Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Helena przestała wychodzić ze swego pokoju.
Całe dnie leży na wpół odziana na otomanie i poddaje swój umysł najbardziej dręczącym myślom.
Ciągle przypomina sobie, to jest stara się przypomnieć uczucia, jakich doznawała w chwilach owej trwogi. Było ze mną to lub tamto... zdawało mi się to lub to.
Lecz dokładnie przypomnieć sobie nic nie jest w stanie. Przeciwnie, powoli te wrażenia zacierają się nawet w jej umyśle.
Wychudła i pobladła bardzo. Upał szalony, jaki panuje, nie wprowadza żaru do jej ciała. Ciągle jest zziębniętą i drżącą. Cierpi moralnie i fizycznie. Służba zakładowa niepokoi się tą milczącą, bladą cudzoziemką, która jest widocznie szarpana jakimś wewnętrznym niepokojem.
Pokojówka proponuje sprowadzić lekarza.
Helena odmawia.
Nikt nie zdoła jej odczuć i zrozumieć.
Ten, który ją odczuł i zrozumiał, nie istniał, był wizją, był tchnieniem, był snem.
Kto wie? Może to właśnie był taki duch czyjś, który odbiegł i błąkał się po świecie.
Oczyma cudownej chwili dojrzała go Helena, jego wizję wtedy, gdy była sama wizją!
Tak, tak, nic innego.
Cicho, lekko, jak dwa pielgrzymujące duchy, zeszli się na tem ciemnem wybrzeżu pod baldachimem gwiazd.
Gorąco, moc, siła, jaka z niego w nią płynęła, była mistyczną siłą, mocą, żarem.
Rąk jego Helena nie czuła nie swem ciele.
Ręce jego dotykały wizji jej rąk i głos ten harmonijny, drżący, to był szum fal, kształtujący się w słowa i w myśli.
Helena, doszedłszy do tej konkluzji, iż nieznajomy był wizją i to wizją czyjegoś zabłąkanego ducha, uczuła pewną ulgę.
— Dlaczego mam szukać go między żyjącymi? — myślała — powinnam czekać znów tej cudownej chwili. Wtedy on znów stanie przy mnie i ujrzę go tak, jak go widziałam wtedy. A może stanie się to w dzień jasny, w dzień słoneczny. Objawi mi się żywiej, wyraźniej...
Powstała ze sofy i zbliżyła się ku oknu.
Wieczór był i cały park tonął w blaskach elektrycznych.
Zdaleka błyszczały srebrem okna oranżerji. Z klombów, w zbyt jaskrawie błyszczącem świetle występowały bukiety róż, które zaraz poza sobą rzucały czarne, ostre cienie.
Piasek alei zdawał się być śnieżno białym, obramowany wałem czarno przystrzyżonych cierni.
Tu i ówdzie snuli się przechodnie, głosy ich dolatywały do ucha Heleny.
— Żywi! — pomyślała z pewną goryczą — żywi!...
Zdjęła z okna mustikierę i oparła się o ramę.
Stałą tak nieruchoma, zapatrzona w ogród.
— Żywi... — pomyślała — to nie mój świat, ja do nich należę tylko chwilowo. Ja żyję tamtem życiem, tamtą chwilą... jak on, jak on!
I nagle, tuż pod swojem oknem, usłyszała głos męski, który mówił po polsku:
— Dobrze, jeśli pan chcesz, pojedziemy jutro do Santa Maria dei Frari, przekonasz się pan, że ja mam rację!...
Helena uczuła, że cała krew jej zbiegła do serca, a potem uderzyła do głowy.
Ten głos!
To był on! Jej wizja, jej nieznajomy. Poznała go odrazu — przeczuła go.
Starała się zebrać zmysły, ale drżała cała. Pomieszanie jej było zbyt wielkie. Porwała się ręką za skronie.
Żył! żył! — był od niej o parę kroków! Co mówił nie wiedziała, nie rozumiała słów. Słyszała tylko jego głos niski o harmonijnym brzmieniu. Wreszcie zdołała się opanować. Wychyliła się poza okno.
Dojrzała już tylko dwie czarne sylwetki mężczyzn, idących w głąb parku. Jeden z nich był nizki i otyły, drugi znacznie wyższy. Miał na sobie narzucony ten sam płaszcz i Helena odrazu poznała sylwetkę tego, za którym tak niewolniczo szła po wybrzeżu wśród szumu fal.
Cofnęła się w głąb pokoju.
Pierwszą jej myślą było biedz do parku.
Lecz natychmiast z chwilą, gdy przyszła do poznania, że ów nieznajomy nie jest wizją, lecz człowiekiem z krwi i kości — obudził się w niej wstyd i poczucie konwenansów.
— Nie zrobię tego — pomyślała — on widocznie nie pragnie mnie poznać, skoro nie starał się nawet dowiedzieć, kim jestem. Narzucać mu się nie będę!
Łamało się w niej jednak coś i wołało — precz konwenanse — czy nie czujesz, że ten człowiek pochwycił twą duszę za skrzydła i wleczesz się za nim teraz bez siły swej i woli.
Szaleństwo!
Ten fakt realnego istnienia swej wizji zaczął budzić w niej chęć postawienia i siebie na realnym gruncie.
Założyła mustikierę — i zapaliła elektryczność.
Zarzuciła na ramiona batystową matinkę oszytą puchem koronek.
Obejrzała się po pokoju.
Uderzył ją niemile nieład, który panował dokoła. Biel jej sukien i bielizny, koronki i falbany, spódnice rozrzucone, kłębiły się po dywanie i meblach. Na srebrnem lustrze była duża warstwa kurzu.
— Sensu niema — pomyślała — ten człowiek je, śpi, mówi, żyje — podczas gdy ja jestem bliska pomieszania zmysłów.
Niecierpliwie zaczęła wszystko sprzątać i układać w kufrach i szafie.
Wreszcie stanęła przed lustrem.
— Jak ja wyglądam! — pomyślała, przerażona swą bladością i dziwnym wyrazem ócz, który bardzo zmieniał rodzaj jej urody.
Zaczęła czesać włosy i wciąż wpatrywała się w lustro.
Śmierć! No więc cóż? Wszakże o śmierci dawno wiedziała. Po co wmawiać w siebie, że to dopiero on odkrył przed nią, że śmierć się zarysowuje. I tem miałby już uwięzić jej duszę?
Szaleństwo!
Uczesawszy nadzwyczaj starannie włosy — ułożyła się do snu.
Zagasiła elektryczność i leżała tak okryta cienkiem prześcieradłem, pod którem znaczyło się jej śliczne, trochę wątłe, ale nadzwyczaj kształtne ciało.
— Chciałabym wiedzieć, kto on — myślała delikatnie, jakby dzierżgała koronkę — skąd — czy ze Lwowa, czy z Królestwa, czy z Poznania. Mówi jasno, otwarcie, bez żadnego akcentu... tylko ma głos, głos... och! jaki głos...
Przedstawiać go sobie chciała realnie, jak najrealniej, jak najwięcej po ludzku. Mimo jednak tych usiłowań przychodziło jej to z trudnością wielką.
Ciągle szybowała wyobraźnią na ciemny brzeg morza, pod sklepienie gwiazd — i widziała siebie bladą i nieruchomą w rękach nieznanego człowieka, którego twarz i postać ginęła w cieniu, a słowa otwierały przed nią nagle horyzonty nadzwyczajnych i szerokich jak tarcza słoneczna myśli.
I ta chęć sprowadzenia, ściągnięcia go na grunt realny, ziemski — z obłoków zjawiskowych — zaczęła dręczyć ją niewypowiedzianie.
Czuła, że zadaje gwałt samej sobie, że z wyżyn ściąga się przemocą na niziny brutalne i przykre.
Zdenerwowana usiadła na łóżku i zaczęła się wpatrywać w okna.
Elektryczność zagasła, a tylko ciemne konary drzew rysowały się wyraźnie za siatką mustikiery. Noc była przejrzysta i jasna. Zielona siatka barwiła wszystko w pokoju szmaragdową, dziwną barwą.
Helena zesunęła się z łóżka — owijając się prześcieradłem jak draperją. Powoli podsunęła się ku oknu i oparła się o stojący przy niem wysoki, angielski, z białego drzewa fotel.
Spojrzała na swe ręce, spojrzała na całą siebie, na draperję miękiego batystu, który dokładnie przylegał do jej bioder i nóg i kryjąc bose stopy, stał się śnieżnem kołem na jasnej posadzce.
Wszystko miało barwę szmaragdu, tę samą barwę, w jakiej kąpały się reichenhallskie noce. Z oddali — zamiast jodlerujących głosów tyrolskich dziewcząt, dochodziła kołysanka morza, jękliwa i monotonna, pełna rzewnego wdzięku. I znów była dokoła niej cisza, była piękna, była czarowna barwa zieleni, przechodzącej w srebro na załamach ciała lub fałdach batystu.
Poruszyła lekko palcami, jakby próbując, czy ta szmaragdowa toń, która ją owionęła, nie zniknie w tym ruchu. Na załamach palców, w paznogciach dostrzegła migocące srebro. Była cała jak inkrustowana srebrem, szmaragdowa statua. Czar owładnął nią całą. Doznała znów dawno nieodczuwanej estetycznej rozkoszy.
Czuła się piękną w barwie i kształcie.
Czuła się wizją lotną i nie cielesną.
Widziała się nie jak w grozie śmierci, ale przez pryzmat pojęcia o pięknie barw i linji.
I myśląc o tym, który przed chwilą znikł w oddali pod cieniem drzew — i jego przystroiła w piękno barw i linij.
— Niech on dla mnie dziś jeszcze pozostanie wizją i duchem — myślała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.