Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 151. W podziemiu
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

151.
W podziemiu.

Kanclerz Pac był rzeczywiście w kaplicy, gdzie widział go jeden z jeźdźców i ażeby się ukryć przed nimi, wszedł do podziemia, a taflę, przez którą się wchodziło, starannie zamknął za sobą.
Głęboka nieprzenikniona ciemność otaczała go. Powietrze było tak duszne, że zaledwie mógł oddychać. Groziło mu zaduszeniem. W miejscu tem, do którego nigdy nie dostawało się światło i w którem nie było przewiewu, wytworzyły się gazy grożące życiu każdego przychodnia.
Kanclerz jednak musiał uchodzić przed pogonią, która już dostała się do kaplicy.
Macając szukał drogi w tej grobowo ciemnej przestrzeni. Nagle uczuł, że na dole znajdowały się stare napół spruchniałe trumny.
Podziemie było wielkie. Kanclerz Pac szedł dalej i nie znajdował końca. Wiele trumien różnych stało dokoła.
Pac musiał się spieszyć, żeby nie stracić przytomności. Przypuszczał bowiem, że jest jeszcze jakieś drugie wyjście.
Dostał się wreszcie do jakiegoś wązkiego korytarza, ale już tracił przytomność, nie mógł myśleć i zdecydować się na coś. Przebiegał go dreszcz trwogi i chociaż rękami trzymał się zmurszałych ścian, nie mógł się utrzymać na nogach i upadł, ale upadając wydał głośny krzyk o pomoc, który głucho i strasznie rozległ się w podziemiu.
Leżał na wilgotnej ziemi w korytarzu, nie mając siły zawlec się dalej. Straszna ciemność która go otaczała, powiększała okropność jego położenia. Czuł, że będzie zgubiony, jeżeli pozostanie dłużej w tem zaraźliwem powietrzu, a nie był jeszcze w stanie podnieść i iść dalej. Nie wiedział zresztą, dokądby doszedł, gdyby mógł pójść. Zmysły jego mieszały się.
Instynkt zachowawczy nie zamarł w nim jednak jeszcze i pod jego wpływem wołał o pomoc.
Zdawało się, że był zgubiony. Gdyby nie zdołał wydostać się z tego miejsca, gdyby godzinę jeszcze tu pozostał, musiałby umrzeć. Jadowite gady zaczęły już otaczać go sennemi widziadłami i fantastycznymi obrazami. Owładnęło nim znużenie i wycieńczenie.
Niepodobna mu było wyzwolić się od tych widziadeł.
W tej chwili wydało mu się, że zbliża się do niego jakaś istota. Jakiego rodzaju ta istota być mogła, nie był w stanie rozpoznać z powodu panującej dokoła ciemności. Nie miał także dość siły, aby czuć wyraźniej przestrach, zawołać, lub też podnieść się.
Czuł tylko, że go dotykała jakaś ręka ludzka i że ręka ta przesunąwszy się po jego ciele, dotknęła jego ręki.
— Chodź! wTstań! — mówił do niego głos jakiś, — ja cię wyprowadzę! Tutaj przecież nie można zostać!
— Kto jesteś? — zapytał Pac, blizki utraty zmysłów.
W ciemności nic widzieć nie było można.
— Wstań! Nie mógłbym cię wynieść, — mówił głos.
Dwie ręce pomagały kanclerzowi podnieść się.
Pac jednak zbyt był słaby, aby się na coś zdecydować.
Usłyszał znowu głos, który mu mówił do ucha:
— Umrzesz jeśli nie pójdziesz! Wstań!
Instynkt zachowawczy obudził resztę jego sił.
Podniósł się.
Czuł, że mu pomagają dwie ręce, że ktoś ciągnie go za sobą.
Kto to był? Z wielkim trudem Pac opierał się senności. Otaczały go ciągle widziadła, świecące się postacie, koła ogniste, ciągle brała go chęć położyć się i wypocząć.
Ale ręka ciągnęła go dalej korytarzem, potem po schodach.
Następnie zdawało mu się, że widzi światło dzienne... czuł, że jest ocalony... chwiejąc się szedł po schodach... nie mógł wiedzieć gdzie się znajduje... utracił zmysły i padł z głuchym krzykiem.
Otaczało go jednak czyste powietrze, wydostał się z podziemia, do którego tymczasem weszli trzej jeźdźcy jeden po drugim, ze światłami, które zaraz po zejściu na dół gasły.
Głęboka ciemność otaczała ich.
Ponieważ schodzili pojedynczo, żaden nic nie wiedział o innych.
Jeździec, który zeszedł ostatni, wołał poprzednich, ale daremnie czekał odpowiedzi.
Dwaj pierwsi odurzeni miazmatami padli na ziemię, w dwóch różnych miejscach grobowca.
Trzeci czuł także, że się z nim coś dzieje, że go przebiegają dreszcze, nie mógł jednak zdać sobie sprawy co to było. Nie mógł oddychać, coś go dusiło, przytłaczało mu pierś.
Wkrótce usłyszał szmer na górze.
Było to zamknięcie otworu.
Żołnierz jednak nie był już w stanie zrozumieć tego niebezpieczeństwa, które jemu i towarzyszom jego groziło. Czuł tylko rodzaj zdziwienia, że swych kolegów nie widzi i nie słyszy i instynktownie wołał ich.
Wołanie jego rozlegało się bez echa. Słychać było od czasu do czasu rodzaj westchnienia czy jęku, ale milkło to prędko.
Ostatni jeździec zebrał wszystkie swe siły. Postanowił wyjść z podziemia i szczęśliwym przypadkiem znalazł drogę do schodów.
Poszedł na schody, całem wysileniem odwalił taflę zasłaniającą otwór i ostatkiem sił wszedł do kaplicy.
Tutaj wycieńczony i blady jak trup padł na podłogę.
Czystsze powietrze kaplicy zaczęło go ożywiać powoli i wreszcie obudził się z omdlenia. Jak długo leżał nie mógł sobie wytłómaczyć. W pierwszej chwili zgoła nie wiedział co zaszło. Powoli wrócił do przytomności i podniósł się.
Obejrzał się. Był sam w zamkniętej kaplicy. Nie wiedział co się stało z jego towarzyszami, nie miał jeszcze ani czasu ani chęci szukać ich.
Obejrzawszy się niespokojnie i niecierpliwie, ujrzał otwarte okno.
Zdecydował się szybko. Trzeba było opuścić kaplicę, sprowadzić pomoc, przetrząść całe podziemie i kaplicę, gdyż to co zaszło było zupełnie niepojętem.
Wdrapał się na okno i wyszedł.
Na dworze ściemniało się.
Trzy konie przywiązane stały jeszcze w tem samem miejscu.
Nie tracąc ani chwili czasu jeździec dosiadł swojego konia i galopem puścił się do Warszawy, aby donieść o tym niemiłym wypadku i sprowadzić pomoc.
Noc jednak zapadła i gdy jeździec ujechał kawałek drogi, uczuł się tak zmęczonym, że nie mógł utrzymać się na koniu.
Chęć przespania się choć przez godzinę przemogła wszelkie skrupuły.
Przywiązał konia do drzewa, położył się na trawie i zasnął.
Dwaj inni jeźdźcy nie zdołali wydobyć się z podziemia.
Ponieważ schodzili pojedynczo, nie znaleźli się z sobą, nie znaleźli ani kanclerza, ani wyjścia z podziemia.
Podziemie było obszerne, pełne starych trumien i kończyło się korytarzem prowadzącym do opuszczonego budynku.
Do tego korytarza dwaj jeźdźcy nie dostali się, tylko błądzili po podziemiu, potykając się tu i owdzie o trumny.
Przerażenie przyśpieszało jeszcze wpływ zepsutego powietrza.
Pierwszy padł ten, który zszedł pierwszy na dół. Nie wydał on najmniejszego krzyku, tylko usiłował odetchnąć i zaczołgać się dalej, ale wkrótce kurczowe jego ruchy zaczęły słabnąć i w końcu zupełnie ustały.
Następnie zachwiał się tracąc przytomność drugi. Zachwiał się on z jękiem. Chciał się podnieść, ale wkrótce stracił wolę i siłę i wpadł w stan odurzenia, w którym zdawało mu się, że tańczą koło niego powykrzywiane postacie.
Fantazya obumierającego wskrzeszała kościotrupy spoczywające w napół spruchniałych i rozpadających się trumnach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.