Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/152 (2)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 152. W opuszczonym domu
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

152.[1]
W opuszczonym domu.

Żarnecki wszedłszy do starego opuszczonego domu, obszedł wszystkie jego pokoje, w których jeszcze stało dawne umeblowanie, pokryte kurzem i pajęczyną.
Nigdzie nie było śladu człowieka.
— Panie kanclerzu! — zawołał, — czy tu jesteś?
Nie było odpowiedzi.
Żarnecki poszedł dalej szukając, ale daremnie. Kanclerza nigdzie nie było.
Było to niepojętem. Gdzież się mógł podzieć? Nie można było wątpić, że udał się w tę stronę. Czyżby był gdzie jeszcze ukryty?
Żarnecki wyszedł z pokoju, zeszedł tylnemi schodami na dół i wszedł do ciemnego sklepionego korytarza.
I tutaj wołał kanclerza po nazwisku.
Panowała jednak grobowa cisza.
Żarnecki poszedł dalej.
Nagle ujrzał przed sobą w blizkości półotwartych drzwi leżącego człowieka.
Żarnecki cofnął się.
Przed nim leżał w korytarzu kanclerz.
— Na wszystkich świętych, to on! — zawołał Żarnecki, — panie kanclerzu, czy żyjesz jeszcze?
Przystąpił do leżącego.
Pac nie poruszał się. Leżał jak martwy.
Skąd on się tu wizął? Czyżby już umarł?
— Wygląda jak umarły, — mówił do siebie Żarnecki, bądź co bądź jednak znalazłem go! Panie kanclerzu! — zawołał, przyjdź do siebie! Tu jesteś bezpiecznym! Tutaj mogę cię ukryć!... Nie porusza się... a jednak nie zdaje się umarłym!
Żarnecki wybiegł, przyniósł ze studni świeżej wody i skropił nią skroń i wargi kanclerza.
Zdawało się to skutecznem, gdyż wkrótce Pac otworzył oczy. Ujął za naczynie, napił się świeżej wody i podniósł się.
— Woda mi dobrze zrobiła, panie Żarnecki, — rzekł słabym głosem, — zdaje mi się, jakbym wstał z martwych!
— Teraz słysząc twój głos, panie kanclerzu, odzyskałem nadzieję! Jakżeś się tutaj dostał? — pytał Żarnecki.
Pac jeszcze raz napił się wody. Dokuczało mu pragnienie.
— Było to okropne, — rzekł, widocznie odzyskując siły, — pytasz mnie skąd się tu wziąłem, panie Żarnecki... ja sam tego nie wiem! Zdawało mi się, że jakiś człowiek wyprowadził mnie z podziemia, ale to widocznie śniło mi się tak tylko.
— A zatem zeszedłeś do podziemia?
— Ażeby się ukryć i ocalić! Uciekłem do kaplicy i zbadałem ją dobrze. Tam znalazłem otwór prowadzący do podziemia. Pogoń już przybyła do kaplicy, byli to trzej jeźdźcy z gwardyi królewskiej. Jeden z nich widział mnie przez okno.
— Więc zamknąłeś drzwi?
— Chcieli wejść przez okno. Musiałem uciekać i dla tego zeszedłem do podziemia.
— A jeźdźcy? Gdzież się podzieli? Widziałem tylko ich konie, panie kanclerzu.
— Słuchajże dalej! Ścigających mnie jeźdźców ne widziałem więcej. Dostałem się do podziemia i starałem się ukryć. Straszne to, panie Żarnecki, powiadam straszne! — rzekł Pac wzdrygnąwszy się, — znalazłem się wpośród trumien i wpadłem w stan, którego opisać niepodobna! Czułem, że zmysły moje słabną, członki ciążeją. Mimo to szedłem dalej. Zdawało mi się, żem słyszał jakieś głosy w oddaleniu. Wszedłem w korytarz...
— Tak jest, panie kanclerzu! Budynek ten jest przejściem podziemnem połączony z kaplicą!
— Drżącemi rękami macałem ściany, chcąc iść dalej, — mówił Pac, — widziałem przed sobą koła ogniste i jakby rzeki roztopionego złota...
— Najświętsza Panno!... w podziemiu i korytarzu musi być zabójcze powietrze i mogło cię, panie kanclerzu o śmierć przyprawić.
— Chwiejąc się szedłem dalej. Miałem jeszcze tyle siły, żem zawołał o pomoc. Następnie padłem i we śnie czy w odurzeniu wydało mi się, że słyszę głos ludzki...
— Ja tam nie byłem, panie kanclerzu! Szukałem cię w tym budynku i znalazłem nareszcie w korytarzu!
— Jeżeli tak, to nie pojmuję co się ze mną stało, — mówił Pac dalej, — snem to być nie mogło. Jakiś człowiek wyprowadził mnie tutaj, ale tu straciłem przytomność, a raczej nie odzyskałem jej jeszcze.
— Któż jednak mógł cię ocalić i wyprowadzić, panie kanclerzu, kiedy tu nie ma nikogo, — zarzucił Żarnecki.
— Tego nie wiem. Pamiętam tylko, że jakaś ręka mnie ujęła.
— To niepojęte!
— Byłbym bez ratunku zgubiony gdyby nie ta ręka!
— Wyjdźmy przedewszystkiem z tego korytarza, panie kanclerzu, — rzekł Żarnecki, — tu jest pokój z łóżkami, na którem będziesz mógł wypocząć i przyjść do siebie.
Pac wstał, lecz był jeszcze tak słaby, że drżał cały.
Żarnecki otworzył poblizkie drzwi, prowadzące do dość ciemnego pokoju o jednem oknie okrytem kurzem. Po obu stronach tego pokoju stały łóżka, a na środku stół i kilka krzeseł.
Kanclerz zawlókł się do tego pokoju i położył na łóżku. Żarnecki otworzył okno dla odświeżenia powietrza.
— Ukryję cię tu, panie kanclerzu, — rzekł, — i postaram się, żeby cię nikt nie znalazł. Przedewszystkiem musisz wypocząć, a ja tymczasem zobaczę, gdzie się podzieli trzej jeźdźcy, których konie widziałem przed kaplicą. Muszą być gdzieś niedaleko.
— Może także zeszli do podziemia, szukając mnie, — odrzekł Żarnecki, — jeżeli tak, to zginęli niezawodnie.
— I o tem chcę się przekonać.
— Jakto?... więc chciałbyś?..
— Zejść także do podziemia, panie kanclerzu!
— Nie czyń tego, bo zginiesz!
— Wiem o niebezpieczeństwie, będę więc ostrożnym, — odparł Żarnecki, — w każdym razie muszę się dowiedzieć, gdzie są ci jeźdźcy.
— Nie opuszczaj mnie jeszcze! Jestem w niebezpieczeństwie, — mówił Pac, — zostań tutaj!
Żarnecki został.
Raz jeszcze napiwszy się wody kanclerz padł na poduszki i zdawał się zasypiać.
Żarnecki pozostawił okno otwarte.
Powoli ściemniło się zupełnie.
W jednym z pokoików opuszczonego domu, Żarnecki dostrzegł małą oszkloną latarkę, w której był jeszcze kawałek świecy.
Wziął tę latarkę, zapalił świecę i chciał zejść do podziemia. Przedtem jednak postanowił z pobliskiej wioski przynieść coś do zjedzenia dla siebie i dla kanclerza, który bardzo potrzebował posiłku.
Udał się zatem spiesznie na wieś po chleb, mięso, ser i co znaleźć było można. Wieśniacy chcieli mu to zanieść, ale Żarnecki nie pozwolił na to, wziął sam co mu było potrzeba i powrócił do opuszczonego domu.
Poszedł umyślnie drogą prowadzącą koło kaplicy, aby zobaczyć, czy tam są jeszcze trzy konie żołnierzy, gdyż swojego konia zaprowadził już przedtem do opuszczonego domu.
Zauważył, że były tylko dwa konie, jednego brakło. Żołnierzy widać, ani słychać nie było.
Powróciwszy do opuszczonego domu i nie znalazłszy tam także śladu bytności niczyjej, Żarnecki zaniósł żywność do jednego pokoju, i powrócił do pokoju, w którym spał Pac, po latarkę.
Przedewszystkiem postanowił zobaczyć, czy żołnierze nie powrócili tymczasem do kaplicy.
Z latarką w ręku wyszedł do starostwa i udał się do kaplicy.
Jeźdźców w niej nie było.
Kanclerz zatem musiał mieć słuszność, że znajdowali się w podziemiu.
Podniósł taflę, zaświecił i zaczął wołać.
Nie było odpowiedzi.
Zeszedł ostrożnie na dół.
Na dole uczuł tak niezdrowe powietrze, że dopiero teraz zrozumiał słowa kanclerza. Nikt w tem powietrzu nie mógł żyć długo.
Przy blasku latarni mógł dość dokładnie widzieć miejscowość.
Uszedłszy kilka kroków, dostał się do wielkiego, ale niskiego podziemia, zapełnionego trumnami. Stare trumny oparły się czasowi i trwały prawie nienaruszone, nowsze porozpadały się, i widać z nich było przegniłe części odzieży i szkieletów.
Było to straszne miejsce. Widok, jaki Żarnecki miał przed sobą, tłómaczył mu, dlaczego powietrze było tak zepsute.
Dreszcz przebiegał po jego ciele. Szedł jednak dalej i wołał.
Nie było odpowiedzi.
Nagle ujrzał przed sobą na ziemi człowieka.
Żarnecki pochylił się i oświetlił twarz obumarłego.
Był to jeden z jeźdźców.
Żarnecki zawołał na niego i wstrząsnął nim.
Daremnie! Żołnierz już nieżył. Wyziewy powietrza zadusiły go.
I Żarnecki czuł, że nie mógłby zostać tu dłużej, bo także doznawał zawrotu. Siłą woli jednakże trzymał się na nogach.
Jednego jeźdźca znalazł. Leżał on martwy u jego stóp. Przypłacił życie wejście do podziemia. Zgaszona świeca z ołtarza leżała jeszcze przy nim.
Żarnecki poszedł dalej. W niejakiej odległości spostrzegł drugie martwe ciało.
Był to drugi żołnierz! I ten nie dawał znaku życia.
Żarnecki musiał się śpieszyć, aby nie uledz losowi jeźdźców, bo już trudno mu było oddychać. Trzeciego jeźdźca nie znalazł.
Przy pomocy latarni z łatwością wrócił do wejścia.
Dostawszy się napowrót do kaplicy, podziękował Bogu i szybko zamknął otwór.
Wszystko tańczyło koło niego, musiał wypocząć kilka chwil.
Następnie wyszedł z kaplicy, zamknął drzwi i odetchnął świeżem powietrzem nocnem, co mu wróciło zupełną przytomność.
Powrócił do opuszczonego domu i postanowił czuwać nad kanclerzem przez tę noc, a nazajutrz wyprawić go dalej, gdyż dłużej zostać tu nie mógł, ponieważ pogoń mogła nadejść zaraz nazajutrz.
Zamknął drzwi za sobą i udał się do pokoju, w którym Pac się znajdował.
Zastał kanclerza śpiącego głęboko.
Przystąpił pocichu do okna i zamknął je. Zgasił światło, unikając wszelkiej zdradzieckiej poznaki i usiadł na innem łóżku w tym samym pokoju.
Zamierzał czuwać. Słuchał. Cisza panowała dokoła.
Ciemność i spokój wywierały swój wpływ na Żarneckiego. Przez jakiś czas jeszcze opierał się pokusie zamknięcia oczu, powoli jednak wola jego osłabła i wpadł w stan szczególnego odurzenia. Nie wiedział co się z nim dzieje.
Członki jego ociężały i zdawało mu się, że jakiś ciężar go przytłacza, że oddycha powietrzem, które powoli pozbawiało go zmysłów.
Co to było? co się z nim działo?
Nie miał dość przytomności, ażeby sobie zdać z tego sprawę. Znużenie owładnęło nim szybko. Nie mógł się oprzeć pociągowi do snu.
Upadł na posłanie i doznał uczucia rozkoszy, któremu poddał się chętnie.
Zapomniał o wszystkiem, co działo się koło niego i co sobie postanowił. Usnął i oddychał dusznem powietrzem, przepełnionem wyziewami, które z podziemnego korytarza dostawało się do pokoju.
Upłynęła może godzina, gdy dał się słyszeć jakiś szmer, tak słaby, że tylko wśród ciszy nocnej mógł być słyszanym.
Ale Żarnecki, ani kanclerz nie słyszeli go.
Wkrótce potem powoli i pocichu otworzyły się drzwi.
W pokoju było tak ciemno że, nie można było widzieć, kto wszedł.
Wchodzący szedł powoli. Potrącił nogą o latarkę, postawioną na podłodze przez Żarneckiego, i zbliżał się do łóżka, na którem spał kanclerz.
— Wstań! — mówił, — wstań! Tutaj pozostać nie możesz! Był to ten sam głos, który kanclerz słyszał na dole w grobowcu, teraz jednakże zdawał się go nie słyszeć.
— Na wszystkich świętych, obudź się! — brzmiał głos, — tutaj byłbyś zgubiony!
Ale Pac nie poruszał się.
Postać zbliżyła się o drugiego łóżka.
— Obudź się! — rzekła, — wstań!
Żarnecki przewrócił się odurzony.
Kto go wołał? Kto mówił do niego?
Słyszał głos wyraźnie, ale nie miał jeszcze tyle siły, żeby się podnieść.
Raz jeszcze odezwał się głos przestrogi.
Czyżby Żarneckiego i kanclerza nie można się już było dobudzić? Czyżby postać przyszła zapóźno?
Za chwilę miało się to rozstrzygnąć.




  1. Przypis własny Wikiźródeł w tekście są dwa rozdziały o numerze 152.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.