Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 141. Obłąkany
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

141.
Obłąkany.

Wielki wezyr wpadł w szalony gniew z powodu klęski, musiał jednak przyśpieszać ucieczkę, by całego wojska nie stracić.
Nadzieja tryumfu, zburzenia Wiednia, zdobycia łupów, rozwiała się. Uchodził ze szczątkami swej armii.
Kara Mustafa wiedział komu wyłącznie winien przypisywać swoich planów, ztąd niewygasła nienawiść wrzała w jego duszy przeciw Sobieskiemu.
Dopóki Sobieski żył, Kara Mustafa nie mógł marzyć o zwycięstwie, bo trwoga przejmowała jego żołnierzy na samo imię króla polskiego.
— Gdyby Sobieski zginął! gdyby upadł! — myślał Kara Mustafa.
W tej chwili do wielkiego wezyra, jadącego podczas nocy drogą wojskową z orszakiem, zbliżył się jeździec.
Kara Mustafa spojrzał nań ponuro i podejrzliwie.
Poznał kanclerza Paca.
— I tobie zatem powiodło się uciec kanclerzu, — rzekł wielki wezyr, — jedz ze mną. Mam ci powiedzieć coś takiego, czego nikt więcej słyszeć nie powinien.
Orszak wielkiego wezyra pozostał nieco w tyle.
— Z trudem uszedłem śmierci lub niewoli, — odrzekł Pac.
— A wojewodzina?
— Nie widziałem jej jeszcze. Lękam się, czy jej nie spotkało jakie nieszczęście. Był to fatalny dzień dla ciebie i dla nas, wielki baszo! Ja nigdy tego nie zapomnę, że twój wróg najzaciętszy odniósł tryumf!
— Wiem, że nienawidzisz Sobieskiego, kanclerzu... i ja także nienawidzę go!... Lecz czyliż nie ma sposobu pozbyć się go?
— Ja także myślę nad tem, dostojny baszo! Gdyby Sobieskiego udało się usunąć, znikłaby najważniejsza przeszkoda, — odpowiedział kanclerz, — gdy padnie Sobieski, możesz liczyć na nowe zwycięstwa, bo jego wojsko niczem jest bez niego!
— Masz słuszność kanclerzu, a skoro coś uznajemy za słuszne, to i zrobić winniśmy! Czy masz jakich przyjaciół lub stronników pod ręką?
— Bardzo niewielu, a i ci po świeżem zwycięstwie zwrócą się do niego. Sukces wszystko stanowi, dostojny baszo!
— A sam nie masz odwagi uczynić zadość swej nienawiści?
— Na co się zda odwaga, gdy sposobności nie ma. Nie zapominaj wezyrze, że jestem banitą i nie mogę się zbliżyć do Sobieskiego.
— Dla czego nie? Czyż nie można się przebrać? Zbliż się do niego w przebraniu. Staraj się dostać do jego namiotu i przeszyj mu pierś sztyletem. Uwolnisz mnie i siebie od niego.
— To rzecz niebezpieczna, — szepnął Pac.
— Nienawiść twoja nie jest dość silna, skoro się wahasz, kanclerzu! Ja na twem miejscu znalazłbym do niego drogę!
— Nie możesz wątpić o mej nienawiści, wezyrze!
— Mam tu ubranie rotmistrza polskiego, kanclerzu. Miał mi ten kostium służyć do ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Przebierz się w te suknie, kanclerzu, a nikt cię nie pozna. Będziesz mógł dostać się do obozu, zakraść się w nocy do namiotu króla, a wtedy...
— Wtedy już po nim! — rzekł Pac ze złowrogiem spojrzeniem.
— Liczę na twą odwagę! Sam sobie przez to wyświadczysz największą przysługę, gdyż po śmierci Sobieskiego będziesz mógł wrócić do Polski i odzyskasz swoje dobra! Nie wahaj się! Im prędzej będziesz działał, tem pewniejsze jest powodzenie.
— Przysięgam ci, wezyrze, że przedsięwezmę tę próbę, chociaż mogę przypłacić to życiem, jeśli się wyda, — rzekł kanclerz Pac, — nie sądź, że mi brak odwagi. Dowiodę ci jak silną jest moja nienawiść i nie wrócę do ciebie, chyba z wiadomością o śmierci Sobieskiego.
Podczas tej rozmowy oddział uchodzących Turków, spotkał na skraju jakiegoś lasu czerwonego Sarafana, który teraz jeszcze bardziej złowrogie czynił na Turkach wrażenie.
Przesuwał on się chyłkiem i zdawał się nie wiedzieć dokąd się udać. Rozmawiał chrapliwym głosem sam z sobą, śmiał się bezmyślnie i wyglądał jak obłąkany.
Żołnierze nie zaczepiali go. Byli oni przekonani, że klęska, która ich spotkała, była karą za krzywdy czerwonemu Sarafanowi wyrządzone.
Nieszczęśliwy ten człowiek zmienił się bardzo w ostatnich czasach, nie była to jednak zmiana na lepsze. Wskutek doznanych wrażeń, słaby jego umysł zbłąkał się ostatecznie i wśród dzikich obrazów, jakie tworzyła jego wyobraźnia, ukazywała mu się zawsze i wszędzie postać Jagiellony, jego matki, która, gdy był jeszcze dzieckiem, czyhała na jego życie, a teraz poznawszy go, groziła mu śmiercią.
— To ona... tam... czy jej nie widzicie? — pytał stłumionym głosem, wskazując na jakie drzewo lub krzak, — czy nie widziecie tam tej wrzawy? Precz! precz! To przecież moja matka... ha, ha, ha!... powiadają, że to moja matka. Stefan miał o tem wiedzieć i ojciec Porowski... ha, ha, ha!.... moja matka! Chce mnie zabić! Czyha na moje życie. Gdy mnie dostanie, odda mnie katu... ha!... katu!...
Żołnierze tureccy nie zatrzymując go, uciekli dalej.
Sefan nie zwracał na nich uwagi. Był zajęty sobą. Powziął nagle postanowienie, czy też ulegał instynktownemu popędowi.
— Nie odda mnie katu! — mówił śmiejąc się, — przekonam się czy jest mają matką! Matką? I cóż to znaczy? Co mnie to obchodzi? Nim jednak ona każę mnie powiesić, ja ją powieszę... ha, ha, ha! Sefanie, byłbyś głupim psem, gdybyś jej nie uprzedził!
Czerwony Sarafan zwrócił się nagle i puścił się drogą do obozu. Mówił ciągle do siebie wyrazami niezrozumiałemi i bez związku. Miotała nim jakaś niepohamowana wściekłość, jak gdyby był w paroksyzmie szaleństwa. Zgrzytał zębami, zaciskał pięści, przewracał oczyma, które mu krwią nabiegały.
Śmiech jego przykrzejsze jeszcze czynił wrażenie niż kiedykolwiek. Biedny od urodzenia dręczony człowiek, skazany za męczarnie i nędzę, popadł teraz zupełnie w tę straszną chorobę, której zarody wszczepiła w nim niedola w dziecinnych i młodych latach.
Teraz dopiero wschodzić zaczynał demoniczny zasiew Jagiellony i zdawało się, że fatalność chce go obrócić przeciwko niej samej. W duszy czerwonego Sarafana powstało uczucie strasznej, dzikiej, nie zastanawiającej się ślepej zemsty!
Przybył do obozu pośród nocy.
Przybywszy, stanął zdziwiony. Nastąpiła tutaj szczególna zmiana. Co to znaczyło?
Roześmiał się zadowolony.
Polscy jeźdźcy siedzieli na koniach z zapalonemi pochodniami w ręku.
Cały obóz był zajęty i przepełniony, lecz nie tak, jak poprzednio przez Turków.
Czerwony Sarafan widział wprawdzie część bitwy, nie mógł jednak zdać sobie sprawy z jej rezultatu. I teraz jeszcze nie zrozumiał dobrze, że nastąpiła zupełna zmiana w obozie. Był pewnym, że zastanie Jagiellonę w jej namiocie.
Przybywszy do obozu bez przeszkody, bo wszyscy go znali i wiedzieli, że król go przyjął, udał się nocą pod namiot, w którym jak wiemy istotnie znajdowała się wojewodzina, umieszczona tam przez Wychowskiego.
Ujrzawszy przed namiotem wartę, czerwony Sarafan, stanął na chwilę niezdecydowany.
Dziwiło go to i przeszkadzało mu w jego zamiarze.
Wkrótce jednak, nie zważając na wartę, wszedł do namiot.
Warta nie śmiała zatrzymać człowieka, któremu król pozwolił swobodnie chodzić po obozie.
W namiocie było ciemno.
Jagiellona znajdowała się w jednym z przedziałów, w którym całe urządzenie pozostało niezmienione, i tam po długich rozmyślaniach o tem, co zaszło, położyła się na sofie i usnęła.
Cisza panowała w namiocie.
Czerwony Sarafan znał dobrze namiot swojej śmiertelnej nieprzyjaciółki, która go chciała oddać w ręce kata i miała być jego matką, czego on nie rozumiał i co go śmieszyło.
Wewnątrz namiotu, macając, szukał drogi i szedł najciszej, co mu było tom łatwiejsze, że podarte obuwie zgubił w drodze.
Nagle nogą nastąpił na jakiś przedmiot.
Pochylił się i przekonał, że to były trzewiki.
Pomacał jej i roześmiał się cicho.
Obuwie to czerwone, haftowane złotem mogło mu się przydać.
Włożył je.
Następnie poszedł dalej i wkrótce przybył do przedziału, w którym spała na sofie Jagiellona.
Natężył słuch. Zdawało mu się, że słyszy lekki oddech.
Pochylony, czatujący, jak dziki zwierz na ofiarę, stał w milczeniu przez chwilę.
W tej chwili przez szklanne okno w suficie namiotu padł promień księżyca.
Blask jego niepewny, ale jasny, pomieszał czerwonego Sarafana. Ujrzał przy sobie swój cień i przeląkł się widać bo się cofnął.
W ruchu tym znalazł się przy sofie, na której spała Jagiellona.
Cień zniknął. Sefan obejrzawszy się, ujrzał śpiącą.
Nieopisana wściekłość i radość zarazem ożywiła jego blade, obłąkane rysy.
Wzrok wlepił w śpiącą kobietę, palce mu się skurczyły, jak gdyby całem odczuwał doznane wrażenie.
Pochylił się powoli i pocichu.
Księżyc oświetlał Jagiellonę i stojącą nad nią złowrogą postać czerwonego Sarafana.
Dziki tryumf malował się w jego rysach wzroku.
Miał w swoim ręku tę, która go chciała oddać w ręce kata, i którą nienawidził! Mógł uczynić zadość swej nienawiści! Roześmiał się szatańsko! Śmiech ten rozległ się głucho po oświetlonym blaskiem księżyca namiocie.
Obudziło to Jagiellonę.
Przerażenie na chwilę sparaliżowało jej członki.
Patrzyła na czerwonego Sarafana, sądząc, że ją dręczy sen straszny.
W tej chwili jednak czerwony Sarafan rzucił się na nią.
Chudemi, lecz silnemi jak żelazo palcami pochwycił szyję leżącej na sofie.
Straszny krzyk rozległ się w namiocie.
Skrzywiony i śmiejący się jak waryat czerwony Sarafan dusił wojewodzinę.
Zaczęła się straszna walka.
Jagiellona poznała, że ma do czynienia z szaleńcem.
Chciała się podnieść, odepchnąć go, wyrwać się z jego rąk.
Ale siły waryata były większe od jej sił.
Nie mogła zaczerpnąć powietrza. Stłumiony krzyk z trudnością wydzierał się z jej piersi.
Żołnierze wpadli do namiotu.
Wbiegłszy do przedziału, w którym odbywała się walka, ujrzeli przy bladym blasku księżyca czerwonego Sarafana w zapasach z wojewodziną.
Powitał ich śmiech okropny.
Żołnierze przyskoczyli i oderwali obłąkanego od jego ofiary.
Jagiellona w omdleniu leżała na sofie.
Czerwony Sarafan wymówił kilka słów bez związku i wskazał tryumfująco na obumarłą.
Żołnierze wyprowadzili go z namiotu.
Przed namiotem spotkali kapitana Wychowskiego i opowiedzieli mu co zaszło.
Wychowski zwrócił się do czerwonego Sarafana i starał się go uspokoić.
Nie zdawało się to trudnem. Sefan śmiał się bezmyślnie i wstrząsał głową potakująco.
— Puśćcie go! — rozkazał kapitan żołnierzom.
Czerwony Sarafan, gdy go puszczono odszedł spokojnie do obozu, a kapitan udał się do namiotu Jagiellony.
Przyszła ona już do siebie i siedziała na sofie.
— Broń mnie pan przed tym waryatem, — rzekła drżącym jeszcze głosem, — chciał mnie zamordować!
Wychowski słysząc te słowa doznał uczucia, które trudno opisać. Nie tyle przerażał go obłąkany i straszny czyn syna, ile ta matka, która z własnej winy doszła do tego, że się syna swojego lękać musiała.
Wyszedł z namiotu, podwolf wartę i zakazał wpuszczać czerwonego Sarafana.
Tej jeszcze nocy zaraportował królowi co zaszło.
— Niebo jest sprawiedliwe! — rzekł król wzruszony, — straszna i zasłużona kara wisi nad głową tel kobiety!
Kazał przyprowadzić do siebie czerwonego Sarafana.
Daremnie jednak szukano go po obozie.
Dokąd się udał? — niewiadomo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.