Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

To wszystko miało pozór snu.
Tak, to było senną legendą, którą przed Heleną rozkładali aniołowie, strojni w długie bizantyjskie szaty, o złotych aureolach dokoła jasnych włosów, rozkładali na kartach jej życia, nagle z szarej powszedniości zmienionych na tęczowo zabarwione o srebrnych odblaskach księgi.
Legendą było, co się dokoła niej działo, legendą, spływającą z poza błękitnych zasłon rozbudzonych uczuć, na tle akordów melancholijnych, cichych teraz już, bez żadnych wstrząśnień i dreszczów.
Gdy się tak poddała zrządzeniu losu i wyzbyła się wszelkiej szpetoty zalotności i obmyślanych z góry sytuacyj, rozpoznała, jak pięknym i bez żadnej skazy kryształem jest w rzeczywistości uczucie podniosłego stosunku kobiety do mężczyzny. Znikła sama dumna i chwilami, jak się nazywała, „przeciętna“. Powoli to, co płaskie i małe, ulatniało się z jej duszy a pozostawała sama woń, sam ekstrakt jakiegoś wdzięku w myśli, w czynach, w słowach. Ujawniało się to przez nią samą z najwyższą dokładnością i ona teraz zaczynała coraz chętniej wnikać w siebie i analizować swój stan, podczas gdy poprzednio unikała prawie rozpoznania barwy swego duchowego usposobienia.
Od rana budziła się chętnie, witając słońce i szum morza dolatujący przez okna. Wszystko teraz dla niej nabierało wdzięku na tej wysepce, wdzięku i pamiątkowego czaru. Już przez te dni kilka stworzyła sobie kapliczkę pamiątek.
Z tego okna posłyszała głos Hawrata, tu w altance po raz pierwszy zapytał ją „po co?“ i tem jednem pytaniem szarpnął całym jej pozornym rozumem. A tu, położył rękę na jej czole i tem niejako w sposób dziwny objął w posiadanie jej myśl, jej mózg, całą jej myślową, abstrakcyjną istotę. Pamiątek tych przybywało coraz więcej, bo teraz już i Hawrat poszukiwał jej towarzystwa i ciągle prawie byli razem aż do zmierzchu, rozmawiając jeszcze długo przy wejściu do pawilonu, który Helena zamieszkiwała.
Stosunek ich był teraz normalniejszy, nie tak oparty na tajemniczej podstawie. Witali się wczesnym rankiem pod świeżą zielonością drzew i owiani wonią wielobarwnych kląbów kwiatowych.
Coś świeżego, promiennego było w tem zejściu się ich porannem, coś ozłoconego w jej wspomnieniach złotym blaskiem. Dążyła do tej godziny całą myślą, a stopy jej, obute biało, biegły szybko jak dwa gołębie po jasno blond piasku alei.
On czekał na nią uśmiechnięty, z wyciągniętą dłonią, w której szybko więził jej drobną i ciągle jakby zgorączkowaną rękę. Helena zamykała wtedy oczy, aby jego uśmiech zamknąć w głębi źrenic jak kosztowny klejnot na dnie szkatułek. Był to bowiem uśmiech zupełnie inny, nie zjawiający się potem na jego ustach już w ciągu dnia całego. Było w nim nadzwyczaj wiele rozmarzenia i jakby wdzięczności za to, że ona po ten uśmiech przyjść raczyła. Później Hawrat uśmiechał się inaczej, uśmiechał się nawet wtedy, gdy był smutnym, lecz tak jak uśmiechał się wczesnym rankiem, gdy z wyciągniętą ręką stał pod baldachimem palm, nie uśmiechał się już potem nigdy.
I Helena, dla której uśmiech ten poranny był jakiemś dziwnie rozkosznem, miłosnem powitaniem, zbierała go jak rosę z kwiatu, aby zachować go w gorących promieniach na dnie swoich źrenic i na dnie swej duszy.
Ona nawzajem nie uśmiechała się, podchodząc ku niemu. Jakiś jakby skurcz nerwowy tamował jej oddech przez chwilę. Gdy jednak była już blisko niego, gdy on trzymał jej rękę w swej dłoni, promieniała nagle, rozsiewała dokoła siebie radość i pogodę. W aureoli swej białej parasolki, pod cieniem złotego ronda kapelusza, głowa jej twarzy mieniła się prześlicznemi różowemi tony.
I milcząc oboje zwracali się ku morzu i szli wolno, zamieniając ze sobą rzadkie tylko słowa. Obok Hawrata Helena nauczyła się w tym krótkim czasie ważyć swe wyrazy. Czując, jak on powoli, z pewną wytwornością, rzeźbił swoje słowa, jak widocznie filtrował myśl przez całe pokłady czystych pojęć, zanim tę myśl przyoblókł w formę mowy, Helena mimowoli zaczęła nabierać tej wytworności w milczeniu, tej subtelności w cieniowaniu swych myśli.
Chciała się do niego dostrajać we wszystkiem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad morzem, na Lido, jest cały rząd chatek plecionych o trzech ścianach i dachu, stojących otwartą ścianą zwróconą ku brzegu morza.
Chatkę taką wynajmuje się na czas obecności swej w kąpielach i tam można spędzać długie godziny, patrząc na bezmiar błękitnych wód i słuchając ich szmeru.
Helena wynajęła taką chatkę, lecz nigdy w niej nie była. Namówiona przez Hawrata, przeniosła swą instalację z altany parkowej do owej słomianej chatki i odrazu oboje upodobali sobie ten domek jak dla lalek lub pszczół, cały pleciony w dziwaczne desenie.
Rozścielono na podłodze dywan, składane fotele przyniesiono od przekupnia giętych mebli, trzcinowe stoliczki służyły za gierydony, zielona zasłona upięta została u wejścia. Zasłona ta jednak była zawsze podniesiona, bo tak Hawrat jak i Helena pragnęli poić się widokiem zmiennych, dziwnych fal, które zdawały się być kameleonem olbrzymim, mieniącym się w słońcu.
Delikatne, niezmiernie jasne, pastelowe barwy wody morskiej miały tony seledynu, to znów przybierały barwy różanej jutrzenki.
Czasem ta różowość tak bladła, iż zdawała się być raczej pod falami, niż stanowić ich barwę; nagle zupełnie zamieniała się w jednostajny, czarujący błękit omdlewający i rozkoszny. Po tym błękicie przelatywały całe sznury pereł piany o srebrnych i złotych połyskach. Często słońce zapalało snop iskier w takim sznurze i iskry te przebiegały jak błyskawica błękit morza i ginęły, wchłonięte pogodną jednostajnością wody.
Nigdy prawie nie ukazywały się tu ani barki, ani statki. Czasem tylko gdzieś w oddali chyżo mknął jakiś żagiel. Mknął po fioletowej linji, która zlewała się z bielą horyzontu i przepadał tak tajemniczo, jak tajemnicze było jego zjawienie.
Helena i Hawrat w chatce swej plecionej lubili śledzić te statki. Skąd przyszły? Dokąd idą? Kto są ci ludzie, którzy zjawiają się tak nagle, jak duchy niewidzialne i kierują szeleszczącem skrzydłem żagla i spieszą, gnani jakąś fantazją lub potrzebą.
I Hawrat wtedy zaczynał powoli, cicho, jakby z żalem mówić o swej własnej wewnętrznej tęsknocie za taką ciągłą podróżą, za takiem pojawianiem się i znikaniem w promieniach słonecznych. Śmiał się, iż było w nim coś z Erumanzeli, których ciągłą wędrówkę rozumiał. Helenie zdawało się, iż słyszy odbicie własnych myśli. Tak i ona do niedawna pragnęła zmiany podróży i ciągłych wrażeń. Obecnie nic już nie pragnie, lecz gdyby on miał na skrzydłach takiego żagla niknąć w przestrzeni, zdaje się, i ona udałaby się śladami tej fioletowej linji, jakby zmuszona już teraz do dalszej wędrówki. Bo ma wrażenie, jakby znalazła kres, doszła do jakiejś zakreślonej mety. Leżąc tak wpół w plecionym fotelu, owiana lekkim, białym muślinem przejrzystej sukni, chwilami odpoczywa w półśnie, otulona jakby mgłą, poza którą przesuwają się całe procesje najczarowniejszych widoków. Ciało jej, leniwe trochę z natury, leniwą robi myśl i zaczyna potrosze odbierać jej dawną lotność. Cała myśl Heleny obecnie koncentruje się w pobliżu niej, nie wybiega poza próg chaty, jakby uwięziona dokoła postaci Hawrata.
Nie jest to jednak to uspokojenie łagodne i miłe, jakiego doznawała we Lwowie, w obecności Weryhy. Jest to raczej znużenie rozkoszne, którego doznaje umysł ludzki po zbytniem przepracowaniu duchowem. I ten spokój teraźniejszy wydaje się Helenie chwilami oparty na jakiejś niezwykłej, niepokojącej podstawie. Poza tą osłoną mgły, która ją ciepło owija, Helena odczuwa całe światy, w których zdają się krzyczeć z trwogi i łkać z rozpaczy jakieś beznadziejne widma. Ten odcień w jej usposobieniu jest tak chwilami silny, iż mimowoli serce jej zaczyna bić mocno i pot występuje na czoło.
Kto skarży się? Kto łka? Kto trwoży?... Helena nie wie, ale czuje to, czuje wybornie. To, co się na nią czai, to co jest w przestrzeni jakby tylko oddzielone pajęczą nicią obecności Hawrata, istnieje złowrogo rozżarte i nieubłagane.
I Helenie się zdaje, że wystarczy tylko oddalenie się od niej tego człowieka, aby to nieubłagane rzuciło się na nią z całą mocą.
I „on“ zaczyna stawać się dla niej koniecznością jej istnienia, ten „on“, którego niedawno nie znała zupełnie i będąc z nim w jednem mieście, nie wiedziała o nim nic, nie pragnęła spotkać się z nim kiedykolwiek.
— Jesteśmy jak gałęzie drzew! — powiedział do niej kiedyś Weryho!
A ona mu odparła na to:
— Chcę mieć swoją wolę!
Burzył się gmach „jej woli“. Już w Wenecji nie pragnęła tej tęczowej miłości, zrażona brutalnością tamtych dwóch mężczyzn. Przeciwnie, na Lido broniła się już zawzięcie przed każdą nawet podobną myślą i pragnęła pozostać samą.
Jedna chwila wieczorna, jedna trwoga jej duszy i oto jak przeznaczenie z ciemnej głębi nadszedł on po to, aby stać się koniecznością jej życia.
Wolna wola!
Helena powoli przeniosła swój wzrok z bezmiaru morza na siedzącego u wejścia do chatki mężczyznę.
W jasnem oświetleniu popołudnia słonecznego profil jego niezwykle ostro odcinał się w przestrzeni.
Helena widziała go tak z boku i śledziła teraz doskonałość jego rysów i rozkazujący sposób trzymania głowy. Wpatrzony w dal, siedział tak nieruchomo, iż zdawał się nie oddychać nawet. Ręce splótł na kolanach energicznym giestem. Poza nim zielona zasłona, podniesiona ku górze, tworzyła całą masę drobnych fałd. Od tego człowieka aż biła jakaś wewnętrzna moc i siła. Zarazem czuło się, że jeśli zniży się dobrotliwie do łagodnej, wdzięcznej pieszczoty, to łaska ta nabierze podwójnej wartości, jak klejnot drogocenny, podany w stalowej oprawie. Myśl jego umiała być bez trwogi. Nie była nigdy i niczem spętana. Biegła mimo wszystko z całą mocą tam, kędy ją dusza wysyłała.
I to napełniło trwogą Helenę.
Ta siła, ta moc, zdawała się być antytezą jej bezsilności, jej słabości moralnej. Czy ten człowiek zaś podlegał teorji kontrastów, czy przeciwnie, pragnął, aby dusza z nim idąca społem była równą mu, silną i mocną, tego Helena odgadnąć nie była w stanie.
Ból chwilowy, dojmujący, zamroczył jej myśl.
Czy nie jest on przypadkiem jednym z tych orłów, które strząsają skrzydła, niebaczne, że do tych skrzydeł przylgnął drobny, znużony motyl? Czy on nie otrząśnie tak skrzydeł i nie uleci tam, dokąd go myśl i pragnienie zawiedzie?
Patrzał teraz prosto w słońce, które ciężkie, złote, gorące zawisło nad morzem, rozlewając dokoła siebie aż białe światło. Szafirowe jego źrenice, wlepione w olśniewający blask, silnie i bez trwogi zdawały się chłonąć w siebie światło i żar.
Zdawał się być od niej bardzo dalekim, cały zanurzony w jakiejś tajemniczej kontemplacji, w jakiejś rozmowie z samym sobą i własną myślą.
Helena patrzyła ciągle na niego i to jego chłonięcie w siebie słonecznego blasku zdawała się odczuwać na sobie w dziwny sposób. Pomimo, iż była w cieniu, zdawało się jej, iż patrzy wprost w słońce i przyjmuje jego żar i światło.
Stawała się tak powoli jego odbiciem i przez niego zaczynała odbierać wrażenia. A wrażenia te musiały w jego duszy odbyć cały proces dojrzewania i upiększeń, bo każde obecnie najprostsze takie wrażenie, które pochodziło od niego, napełniało jej duszę wielkiem zaspokojeniem.
Tak czuć i myśleć powinna była od początku swego istnienia, myślała, gdy pozostała sama, tak, nie inaczej. Wiele jednak znajdowała punktów w wrażeniach, które przedstawiały jakby jakieś ciemne próżnie. I to zaczynało ją dręczyć i niepokoić.
— Czuję — że nie będę mogła mu dorównać nieraz — myślała — co począć!...
On w tej właśnie chwili, siedząc tak naprzeciw słońca, zdawał się być jakiemś uosobieniem siły gotującej się do walki w bezbrzeżnem, mistycznem prawie skupieniu. Kilka razy w rozmowie z Heleną rzucił jej te słowa „obowiązki moje społeczne“ — i zaraz potem zapadał w stan takiego zamyślenia. Raz, gdy Helena zapytała go — po co przyjechał do Lido, skoro się nie leczy — odparł z uśmiechem:
— Gotuję się do walki!
Jakaż była ta walka człowieka, który zdawał się pokonywać z łatwością największego wroga, bo samego siebie, do czego jej także nieraz się już przyznał, mówiąc: potrafię, gdy chcę, to i owo swej duszy nakazać. Jeśli potrafił — dlaczego miał walczyć? Z kim? Czy Helena nie mogła odgadnąć tych przeciwników.
I teraz siedząc tak opodal niego, ona nie wie, iż on nie do niej zmierza duchowo. Pewna zazdrość, bojaźń ją opanowuje. Pragnie dowiedzieć się więcej.
— Pan myśli... teraz... o tem, co pan nazywa swemi społecznemi obowiązkami — zapytała półgłosem.
Hawrat nie oderwał oczu od tarczy słonecznej.
— Tak! — odparł — tak, myślę o tem i ważę swe siły. Nie wiem, czy podołam.
— Pan wszystkiemu podoła, co sobie w umyśle obierze — odparła Helena, a głos jej drżał lekko — pan nie jest taką jak ja istotą bez woli i siły. Pan mi się wydaje uosobnieniem energii i woli.
— Tak... zrobiłem już w mem życiu bardzo wiele — lecz jeszcze tyle pozostaje mi do zrobienia, tyle jeszcze mogę zrobić. Życie jest tak krótkie...
Umilkł znów, bo słów nie siał garściami i Helena czuła, że jej w tej mierze nic więcej nie powie — pozostawi jej zagadkę i coraz większą tajemniczość, jaką się otaczał.
Smutek ją ogarnął wobec tego człowieka, który tak w przestrzeń słoneczną rzucał z prostotą słowa „zrobiłem już dużo w mem życiu!“.
— A ja nic jeszcze nie zrobiłam, ani pięknego ani dobrego! — wyrzekła szczerze, jakby chcąc tą szczerością okupić swe błędy.
On zwrócił teraz na nią swój wzrok przepełniony jasnością słoneczną.
— Tak... pani jesteś jedną z tych wybranych. Niańki mówią, że wróżki nad kolebką takich dzieci czuwają. Jesteś piękną, bogatą... tak, tak. Gdybyś chociaż umiała zrozumieć dobrze to, co inni dla rozkoszy takich jak ty zrobili... Ale ty zdaje się i tego nie umiesz. Ty nie potrafisz odczuć dzieła sztuki?
Helena podniosła się prawie do połowy w fotelu. Jakto? Więc i to on jej odbierał? Tę umiejętność w odczuwaniu artystycznych wrażeń, którą zdawało się jej, posiadła w wysokim stopniu?
On zrozumiał jej gest i łagodnym ruchem ręki uspokoił ją.
— Wiem, co mi pani powiesz... dużo widziałaś i przetrawiłaś w sobie banalnych szablonów. Lecz powiedz mi — ty, która możesz sobie na taki zbytek pozwolić — czy masz jakie ukochane dzieło mistrza, coś, co stało się twoim ideałem piękna? Czy możesz mi ten ideał wskazać? Kochasz którego mistrza czy to dłuta, czy pędzla, czy słowa? Powiedz mi ty, która czytasz „Ecrany“ Bourgetowskie, do jakiego idealnego konturu, wypełnionego barwą i marmurem, do jakiej harmonii tonów lub poezji zwracasz się w chwili znużenia i przesycenia powszedniemi wrażeniami? Namyśl się i powiedz. Ja czekam!
Helena milczała.
Rzeczywiście, nie miała takiego ideału, nie miała takiej esencji piękna, do któregoby się zwróciła w myśli z lubością i rozkoszowała się bodaj jego wspomnieniem. Weryho kazał jej budować z dzieł drugich — dzieło własne. Ona zaś sama pozwalała swemu umysłowi przyjmować pewne wrażenie, lecz nie sortowała ich nigdy, nie klasyfikowała, nadto leniwa i nie czująca tego potrzeby.
Tak, Hawrat miał rację, nie będąc artystką, mogła przecież wziąć już gotowe jakieś arcydzieło mistrza, przyswoić je sobie i uczynić zeń nieodstępnego duszy swej towarzysza. Powoli arcydzieło to nabrałoby dla niej pewnego życia, zespoliłoby się z nią samą.
W ten sposób, nie będąc twórcą, mogłaby zostać tem, co artysta w chwili natchnienia stworzył. I żyłaby w tem pięknie, w tej doskonałości bezgranicznej, cała pogrążona w artyzmie, jak słońce w opalonych mgłach powstających zórz.
Ona to myśli wszystko, myśli, patrząc przed siebie, z takim nagłym smutkiem, jakby ujrzała zmarnowanie swego życia na szczątki bezużyteczne, ciemne i nie błyszczące.
Równocześnie Hawrat zdaje się czytać w jej myślach jak w księdze i mówi głośno to, co ona odczuwa.
Tak, mogła — nie będąc artystką — być artystycznem dziełem.
Nagle Helena porywa się z uśmiechem radości.
— Ale tak! Ja jestem artystycznem dziełem! — woła triumfująco — co więcej, ja sama jestem artystą, bo to piękno wytwarzam sama, nadając sobie znaczenie pięknych linii, barw i gestów.
I powoli, jakby wpółsennie, opowiada Hawratowi, jak piękną, jasną i czystą w linjach uczuła się kilkakrotnie, skąpana cała w zielonym blasku dziwnego oświetlenia. Sama była piękną i widziała się dokładnie. Sama rozumiała własny wdzięk i doskonałość i wolą swą zwiększała jeszcze ten wdzięk i tę doskonałość. Po cóż miała sięgać do skarbnic cudzych ideałów, stworzonych z marmuru lub amalgamatu farb, ona była sto razy wyższem i piękniejszem dziełem, bo żywem i jej samem podległem.
On słuchał jej w milczeniu i dopiero teraz zdawał się dostrzegać, jak była doskonale piękną.
Ożywiona mimowoli, z oczyma przymkniętemi, cała biała w swych draperjach, niezmiernie ponętna a pełna jakiejś skromności w układzie ciała, zdawała się być rzeczywiście żywym posągiem na tle złotawem słomy i trzciny.
Głowa jej była trochę cofnięta w tył i spoczywała na złotawo-zielonej poduszce, haftowanej dyskretnie w wielkie liście. Z całej twarzy najsilniej występował owal prześliczny i nieskażony, rozpływający się w bieli muślinu, splisowanego pod szyją.
Ręce, wpół obnażone, wąskie, długie, przeźroczyste prawie, leżały wyciągnięte na jej kolanach.
Odwróciła je dłoniami do góry i dłonie, te zabarwione lekko różowo, wyglądały jak dwie muszle, spoczywające nieruchomo wśród śnieżystej piany.
Hawrat patrzył na nią długo i przeciągle. Słuchał, jak głos jej drgał w powietrzu leciuchną, jednostajną nutą.
Nie było tam drażniących ucho spadków ani intonacyj.
Ta kobieta mówiła jedną linją, jakby odczuwając instynktownie, że głos ludzki w pewnych chwilach powinien płynąć a nie wić się w zygzakach.
Tak, jak spoczywała teraz biała cała na złotem tle z tym głosem sennym i miłym, była rzeczywiście uosobieniem harmonji, jakimś akordem melodyjnym, kwiatem rzadkim i artystycznie skomponowanym.
Hawrat pozwolił jej mówić długo i nie przerywał tej legendy, jaką ona snuła dokoła swej piękności i siebie samej, owijając się w ten sposób w draperję wzorzystą, tkaną mirjadami gwiazd. Widział ją powstającą z tego złotego tła i zjawiającą się przed nim w zielonem świetle, które na jej włosy, ramiona, stopy, fosforyczne smugi kładło. Poco miała szukać obcych pojęć o pięknie, skoro wystarczał jej własny gest, własna biel marmurowego ciała, własna linja jej ręki wyciągniętej w przestrzeń. I w tem co mówiła jeszcze, przewijało się coś zupełnie odrębnego.
Nie miała w sobie pogańskiej bezwzględności w uwielbieniu własnej piękności. Była w tem raczej jakaś śliczna, pokorna wdzięczność za to, że mogła być piękną i stwierdzać sama ten czar swej piękności. I cała oryginalność, a zarazem prawdziwie artystyczna natura tej istoty owionęła go jak przepyszny zapach świeżo rozkwitłej akacji. Poco rzeczywiście miała się ona zwracać do martwych posągów, do płócien, do tonów muzyki, skoro cała miała w sobie artyzm posągów, obrazów i melodji i odczuwała go tak wytwornie.
W źrenicach Hawrata odmalowało się nagle pojęcie i odczucie jej potęgi bezwiednej. Widocznie było to uczucie niezmiernie silne, bo ona w lot została niem jakby porażona i zamilkła nagle, strwożona, by on nie wziął jej słów za chęć przechwałki, kokieterję w szpetnym kierunku. Delikatny rumieniec zabarwił jej lica. Usta jej zacięły się w milczeniu, lecz ręce pozostały nadal nieruchome na podstawie jej kolan, jak dwie konchy różowe na tle białej, delikatnej piany.
Zapanowało między nimi milczenie.
Ona strwożyła się tą ciszą, gdyż nie mogła dokładnie zdać sobie sprawy ze stanu jego duszy.
Lecz on, zapatrzony w nią, nie spieszył się ze słowami.
Widocznem było, iż rozkoszował się nią, jej widokiem, przebrzmiałem echem jej głosu, jak dziełem prawdziwej sztuki. Oczami swemi obejmował ją całą i bez cienia zmysłowości napawał się jej harmonją.
Lecz ona, zaniepokojona jego milczeniem, zapragnęła je przerwać, choćby kosztem rozwiania ułudy.
— Jeżeli źle zrobię... — wyrzekła cicho — powiedz mi pan i wskaż, w jakim kierunku mam skierować moje poszukiwanie artystycznego ideału. Skończonej harmonji nie znajdę. Wyobraźnię moją zawsze w grę wprowadzić będę musiała. Lecz jeśli to pozwoli mi udoskonalić me pojęcia i da mi esencję rozkoszy życiowej, powiedz mi, gdzie znajdę choćby szkielet, na którym będę mogła rozpiąć moje złote siatki, z których utworzy się całokształt mego ideału?
On jeszcze milczał chwilę, jakby chciał nietylko przedłużyć swe wrażenie, ale i nadać wagę tej niepospolitej chwili, która znów miała być etapem w ich wzajemnym stosunku.
— Nie — wyrzekł — nie szukaj pani ideałów stworzonych z potrzeby wypowiedzenia się innych dusz... Jesteś sama rzeczywiście bardzo piękną i doskonałą harmonją. To wielki, drogocenny dla ciebie dar...
Urwał i wreszcie dodał po chwili:
— I wielka rozkosz dla drugich!
Znów pozostali milczący wobec wspaniałej, pastelowo-delikatnej przestrzeni morza. Tarcza słoneczna była teraz naprzeciw drzwi ich chaty i zazłociła im brylantowym blaskiem wnętrze ich schroniska. Cała słoma, z której splecione były ściany, zdawała się nabijana złotemi gwoździkami — mata na podłodze miała pozór rozścielonych promieni.
Przed nimi i woda teraz zaczynała pokrywać się złotemi strzałami, roztapiającemi się co chwila w snopach opalowej piany.
Światło, złoto, harmonijny szmer fal i oni oboje milczący, zapatrzeni w siebie, jakby nagle zrozumieli, że sami są równie piękni, równie harmonijni i zestrojeni swą niepospolitą pięknością po to, aby się uwielbiać wzajemnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.