Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 100. Nowy janczar
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

100.
Nowy janczar

Przednia straż Turków złożona z lekkiej jazdy tatarskiej, posuwała się coraz bardziej w głąb kraju, a za nią nadciągał Kara Mustafa z wielkim obozem, w którym dla niego kilka wielkich i wspaniałych rozbijano namiotów.
Książę lotaryngski mając tylko dwadzieścia cztery tysiące ludzi, stał naprzeciw trzechkroć stotysięcznej siły tureckiej, prowadzącej z sobą dwieście pięćdziesiąt dział.
Wskutek tego książę był zmuszony cofać się do Wiednia, gdzie dowodził energiczny Ernest Ruediger hrabia Stahremberg.
W dniu trzeciego września, 1682 r. Polacy przybyli do Tuli, gdzie Jan Sobieski nie zastał bynajmniej wojsk cesarskich w takiej sile, jak było umówione i jak się spodziewał.
Po połączeniu się z księciem Lotaryngii, obaj bohaterzy, niegdyś rywale w współubieganiu się o koronę polską, przeszli w dniu 6 i 7 września przez Dunaj.
Teraz potrzeba było połączyć się z Bawarami i wojskami Rzeszy. Elektor Saski Jan Jerzy III., młody Maksymilian Emanuel bawarski i książę Waldeck, dowodzący wojskami Rzeszy, nadciągnęli, ażeby się połączyć z księciem lotaryngskim i Polakami przeciwko Turkom.
W obozie tureckim wojska zostające pod chorągwią Proroka tak były przekonane, że są nieprzezwyciężonemi, iż nikt nie troszczył się o nieprzyjaciela. Wiara w własną potęgę ożywiała nietylko wielkiego wezyra janczarów, ale wszystkie pułki tureckie.
Dowódca janczarów był stary znakomity basza, który podobnież jak wielki wezyr prowadził z sobą cały swój harem i w czasie tej kampanii zdobył już liczne łupy, które wieziono osobnym wozem.
Janczarowie byli uważani nietylko za pierwszy, lecz za najwaleczniejszy pułk, zajmowali też wyjątkowe stanowisko i odznaczali się wielką samowolą. Oni to przecież już nieraz strącali nielubionych sułtanów i innych osadzali na tronie.
Nic dziwnego, że Kara Mustafa miał dla nich największe względy, że ich przy każdej sposobności wyróżniał i tak postępował, jak gdyby należał sam do ich pułku jako dowódca. Pochlebiał baszy i janczarom, miał bowiem na myśli po zdobyciu Wiednia ogłosić się sułtanem, a mając janczarów za sobą, mógł być pewnym powodzenia tego zamiaru, gdyż inne pułki szły ślepo za ich przykładem.
Pewnego dnia pochmurnego i dżdżystego Kara Mustafa postanowił pokazać się znowu wojskom przejeżdżając przez obóz. Ukazanie się jego wywierało zawsze wielki wpływ na żołnierzy, którzy się tym sposobem przyzwyczaili widzieć w nim swego najwyższego zwierzchnika. Od stanowiska zwycięzkiego wodza do tronu sułtana był tylko krok jeden.
W czasie przejazdu przez obóz w orszaku wielkiego wezyra znajdował się zawsze basza janczarów, który zajmował pierwsze miejsce w jego świcie.
Nagle nadjechał do obozu na kosztownie przybranym koniu młody znakomity Turek, którego cała postać świadczyła o gobactwie i Wysokiem pochodzeniu.
Warta obozowa wpuściła go do obozu właśnie w tej chwili, gdy Kara Mustafa odbywał objazd.
Młody Turek zbliżył się do jego orszaku.
— Czego chce ten gość w obozie? — zapytał Kara Mustafa zatrzymując swego konia i patrząc poważnym, badawczym wzrokiem na młodego Turka, który skrzyżowawszy ręce na piersiach przemawiał do dowódcy janczarów.
— Młody Turek pragnie być przyjętym do janczarów, — odpowiedział basza wielkiemu wezyrowi, — przybył tu ze Stambułu, ażeby się odznaczyć na wojnie.
— Zbliż się! — rozkazał Kara Mustafa dając znak młodemu Turkowi.
W fizyognomii przybyłego coś uderzyło wielkiego wezyra. Wydało mu się, że Turek wygląda starzej niż sądzić było można na pierwszy rzut oka, przypatrzywszy mu się jednak bliżej, musiał sobie powiedzieć, że go jeszcze nigdy nie widział i że w jego fizyognomii nie ma nic szczególnie zwracającego uwagę.
Sułtanka Walida starała się pokonać wzburzenie, które nią owładnęło na widok śmiertelnego wroga jej syna, ażeby się nie zdradzić.
Byłaby najchętniej tutaj zaraz w obozie przeszyła pierś jego sztyletem. Ten nędznik poważył się przysłać sułtanowi martwego posłańca. Sułtanka jednak złożyła mu ukłon. Nie dopięła jeszcze swojego celu. Trzeba go było wprzód upewnić, że jest bezpiecznym, ażeby później tem nieomylniej śmierć mu zadać. Nienasycony, okrutny, sięgający po berło Mustafa musiał umrzeć! Śmierć jego była postanowiona! Sułtanka Walida ocali swojego syna!
Była to niebezpieczna chwila.
Gdyby rysy ochotnika do janczarów zwróciły uwagę wielkiego wezyra albo baszy? Twarz ta bez zarostu, o zwiędłych rysach nie przedstawiała jednak nic uderzającego, gdyż Kara Mustafa sam przemówił do baszy, ażeby przyjął młodego Turka.
— Słyszysz! Wspaniały i potężny wielki wezyr czyni ci tę łaskę, że cię przyjmuje, — rzekł basza, — jak się nazywasz? — Murad, syn Mahommeda baszy, — odpowiedziała sułtanka.
— Mohammeda baszy? — zapytał wielki wezyr, — gubernatora Bejrutu, wuja sułtana?
— Tak jest, potężny i wielki baszo, — odpowiedziała sułtanka.
— Przyjm go do swego pułku, — rzekł Kara Mustafa do dowódcy janczarów i pojechał dalej.
Sułtanka w tej chwili rzuciła na niego wzrokiem niepojednanej nienawiści.
Dumny Mustafa nie Widział jednak tego spojrzenia, lecz jechał dalej odbierając pokłony od białych i czarnych żołnierzy.
Gdy jeźdźcy stanowiący jego orszak odjechali, przystąpił do sułtanki młody oficer janczarów, ażeby jej, jako nowemu koledze, wskazać niezajęty jeszcze namiot. Sułtanka poznała tego młodego oficera, ponieważ często pełnił służbę w seraju, on jednak nie mógł jej poznać, gdyż zawsze widywał ją zasłoniętą.
— Czy długo jeszcze pozostaniemy tu obozem? — zapytała idąc z nim do namiotu.
— Nie... najdalej za parę dni wyruszymy w pochód na Wiedeń, — odpowiedział młody oficer, — wielki wezyr nie spocznie, póki chorągwi Proroka nie zatknie na wieżach tego miasta.
— A następnie ogłosi się sułtanem, nieprawdaż?
— Duma jego i ambicya nie mają granic.
— A cóż na to mówią janczary?
— Nie oprą się jego zamiarom, jeśli im nada nowe przywileje.
Potwierdzało się zatem to, czego obawiała się sułtanka. Gdy oficer odszedł i została sama w namiocie, zacisnęła groźnie pięści.
— Nie osiągniesz swojego zbrodniczego celu, — rzekła z dziką energią, — jeszcze czas na pokrzyżowanie twych planów! Pragniesz osiąść na tronie! Chcesz mego syna obalić, zabić, ażeby zająć potem miejsce, a janczary chcą ci na to pozwolić, byłeś im oddał cząstkę swego łupu! Mylne twoje rachuby, zacny Mustafo! Nie domyślasz się, kto jest przy tobie, ażeby w niwecz obrócić plany! Drżyj przedemną! Padniesz z mej ręki!
Tymczasem wielki wezyr objechał cały obóz i powracał do swojego z wielkim przepychem urządzonego namiotu.
Wchodząc do niego zastał przed namiotem kilka osób w cudzoziemskiej odzieży. Poznał indyjskiego kapłana i jego służącego, oraz zasłoniętą welonem Jagiellonę i pazia.
Wszedłszy do największego namiotu, przed którym zawsze stała warta, kazał przyprowadzić do siebie przybyłych gości przyjął ich bardzo łaskawie.
— Przynosimy ci dobre wieści, wielki i potężny baszo, — rzekł Allaraba, po odejściu orszaku wielkiego wezyra, gdy tylko kilku niewolników pozostało w głębi namiotu, — postępujesz nieprzerwanie naprzód z zwycięzką swoją armią i wkrótce u stóp twoich będzie leżał świat cały. Patrz, kto przybywa do twojego obozu! Dostojna wojewodzina Wassalska!
— Witam cię, pani, — rzekł Kara Mustafa do Jagiellony, — szukasz u mnie opieki? Znajdziesz ją niezawodnie!
— Wojewodzina chce się z tobą połączyć, wielki i potężny baszo, — powiedział kapłan.
— Wojewodzina chce opuścić i zdradzić kraj swoich ojców? — zapytał Mustafa.
— Jan Sobieski, który jej nienawidzi, wygnał ją, — objaśnił Allaraba.
— A teraz chce się na nim pomścić?
— Chcę go obalić, łącznie z tobą, wielki wezyrze, — odpowiedziała Jagiellona, — przybywam do ciebie, aby w imieniu magnatów mego kraju zawrzeć z tobą przymierze.
— W imieniu magnatów twego kraju, pani? Mnie doniesiono, że Sobieski z wielką liczbą panów i znacznem wojskiem wyruszył, ażeby się złączyć z Lotaryngczykiem, — rzekł Kara Mustafa.
— Przychodzę do ciebie w imieniu niezadowolonych, wielki wezyrze, — mówiła Jagiellona dalej, — a liczba ich jest niemała. I hetman polny litewski do nich się liczy.
— Hetman Pac? Czyż Litwinów nie ma z Sobieskim? — zapytał wielki wezyr.
— Nie ma, wielki wezyrze. Oddałam ci jeszcze inne usługi i gotową jestem do dalszych, — odpowiedziała Jagiellona, — środki moje są tak wielkie, jak moja nienawiść! Dlatego łączę się z tobą!
— Znajdziesz u mnie opiekę i nagrodę, pani. Jakiej żądasz nagrody?
— Żądam tylko głowy tego, którego nad wszystko nienawidzę!
— Pani wojewodzina mówi o głowie Sobieskiego, — dodał Allaraba.
— Dam ci ją, pani! Czyś nie widziała z tamtej wysokiej góry, przez którą przejeżdżałaś, wież Wiednia? Moje zastępy już otaczają stolicę cesarzów i nie wypuszczają z niej ani nie — wpuszczają do niej nikogo. Giaury udają, że chcą bronić fortyfikacyi, ale czyż sądzisz, że mi się oprą, że ich nie dosięgną moje działa? Jeśli się nie poddadzą, to zginą z głodu i pragnienia te psy chrześciańskie, a głowy ich przywódców każę zatknąć na tykach i przed bramami miasta wystawić, — mówił Kara Mustafa, którego rysy miały w tej chwili wyraz pospolitości i okrucieństwa, głowę zaś Sobieskiego przyrzekam tobie, możesz ją zabrać jako trofeum, gdy będziesz opuszczała mój obóz. Dni twego wroga są już policzone!
— Słuchaj mnie, wielki i potężny baszo, — rzekł kapłan indyjski, — ubiegłej nocy, byliśmy w drodze, zapytywałem gwiazd i otrzymałem bardzo ważną odpowiedź. Było w nich zapisane, że stanie się to, co w tej samej godzinie we śnie widziałeś. Czy pamiętasz co ci się śniło ubiegłej nocy, wielki i potężny baszo.
Kara Mustafa zamyślił się przez chwilę.
— Tak jest, pamiętam. Był to szczególny sen! — odpowiedział. — W moich namiotach ujrzałem obok siebie węża i drzewo z trującemi owocami i kwiatami, zaś po za namiotem rósł wielki, napół zwiędły kwiat, który gdym się mu bliżej przyjrzał, miał na sobie pancerz i trzymał lancę. Pchnął mnie tą lancą i obudziłem się, zaledwie będąc w stanie oddychać.
— Strzeż się kobiety, która się do ciebie tajemnie zbliża, ona jest tym kwiatem, który widziałeś pod namiotem, wielki potężny baszo, — rzekł kapłan indyjski, — masz z sobą w namiotach żony i niewolnice, kto wie, czy która z nich dotknięta niełaską lub zazdrością, nie marzy o krwawym czynie. Ja pozostanę przy tobie, będę czuwał i czatował, a pani wojewodzina zajmie mój namiot, aby w nim mogła spocząć po długiej podróży.
— Spoczynek wygodny znajdziesz w moim obozie, pani, — rzekł wielki wezyr do Jagiellony, żadna potęga tego świata nie zdoła mojej armii pokonać. Moje niewolnice będą cię obsługiwały! Allaraba skłonił się wielkiemu wezyrowi, a następnie z Jagielloną wyszedł z namiotu wezyra, ażeby ją zaprowadzić do swojego, urządzonego również bardzo wspaniale.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.