Jan Gabryel Borkman/Akt IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Jan Gabryel Borkman
Rozdział Akt IV
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. John Gabriel Borkman
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
AKT IV.
Dziedziniec. Na prawo główny budynek, w którym widać narożne drzwi wchodowe, z kamiennemi wschodami. W głębi za dziedzińcem urwisko, porosłe jodłami. Na lewo zaczyna się gaik. Śnieżyca ustała, ale ziemia jest pokryta grubą warstwą śniegu i śniegiem obciążone są gałęzie jodeł. Noc ciemna; po niebie przelatują chmury, przez które niekiedy niewyraźnie przegląda księżyc. Tylko śnieg rzuca martwy odblask na okolicę.

(Borkman, pani Borkman i Ella Rentheim stoją na kamiennych wschodach. Borkman znużony i wyczerpany, opiera się o mur. Ma staroświecki płaszcz, zarzucony na ramiona. W jednej ręce trzyma miękki filcowy kapelusz, w drugiéj ciężką sękatą laskę, Ella Rentheim niesie swój płaszcz na ręku, pani Borkman ma szal na ramionach i gołą głowę).

ELLA RENTHEIM (zastępuje drogę pani Borkman). Nie idź za nim, Gunildo.
PANI BORKMAN (niespokojna i podniecona). Mówię ci: puść mnie! On nie powinien ode mnie odchodzić!
ELLA RENTHEIM. To daremnie; ty go nie zatrzymasz.
PANI BORKMAN. Pozwól mi przecież sprobować, Ello. Będę wołać za nim na drodze, a on usłyszy krzyk matki.
ELLA RENTHEIM. Nie może cię usłyszeć; wsiadł już pewnie do sanek.
PANI BORKMAN. Nie, nie, on jeszcze nie może być w sankach.
ELLA RENTHEIM. Bądź pewna, że już jest w nich oddawna.
PANI BORKMAN (w niepewności). Jeśli jest w sankach, to jest z nią, z nią, z nią!
BORKMAN (z ponurym uśmiechem). A przy niéj z pewnością nie usłyszy krzyku matki.
PANI BORKMAN. Nie, nie usłyszy. (nasłuchuje). Cicho... co to jest?
ELLA RENTHEIM (nasłuchując także). Jakby dzwonki od sanek.
PANI BORKMAN (ze stłumionym okrzykiem). To jéj sanki!
ELLA RENTHEIM. Albo czyje inne.
PANI BORKMAN. Nie, nie, to sanki pani Wilton. Poznaję srebrny dźwięk dzwonków. Słuchaj. Przejeżdżają tu właśnie pod urwiskiem.
ELLA RENTHEIM (szybko). Jeśli chcesz go zawołać, wołaj prędko. Może jeszcze...

(Słychać dzwonki bardzo blizko).

ELLA RENTHEIM. Prędko, Gunildo. Teraz właśnie przejeżdżają pod urwiskiem.
PANI BORKMAN (przez chwilę zdaje się wahać, potem jednak sztywniej, staje się znów zimną i twardą). Nie. Wołać go nie będę. Erhard Borkman może po mojém ciele przejechać, dążąc do tego, co nazywa szczęściem i życiem.

(Dźwięk dzwonków ginie w oddaleniu).

ELLA RENTHEIM (po chwili). Już nie słychać dzwonków.
PANI BORKMAN. Dla mnie był to dźwięk grobowy.
BORKMAN (z suchym, stłumionym śmiechem). Ho! ho! Ja jeszcze w tém nie słyszę dźwięku grobowego dla siebie.
PANI BORKMAN. Ale jest on nim dla mnie i dla niego, który mnie opuścił.
ELLA RENTHEIM (wstrząsa głową zamyślona). A kto wié, Gunildo, czy te dzwonki nie brzmią mu rzeczywiście szczęściem i życiem?
PANI BORKMAN (wybuchając i patrząc na nią ostro). Szczęście i życie, mówisz!
ELLA RENTHEIM. Przynajmniéj na czas jakiś.
PANI BORKMAN. Czyż życzyłabyś mu szczęścia i życia — razem z nią?
ELLA RENTHEIM (serdecznie). Z całego serca, z całéj duszy to czynię.
PANI BORKMAN (zimno). W takim razie masz więcéj życiowéj siły ode mnie.
ELLA RENTHEIM (patrząc w dal). Siła kochania i znoszenia podtrzymuje może siłę życiową.
PANI BORKMAN (patrząc na nią). Jeśli tak, to będę wkrótce pod tym względem równie jak ty bogatą.

(Odwraca się i wchodzi wewnątrz domu).

ELLA RENTHEIM (stoi chwilę i patrzy stroskana na Borkmana, potém kładzie mu ostrożnie rękę na ramieniu). Chodź, Janie, idź także do domu.
BORKMAN (jakby budząc się). Ja?
ELLA RENTHEIM. Tak. Nie znosisz ostrego zimowego powietrza. Widzę to dobrze, Janie. Chodź ze mną, chodź pod dach, tam ciepło.
BORKMAN (szorstko). Może tam na górę, do sali?
ELLA RENTHEIM. Lepiéj do jéj pokoju.
BORKMAN (z wybuchem). Póki żyję, do tego domu nie wejdę.
ELLA RENTHEIM. Więc gdzie chcesz iść, Janie, tak późno, wśród nocy?
BORKMAN (nakładając kapelusz). Przedewszystkiém chcę iść naprzód i zebrać wszystkie moje skarby.
ELLA RENTHEIM (patrząc na niego niespokojnie). Nie rozumiem cię, Janie.
BORKMAN (z kaszlącym śmiechem). O, nie lękaj się! nie myślę wcale o rzeczach kradzionych. (Cofa się i pokazuje w dal). Patrz, kto tam idzie!

(Wilhelm Foldal ukazuje się z za węgła domu. Ma na sobie stary, wytarty paltot, brzegi kapelusza opacznie opuszczone i wielki parasol w ręce. Idzie z trudnością przez śnieg, kulejąc widocznie na lewą nogę).

BORKMAN. Wilhelmie! Czego chcesz ode mnie—znowu?
FOLDAL (spoglądając na niego). O Jezu! Jan Gabryel stoi przy wejściu na wschodach (Wita się). I łaskawa pani tu także, jak widzę.
BORKMAN (krótko). To nie jest moja żona.
FOLDAL. Przepraszam. Wśród śniegu zgubiłem okulary. Ale że téż ty, co nigdy za próg nie wychodzisz...
BORKMAN (z bezmyślną wesołością). Czas też wielki, bym znowu korzystał ze świeżego powietrza; powinieneś to rozumieć. Prawie trzy lata w więzieniu śledczém, pięć lat w celi, ośm lat tam w sali na górze...
ELLA RENTHEIM (stroskana). Proszę cię, Janie...
FOLDAL. Ach! tak... ach! tak...
BORKMAN. Teraz jednak pytam się, czego chcesz ode mnie?
FOLDAL (który stał w połowie wschodów). Chciałem tam iść. Czułem, że muszę być u ciebie w sali na górze, w tej sali!... Boże mój! wiész?...
BORKMAN. Chciałeś iść do mnie, który ci drzwi pokazałem?
FOLDAL. Ach! na Boga! to mi wszystko jedno.
BORKMAN. Coś sobie zrobił w nogę? kulejesz?
FOLDAL. Wystaw sobie, zostałem przejechany.
ELLA RENTHEIM. Przejechany!
FOLDAL. Tak, przez sanki...
BORKMAN. Oho!
FOLDAL. ...Sanki, zaprzężone w parę koni. Sunęły tą drogą na dole; nie zdołałem się dość szybko umknąć i...
ELLA RENTHEIM. I zostałeś pan przejechany?
FOLDAL. Sunęły wprost na mnie, łaskawa pani, czy panno. Prosto na mnie wjechały tak, że wpadłem w śnieg, zgubiłem okulary i złamałem parasol. (Pociera sobie nogę). No i nogę mam trochę uszkodzoną.
BORKMAN (śmieje się sam w sobie). Wiész, kto tam sankami jechał, Wilhelmie?
FOLDAL. Nie. Jakżebym mógł wiedzieć? Były to sanki kryte, z zapuszczonemi firankami. Woźnica téż nie zatrzymał się, nawet gdym się w śnieg zatoczył. To bardzo szczególne, bo... (nieuważnie). Wiész, jestem niezmiernie rad...
BORKMAN. Rad?
FOLDAL. Tak jest; właściwie nie wiem, jak to mam nazwać, ale rad jestem, bo stało się coś nadzwyczajnego... Nie mogłem oprzéć się chęci udzielenia ci tego, Janie Gabryelu!
BORKMAN (twardo). No, to udziel mi téj radosnej wieści.
ELLA RENTHEIM. Ależ idź-że do pokoju z przyjacielem, Janie.
BORKMAN (twardo). Powiedziałem ci już, że do domu nie wejdę.
ELLA RENTHEIM. Słyszałeś przecież, że został przejechany.
BORKMAN. Cóż znowu! wszyscy w życiu będziemy przejechani kiedyś. Tylko trzeba się podnieść i działać tak, jakby nas nic nie spotkało.
FOLDAL. To bardzo głębokie słowa. Zresztą mogę ci wszystko tu opowiedzieć pośpiesznie.
BORKMAN (z miększym akcentem). Bądź tak dobry, Wilhelmie.
FOLDAL. Wystaw sobie, kiedy od ciebie przyszedłem do domu, zastałem list. Zgadnij, od kogo?
BORKMAN. Może od twojéj małéj Frydy?
FOLDAL. Właśnie. Żeś téż zgadł odrazu! List był długi, przyniósł go jakiś służący. A czy możesz wyobrazić sobie, dlaczego pisała?
BORKMAN. Być może żegnała rodziców.
FOLDAL. Co do słowa. Rzecz zadziwiająca, jak ty dobrze odgadujesz! Tak jest. Fryda pisze, iż pani Wilton zajęła się nią bardzo i teraz chce z nią wyjechać za granicę, ażeby ją kształcić w muzyce—tak pisze, a przytém pani Wilton postarała się o zdolnego nauczyciela, który wraz z niemi jedzie dla nauki Frydy, bo jéj wychowanie było niestety w wielu rzeczach zaniedbane. Pojmujesz to wszystko.
BORKMAN (wstrząsany cały wewnętrznym śmiechem). Tak jest, tak jest, Wilhelmie; pojmuję dokładnie.
FOLDAL (mówi i dalej z zapałem). I wystaw sobie, dziś wieczór dopiéro dowiedziała się o téj podróży... Rozumiész... dowiedziała się w towarzystwie, znalazła przecież sposobność napisania i to tak gorąco, tak pięknie, tak serdecznie, jak sobie tylko wyobrazić można. Niéma tam nawet śladu najlżejszego lekceważenia dla ojca. I to także dowód delikatnego uczucia, że nas listownie pożegnać chciała przed wyjazdem. (Śmieje się). Ale z tego pewno nic nie będzie.
BORKMAN (z pytającém spojrzeniem). Jakto?
FOLDAL. Pisze, że wyjeżdżają jutro rano, bardzo wcześnie.
BORKMAN. Jakto jutro? Ona to pisze?
FOLDAL (śmiejąc się, zaciera ręce). No tak, ale widzisz i ja nie w ciemię bity. Idę zaraz do pani Wilton...
BORKMAN. Teraz? po nocy?
FOLDAL. Boże mój! Przecież to jeszcze nie tak bardzo późno, a choćby drzwi były już zamknięte, dodzwonię się przecież. Nic nie pomoże, bo ja muszę zobaczyć Frydę przed wyjazdem. Więc dobranoc państwu.

(Gotuje się do odejścia).

BORKMAN. Posłuchaj, mój biedny Wilhelmie: możesz sobie téj męczącéj drogi oszczędzić...
FOLDAL. Ach! myślisz o mojéj nodze...
BORKMAN. Tak, a oprócz tego nie dostałbyś się do domu pani Wilton.
FOLDAL. Cóż znowu! Będę dzwonił i dzwonił, dopóki mi kto nie otworzy, bo ja Frydę muszę zobaczyć i zobaczę.
ELLA RENTHEIM. Pańska córka już wyjechała.
FOLDAL (jakby gromem rażony). Frydy już niéma? Pani to wié z pewnością? Skąd się pani dowiedziała?
BORKMAN. Dowiedzieliśmy się od jéj przyszłego nauczyciela.
FOLDAL. Tak? A któż to jest?
BORKMAN. Niejaki student, Erhard Borkman.
FOLDAL (z największą radością). Twój syn jedzie z niemi?
BORKMAN. Tak jest. Ma on pomagać pani Wilton w kształceniu Frydy.
FOLDAL. Bogu niech będą dzięki, bo dziecko znajduje się w najlepszych rękach. Czy to jednak zupełnie pewne, że ona już z nim odjechała?
BORKMAN. Jechała razem z niemi w tych sankach, które cię przejechały na drodze.
FOLDAL (składając ręce). Jezu! w tych prześlicznych sankach jechała moja mała Fryda?
BORKMAN. Tak, tak, Wilhelmie. Twoja córka siedzi w puchu i Erhard Borkman także. Tak... Czyś zauważył srebrne dzwonki?
FOLDAL. Doprawdy? srebrne dzwonki, mówisz? Więc to były srebrne dzwonki? prawdziwie srebrne?
BORKMAN. Możesz być tego pewny. Wszystko tam było prawdziwe zewnętrznie... jak i wewnętrznie.
FOLDAL (ciągle w zachwycie). Szczególna rzecz, jak to czasem spada szczęście na człowieka! To trochę moich poetycznych zdolności przeszło na Frydę jako zdolność muzyczna, więc nie napróżno byłem poetą, bo ona dostała się do tego wielkiego, dalekiego świata, o którym niegdyś marzyłem. A jeszcze drogę odbywa w krytych sankach, do tego ze srebrnemi dzwonkami!...
BORKMAN. ...I przejechała swego ojca?...
FOLDAL (wesoło). Cóż znowu! O mnie nie chodzi... byle tylko dziecko... No, cóż, spóźniłem się. Teraz muszę iść do domu, pocieszać matkę, która siedzi w kuchni i płacze.
BORKMAN. Płacze?
FOLDAL. No tak. Biedaczka, ona, widzisz, tego nie rozumié. Idę już; dobrze przynajmniéj, że tramwaj tak blizko. Bywaj zdrów, Janie Gabryelu. Żegnam panią.

(Kłania się i odchodzi, kulejąc, w tę samę stronę, którą przyszedł).

BORKMAN (patrzy za nim przez chwilę). Bywaj zdrów, Wilhelmie. Nie pierwszy-to raz, stary przyjacielu, zostałeś w życiu przejechany.
ELLA RENTHEIM (spogląda na niego z powstrzymywanym niepokojem) Janie, jesteś bardzo blady...
BORKMAN. To z powodu więziennego powietrza, tam na górze.
ELLA RENTHEIM. Nigdy cię takim nie widziałam.
BORKMAN. Boś téż nigdy dotąd nie widziała nikogo, co-by uciekł z więzienia.
ELLA RENTHEIM. Ach! Janie, chodź teraz ze mną do pokoju.
BORKMAN. Przestań nawoływać mnie do zamknięcia.
ELLA RENTHEIM. A jeśli cię o to usilnie prosić będę, przez wzgląd dla ciebie samego?

(Pokojówka ukazuje się na progu).

POKOJÓWKA. Przepraszam, ale pani kazała mi drzwi wchodowe zasunąć.
BORKMAN (cicho do Elli). Słyszysz? chcą mnie znowu zamknąć.
ELLA RENTHEIM (do pokojówki). Panu jest niedobrze, chce jeszcze zostać na świeżém powietrzu.
POKOJÓWKA. Ale sama pani powiedziała, że...
ELLA RENTHEIM. Już ja drzwi zasunę, tymczasem zostaw klucz w zamku.
POKOJÓWKA. Mnie wszystko jedno; zrobię, jak pani każe.

(Wchodzi do wnętrza domu).

BORKMAN (nasłuchuje przez chwilę, potém śpiesznie idzie na dziedziniec). Teraz jestem po za murami, Ello; już mnie nie schwycą.
ELLA RENTHEIM (idzie za nim). Ale i w domu przecież jesteś swobodny, Janie; możesz wchodzić i wychodzić według woli.
BORKMAN (cicho, jakby z przestrachem). Nigdy już pod dachem! Tu, na powietrzu, wśród nocy, tak dobrze! Gdybym teraz znowu poszedł do sali, sufit i mury-by się zapadły, przygniotłyby mnie, spłaszczyły, jak muchę.
ELLA RENTHEIM. Więc gdzie chcesz iść?
BORKMAN. Daléj, coraz daléj, zobaczyć, czy dostanę się znowu do swobody, do życia, do ludzi. Czy pójdziesz ze mną, Ello?
ELLA RENTHEIM. Ja? Teraz?
BORKMAN. Tak. Teraz zaraz.
ELLA RENTHEIM. Ale jak daleko?
BORKMAN. Gdzie tylko dojść zdołam.
ELLA RENTHEIM. Pomyśl tylko! W tę wilgotną noc zimową...
BORKMAN (szorstkim, gardłowym grosem). Oho! łaskawa pani troska się o swoje zdrowie. Tak... jest ono delikatne.
ELLA RENTHEIM. Ja troskam się o twoje zdrowie.
BORKMAN. Ha ha ha! zdrowie umarłego! prawdziwie, Ello, muszę cię wyśmiać.

(Idzie daléj).

ELLA RENTHEIM (zdążając, trzyma go się ciągle). Coś ty powiedział?
BORKMAN. Jestem umarłym człowiekiem. Czy nie pamiętasz, jak Gunilda mówiła, że powinienem zachowywać się cicho tam, gdzie leżę?
ELLA RENTHEIM (zdecydowana, kładzie na siebie płaszcz). Idę z tobą, Janie.
BORKMAN. Tak, my dwoje należymy do siebie, Ello. (Idzie naprzód). Chodź więc.

(Wchodzą do gaju na lewo. Gaj rozwija się coraz gęściej; dom i dziedziniec znika z oczu. Krajobraz z urwiskiem i stromemi wzgórzami zmienia się powoli i staje bardzo dzikim).

GŁOS ELLI RENTHEIM (z lasu po prawej stronie). Gdzież idziemy, Janie? ja już nie mam siły.
GŁOS BORKMANA (daléj i wyżéj). Trzymaj się tylko moich śladów na śniegu.
GŁOS ELLI. Dlaczegóż mamy iść pod górę?
GŁOS BORKMANA (bliżéj) Musimy dojść do ścieżki, wysoko.
GŁOS ELLI. Nie mogę iść dalej.
BORKMAN (na brzegu lasu, na prawo). Chodź, chodź! Teraz już nie daleko. Stała tam niegdyś ławka.
ELLA RENTHEIM (ukazuje się wśród drzew). Pamiętasz ją jeszcze?
BORKMAN. Tam możesz odpocząć.

(Dochodzą do wysoko położonéj polanki wśród lasu. Po za niemi strome urwisko. Na lewo widać z góry krajobraz z fiordem i dalekiemi szczytami gór, wznoszącemi się jedne za drugiemi. Na polance uschły świerk, pod nim ławka. Polanka pokryta grubą warstwą śniegu. Borkman, a za nim Ella Rentheim z prawej strony z trudem postępują po śniegu).

BORKMAN (stojąc nad przepaścią po lewéj stronie). Chodź, Ello! patrz!
ELLA RENTHEIM (przy nim). Co mi chcesz pokazać?
BORKMAN (pokazując krajobraz). Widzisz, jaki tam ukazuje się widok otwarty, swobodny?
ELLA RENTHEIM. Niegdyś siadaliśmy nieraz na téj ławce i spoglądali w dal jeszcze głębszą.
BORKMAN. Był to świat marzeń.
ELLA RENTHEIM (przytakując smutnie). Były to marzenia naszego życia. Teraz wszystko śniegiem pokryte, stare drzewo uschło.
BORKMAN (nie słysząc jej). Czy widzisz dymy, podnoszące się z kominów wielkich parowców tam nad wodą?
ELLA RENTHEIM. Nie.
BORKMAN. Ja je widzę: podnoszą się, opadają, wiążą się, opływają całą ziemię. Tchną duszę — światło, ciepło, w tysiące ukrytych miejscowości. Tworzyć je — było to niegdyś mojém marzeniem.
ELLA RENTHEIM (powoli). I to pozostało marzeniem.
BORKMAN. Tak, pozostało marzeniem. (Nasłuchuje). A tam, w dole na rzece — słuchaj. Idą fabryki. Moje fabryki! Te wszystkie, które stworzyć chciałem. Słuchaj! jak one idą! Mają nocną robotę. Idą dzień i noc. Słuchaj, słuchaj: kręcą się koła, błyskają walce. Ciągle w kółko, ciągle w kółko. Czy słyszysz, Ello?
ELLA RENTHEIM. Nie.
BORKMAN. Ja słyszę.
ELLA RENTHEIM (z niepokojem). Sądzę, Janie, że się mylisz.
BORKMAN (zapalając się coraz więcéj). Ale wiesz, to wszystko są tylko znaki zewnętrzne tego królestwa...
ELLA RENTHEIM. Królestwa. mówisz? Jakiego królestwa?
BORKMAN. Naturalnie mego. Tego królestwa, które obejmowałem prawie w posiadanie wtedy — wtedy kiedy umarłem.
ELLA RENTHEIM (przerażona, po cichu): Ach! Janie, Janie!
BORKMAN. I ono teraz tu leży bezbronne, bez pana, zdane na łaskę i rabunek rozbójników! Ello, czy widzisz te łańcuchy gór — tam w dali jedne nad drugiemi? One się podnoszą, wydobywają na wierzch. Tam jest moje wielkie, nieobjęte, niewyczerpane królestwo.
ELLA RENTHEIM. Ach! Janie, z tego królestwa wieją lodowate podmuchy.
BORKMAN. Dla mnie są one jakby powiewem życia. Zdaje mi się, że w ten sposób witają mnie poddane mi duchy. One czują te uwięzione miliony i te żyły kruszcu, wyciągają do mnie swe poranione, rozczłonkowane, czarowne ramiona. Widziałem je przed sobą jakby żywe duchy téj nocy, kiedy stałem w skarbcu banku z latarnią w ręku. One chciały wówczas być oswobodzone, a jam próbował to uczynić... ale nie zdołałem... Skarb znowu zapadł w głębię. (Wyciągając ręce). Ja wam wypowiem to szeptem, wpośród ciszy nocnej. Ja was kocham, was, co w pozornéj śmierci leżycie tam w głębi i cieniu.
Kocham was, wartości domagające się życia z całą waszą świetną świtą potęgi i siły. Kocham was, kocham.
ELLA RENTHEIM (z powstrzymywanym, ale coraz większym zapałem). Tak, tam w głębi zawsze tkwiła twoja miłość, tam tkwi stale, ale tu wysoko w świetle słońca, było gorące, żywe ludzkie serce, które uderzało dla ciebie, a tyś to serce zdeptał... Gorzéj jeszcze, stokroć gorzej! tyś je sprzedał za... za...
BORKMAN (wzdryga się jak gdyby przejęty nagłym dreszczem). Chcesz powiedzieć: za królestwo, za siłę, za potęgę.
ELLA RENTHEIM. Tak, to chciałam powiedziéć. Już ci to mówiłam dziś wieczór. Zabiłeś zdolność miłości w kobiecie, która cię kochała i którą kochałeś wzajem, o ile kochać mogłeś (podnosząc ręce) i dlatego przepowiadam ci, że nigdy nie otrzymasz zapłaty, jakiéj za to morderstwo żądałeś, nigdy nie będziesz panował w twém zimném, ciemném królestwie.
BORKMAN (dochodzi do ławki i ciężko na nią upada). Lękam się, Ello, iż twoja przepowiednia się sprawdzi.
ELLA RENTHEIM (przy nim). Nie powinieneś lękać się tego, Janie; to rzecz najlepsza, jakaby cię spotkać mogła.
BORKMAN (z krzykiem chwyta się za piersi). Ach! (Słabo). Minęło już.
ELLA RENTHEIM (wstrząsając nim). Co to było, Janie?
BORKMAN (opierając się na poręczy). Jakaś ręka z lodu pochwyciła mnie za serce.
ELLA RENTHEIM. Janie, a teraz czy czujesz jeszcze tę lodową rękę?
BORKMAN (szepcze). Nie, to nie lodowa, to była kruszcowa ręka.

(Opada zupełnie na ławkę).

ELLA RENTHEIM (zdejmuje płaszcz i okrywa go nim). Leż tu spokojnie; ja pójdę zawołać kogo, coby ci pomógł.

(Idzie parę kroków na prawo, zatrzymuje się, powraca, i długo bada puls i twarz Borkmana).
ELLA RENTHEIM (stłumionym głosem, ale stanowczo). Nie, tak jest najlepiej, przynajmniéj dla ciebie, Janie.
(Okrywa go lepiej płaszczem i siada w śniegu przy ławie).
(Krótka cisza).
(Pani Borkman w płaszczu ukazuje się pomiędzy drzewami z prawéj strony. Idzie przed nią pokojówka, z zapaloną latarnią).

POKOJÓWKA (przyświecając swej pani). Już, już, proszę pani, widzę ślad stóp.
PANI BORKMAN (rozglądając się wkoło). Tak jest, są tutaj. Tam wyżéj siedzą na ławce. (woła). Ello!
ELLA RENTHEIM (podnosząc się). Szukasz nas?
PANI BORKMAN (twardo). Muszę.
ELLA RENTHEIM (wskazując Borkmana). Patrz! on tu leży, Gunildo.
PANI BORKMAN. Czy zasnął?
ELLA RENTHEIM (skłaniając głowę). Snem długim i głębokim.
PANI BORKMAN (zmienionym głosem). Ello! (Zapanowywa nad sobą i pyta stłumionym głosem). Czy stało się to z jego woli?
ELLA RENTHEIM. Nie.
PANI BORKMAN (z ulgą). A więc nie z własnéj ręki?
ELLA RENTHEIM. Nie; to jakaś lodowata, kruszcowa ręka ścisnęła mu serce.
PANI BORKMAN (do pokojówki). Idź po pomoc. Pobudź ludzi na dole u rządcy.
POKOJÓWKA. Zaraz, proszę pani. (Cicho). O Jezu! Jezu!

(Wychodzi na prawo).

PANI BORKMAN (za ławką). Więc zabiło go nocne powietrze...
ELLA RENTHEIM. Zapewne.
PANI BORKMAN. Jego, tak silnego!
ELLA RENTHEIM (przed ławką). Czy nie chcesz go zobaczyć, Gunildo?
PANI BORKMAN (z zaprzeczeniem). Nie, nie, nie. (Zniżonym głosem) On był synem górnika — on, co tu leży. Nie mógł znieść świeżego powietrza.
ELLA RENTHEIM. Raczej zabiło go zimno.
PANI BORKMAN (wstrząsając głową). Zimno, powiadasz? zimno... to zabiło go już oddawna.
ELLA RENTHEIM (skłaniając głowę, twierdząco). Tak, i nas dwie zamieniło w cienie.
PANI BORKMAN. Masz słuszność.
ELLA RENTHEIM (z bolesnym uśmiechem). Umarły i dwa cienie. Zimno to sprawiło.
PANI BORKMAN. Zimno serdeczne. Więc teraz, Ello, my dwie możemy sobie podać ręce.
ELLA RENTHEIM. Sądzę, że teraz możemy.
PANI BORKMAN. My, bliźniaczki, po nad tym, którego kochałyśmy obiedwie.
ELLA RENTHEIM. My, dwa cienie nad nim — umarłym.

(Pani Borkman, stojąc po za ławką, a Ella Rentheim, stojąc przed nią, podają sobie ręce).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.