Jędrek (Lange)
Sir Jonatan Robinson był w rozpaczy. — Wiosna
W zieleń uhaftowała pól szerokich krośna,
I oddech jej zefirów życiodawczych pełny
Bujnem kwieciem uśnieżył plantacye bawełny
I zdało się, że piękny będzie zbiór. Lecz latem
Były żary ogniste. — Gorejąc nad światem
Niby Tyfon ogromny — z złowieszczemi szumy
Słońce niosło bawełnie śmiertelny jad dżumy.
I na krwawych promieniach niszczyciele duchy
Ku łanom — bielejącym jak motyle puchy,
Albo stada owieczek na zielonej łące,
Zleciały drobnych stworzeń tysiące — tysiące —
Leciały — skąd? — nikt nie wie. Z nad równika żarów,
Jak niezmierzona chmura powietrznych talarów.
I słońce zakrywały swym czarnym ogromem
I padły na bieliźnie pól śmiertelnym gromem.
Niepowstrzymane roje szarańczy — bicz boży —
Którego nic nie wstrzyma i nic nie zatrwoży,
Ni wodotryski nafty — ani armat huki —
Płyną, coraz się w szersze rozlewając łuki...
Płyną w szklanym pobrzęku muzyki skrzydlatej,
Płyną — płyną i płyną, niszcząc białe kwiaty.
Urodzone z słonecznych ogni rozpalonych,
Legły, na stadach owiec, w kwiaty przemienionych —
I to, co umaiły wiosenne zefiry,
Przemieniła szarańcza w beznadziejne kiry.
Wszystko pożarła ciżba ta niezwyciężona:
Tu był wątek rozpaczy Sira Robinsona.
I, gdy szedł wśród tych krzaków, co rzadkiemi grupy
Sterczały na zagonach niby kościotrupy,
Na żaden ból nieczuły — ten yankes plantator —
Łzy miał w oczach, gryzł wąsy, przeklinał ekwator,
Gdzie w płomieniach się rodzi owa czerń zatruta.
I potrząsał połami białego surduta,
I targał rudą brodę — i by zakląć czary,
Pluł wciąż, jedno po drugiem ćmiąc wonne cygary
I mówił: Tam do licha! Wszystko mi przepadło —
Zginąłem przez tę hordę szarańczy zajadłą.
Wszystko mi tu wyżarły przeklęte potwory,
A tak mi się bogato uśmiechały zbiory.
Zrujnowany do szczętu — zniszczony, zgubiony...
I cóż mi pozostało — trzy, cztery miliony.
Jak się ratować? Jakąż tu zrobić oszczędność?
Pierwszą rzeczą w businesie siła i bezwzględność.
Co mi zniszczyła krwawa szarańcza z równika,
W małej cząstce odbiorę z pracy robotnika —
Siła wyższa. Dziesiątą spłacę część hałastrze —
I jam nędzarz. Więc niechaj dadzą mi po piastrze —
Toć zawsze tysiąc piastrów... Jestem zrujnowany!
Przepadł — do milion dyabłów — mój zbiór bawełniany.
Ha, do pioruna! gdybym pod ręką miał kogo,
Tobym go zdusił — zdeptał...
Tak marzył złowrogo
Sir Jonatan Robinson...
(Działo się to wszystko
W Ameryce, nad rzeką, co nosi nazwisko
Ohio — w Stanie Illinois — w bawełnianych stepach,
Kędy — na cmentarzysku, po miedzianych szczepach
Biały człowiek założył Iron-Law: tę krwawą
Nazwę wytłómacz sobie na Żelazne prawo.)
Tak więc pełny rozpaczy od klęski ogromu
Sir Jonatan Robinson polem szedł do domu.
I, stanąwszy w salonie, kędy mocą czarów,
Jaka tkwi we wszechmocnym rozkazie dolarów —
Zbiegły się wszystkich cudów przemysłowych kwiaty,
Padł na sofę — i zwierzchniej pozbywszy się szaty,
Zadzwonił niecierpliwie i krzyczał stentorem:
»Hej, Jowisz! Stare bydlę! Z tym czarnym potworem
Trzeba skończyć! Jowiszu! Ty psie szczekający!«
Na ten głos — w oka mgnieniu — przybiegł cały drżący
Ze strachu — murzyn z wargą wydętą — czerwoną.
Nie stary jeszczo. W oku skry mu dzikie płoną,
Twarz czarna, jakby piekieł znaczyły ją ślady,
Odbijała od sukien w barwie czekolady.
— »Jestem, Panie! i w kornej stał przed nim postawie.
Sir Jonatan Robinson — pan na Iron-Lawie,
Gniewny był, jakby całe siedziało w nim piekło,
I wołał z twarzą ogniem rozpaczliwym wściekłą:
— »Gdzieżeś był, czarny dyable? gdzie koślawe bydlę?
Jak czarta cię powiesić trzebaby na widle!
Nigdy was do roboty, wy, przemierzłe czarty,
Wy, małpy etyopskie! natury bękarty!
Wracam z pól, gdzie jak trupy sterczą krzak przy krzaku,
A ty psie, nie warujesz? Co, dyable?...
Koniaku!«
Drżąc, wybiegł czarny Jowisz — i wrócił po chwili,
Niosąc koniak, co nerwy yankesa posili —
Wtem pośliznął się — upadł na ziemię jak długi —
Zbił szkło — i zalał dywan złoconemi strugi.
Wówczas Robinson wściekły skoczył do murzyna
I zadrżała mu w ręku zapleciona trzcina
I począł nią okładać plecy Jowiszowe,
I barwić jego heban w pręgi purpurowe.
I wołał: Precz mi z oczu! precz mi z Iron–Lawa!
Natychmiast precz mi z domu, małpo kędzierzawa,
Papuasie nikczemny, etyopski potworze!
(Tak się biały na czarnym mścił za bicze boże.)
I w parę godzin później — ów nędzarz z hebanu
Opuszczał już granice Illinois Stanu.
I tak skutkiem szarańczy z bawełnianych stepów —
Jechał Jowisz na służbę do new-yorskich sklepów.
* * *
Przez tę samą szarańczę, co w Jowisza godzi
W niedługim czasie potem do Warszawy z Łodzi
Przybył Jędrek. Ogromne przyczyny globowe
Tajemniczo działały na losy Jędrkowe.
Bo zniszczenie bawełny — tam za oceanem —
Warsztaty druzgoczącym padło huraganem
Na miasta Europy i na Łódź. Fabryki
Powstrzymały ruch wrzecion. I żałobne krzyki
Zabrzmiały wśród roboczych tłumów. Właściciele
Mówili: Dobrzy ludzie! mamy was za wiele
Idźcie w świat! Oto dla was drobna zapomoga
I szukajcie roboty pod opieką Boga.
I tysiące ich było, co chleb utracili
Przez szarańczę z Iron-Law. I w niedługiej chwili
Rozbiegli się po świecie — w te i owe strony —
Do Kielc, do Częstochowy lub do wsi rodzonej,
Lub do Prus. A zaś Jędrek przybył do Warszawy:
Tak to działał ekwator na Jędrkowe sprawy!
Więc, pojąwszy istotę owej tajemnicy,
Nie dziw się, jeśli Jędrka spotkasz na ulicy.