoki kanclerza przewieziono do jego dóbr, i złożono w grobach przodków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.