Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLV.

Cichutko służąca wyszła z pokoju, zaniepokojona milczeniem i nieruchomością Heleny.
Zmierzchało się już zupełnie. Lila sinawy zachód przechodził w ciemną szarość. Niebo, nadzwyczaj pogodne, miało jednak tę niezdecydowaną barwę, którą miewają tła niebieskie o jesiennych zachodach słońca. Helena leżała na szezlągu, odwrócona twarzą do ściany, w płaszczu i bucikach tak, jak powróciła z ulicy.
Była tak blada, iż zdawało się, że wszystka krew z niej spłynęła. Długie rzęsy przymkniętych powiek rzucały cień na jej blade policzki. Oddychała tak lekko i wolno, że zdawać się mogło, iż nie oddychała wcale.
Od chwili powrotu do domu, nie wymówiła ani jednego słowa. Lekko dostrzegalnym gestem usunęła służącą i odrazu upadła na szezląg, aby pozostać na nim, jak martwa długie godziny popołudnia.
Kilkakrotnie pokojowa zaglądała do sypialni, wreszcie sądząc, że Helena śpi, usunęła się zupełnie.
Tymczasem Helena była wpół przytomna i doznawała uczucia, jakby bezustannie płynęła w lodowato zimnej przestrzeni. Nie mogła zebrać myśli — nadto wielką pustkę czuła pod czaszką, a z zewnątrz nie spływało ku niej żadne wrażenie.
Leżała tak długo, aż nagle oprzytomniała. Otworzyła oczy i wśród zupełnej prawie ciemni starała się rozróżnić otaczające ją przedmioty. Gdzieniegdzie bielał jakiś mebel, migotał słabo srebrny punkcik. Helena z szalonym wysiłkiem zaczęła przypominać sobie wszystko. Przeszła tak całą swą cierniową drogę miłosną, punkt po punkcie i zatrzymała się na chwili, w której oczy Hawrata i jego żony spoczęły na tragicznej postaci ojca Fedka, który zdawał się straszną boleścią swoją łączyć ich myśli i duszom dawać źródło do jednych i tych samych dążeń, czynów i pojęć.
— Tak, oni się rozumieją — pomyślała i to przeświadczenie przejęło ją strasznym bólem.
— Czem jestem w jego wspomnieniu? — była to myśl następna — czem?
Jęknęła cicho i z wysiłkiem zwlekła się z szezląga. Czuła, że znów zapada w to odrętwienie, w ten stan półsenny, który przejmował ją odrazą i trwogą. Niedołęstwo — brak sił nawet do cierpienia — lepiej znosić ból, niż leżeć tak nakształt kamiennej bryły.
Ku oknu się powlokła, roztrącając wyciągniętemi rękami porozstawiane sprzęty. Czuła, iż na jej czoło występuje zimny pot. Chwilami nie widziała już nic — czarna płachta, gęsta i nieprzebita wzrokiem, zasłaniała jej wszystko. Wówczas orjentowała się dotykaniem przedmiotów.
— Tu fotel, tu tualeta, tu etażerka... zaraz będzie okno.
I dostała się wreszcie do owego okna, które teraz wydawało się jej upragnionym portem. Uczepiła się rygla i otwarła je na rozcież. Prąd zimnego powietrza uderzył na nią całą falą, przywracając jej znów wzrok i przytomność.
W dużym kwadracie nieba, widocznego pomiędzy oficynami, dostrzec było można gwiazdy, niepewne jeszcze i lekko drgające, tak jak tam w Luzernie nad tarasem Wilhelmshöhe.
Helena wzniosła swe oczy ku górze i nagle jakaś dziwna, niewytłumaczona otucha wstąpiła w jej serce. Zdawało się jej, że niema dla niej miejsca na świecie.
— A przecież...
I to, co odczuła w Luzernie, gdy garnęła się do czystości gwiaździstej przestrzeni, gdy rwała się na wyżyny nie spodlone dłonią ludzką — spotęgowało się w niej w tej chwili z taką mocą, iż rwało nią całą, tak, jakby wyrosły jej skrzydła i niecierpliwie podrywały się do lotu. W tej chwili potężnej i wielkiej odzyskała swą piękność, szlachetność i stała się tem dziełem sztuki, podniesionem do wysokości ideału — duchową wyższością.
— Taką umrzeć! Taką!... — myślała z coraz więcej potęgującą się mocą — czuję, że jestem w tej chwili oczyszczoną i udoskonaloną!
Wpatrzyła się w gwiazdy szeroko otwartemi źrenicami. Bladość jej twarzy miała tony alabastru. Ręce nerwowo wzniesione w górę błagały miłosierdzia. Szare fałdy jej szaty opływały ją majestatycznie i surowo. Linje jej ciała ginęły, lecz smukła, szara sylwetka przecudnie rysowała się na tle roztwartego okna.
Lecz najbardziej czarujący był wyraz jej twarzy, która nigdy jeszcze nie nosiła piętna tak wzniosłego uduchowienia, jak w tej chwili.
Było tam tyle rezygnacji jakby dobrowolnej i bolesnego pragnienia ku uduchowieniu się zupełnemu, że niemal łuna biła z tej twarzy, bielącej się wśród rozwianych, ciemnych włosów.
— Taką umrzeć! Taką!...
I oto, jakby przyzwana siłą woli, nadeszła na Helenę chwila trwogi, chwila śmiertelnej agonji, która nieraz już spadała na nią, jak potwór ukryty. Lecz teraz to śmiertelne zimno, zwiastujące jej zbliżanie się owej chwili, było raczej powitane przez nią radosnem pozdrowieniem i rozkoszą.
Odgarnęła włosy z czoła okrytego potem i był to jej ostatni gest.
Bo od tej chwili, asystowała już nieruchoma i niema tej mistycznej, tajemniczej tragedji, która ją dawniej wprawiała w stan walki i szału.
Tak, dawniej walczyła, aby tę część siebie, która odłączała się od niej i stawała się nią drugą, powstrzymać i zmusić do powrotu. Lecz w tej chwili z całą słodką rozkoszą Helena wytęża wszystkie swoje siły, aby ułatwić tej drugiej to oderwanie się i skoncentrowanie się w lekką, doskonałą, czarującą całość.
Bo czarem było to, czem stawała się w tej chwili, czarem, wonią, jasnością, światłem. To wszystko, co przeczuwała w sobie, zaczęła teraz wyczuwać dokładnie. Hawrat, Weryho — zginęli — nie istnieli w jej pojęciu obecnem. Jedynie tylko Lala zamajaczyła gdzieś w przestworzu, Helena jej ducha prymitywnego, kryształowo czystego w tej chwili zrozumieć i przejrzeć mogła, bo sama stawała się tą prymitywną, kryształową lampą, w której wieczny ogień i światło płonąć mogło.
— Najdoskonalsza piękność... najwyższy spokój. — Była to jej ostatnia myśl.
Cicho, prawie bez szelestu — szaro odziane ciało Heleny zsunęło się na ziemię. Duch jej uleciał w przestwór, unosząc ze sobą z rysów jej twarzy, wyraz czarującej piękności, jaką przed chwilą przepojone były.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz dzienniki doniosły, iż pani Helena W., właścicielka kamienicy przy ulicy Zygmuntowskiej, zmarła nagłą i niewytłómaczoną śmiercią. Sekcja nie wykazała żadnego zaburzenia w organiźmie. Śmierć tę podciągnięto pod kategorję — śmierci nerwowych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.