I Sfinks przemówi.../Z powodu wystawienia „Naszych najserdeczniejszych“ Sardou — słów parę

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Z powodu wystawienia „Naszych najserdeczniejszych“ Sardou — słów parę
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z powodu wystawienia „Naszych Najserdeczniejszych“ Sardou słów parę.

Było wczoraj prawie pełno w teatrze. Lecz mnie to nie imponuje. Było pełno — a mnie było mimo to smutno. Bo dwa tygodnie zaledwie upłynęło od otwarcia teatru a już na scenę wkroczył triumfalnie najgłośniejszy sztukorób francuski, Wiktoryn Sardou. Jak w nim było mało artyzmu, dowodzi fach, któremu obecnie ten dramaturg się oddaje. Stał się fabrykantem sztuk na import dla boskiej Sary.
Poprzednio pisał zręczne komedje, które zdawały się być nawet studjami z natury. Zdawały się być, bo dziś zbladły, pozostały z nich tylko szkielety i trochę pierza. We Francji próbowano niedawno w Odeonie wznowić tych „Najserdeczniejszych“. Nie udało się. Byłam na tem przedstawieniu. Ludzie wychodzili rozczarowani, zawiedzeni. Dawniej zdawało się im, ze to doskonała sztuka... a dziś!
Cóż dziwnego. Umysł ludzki w kierunku smaku estetycznego idzie ciągle naprzód. Dziś mamy tak drobiazgowe, tak mistrzowskie analizy dusz ludzkich na scenie, ze taki płaski psycholog, jakim był Sardou, wydaje się nam dziwnym ze swoją galerją typów, które nic nie wyrażają, już niczem nie są, bo to nie były dusze ludzkie w jej przejawach, jak u Moliere’a lub Fredry, ale tylko zewnętrzne powłoki nagięte do sytuacyj czy to dramatycznych, czy komicznych, według woli autora. Po Fredrze, po Bogusławskim, po Słowackim, po Blizińskim — ów Sardou, to więcej, niż ryzykowne. To pierwszy chwast, wyrosły na grzędzie nowego teatru, a sprawiedliwość każe mi wypełnić mój obowiązek, każe mi wykazać, dlaczego ten chwast jest szkodliwym i zbytecznym.
Nikt mi nie może zarzucić, ażebym stronniczo zapatrywała się na działanie nowej dyrekcji. Ta plejada głośnych nazwisk w naszej literaturze w tym miesiącu inauguracyjnym — była dowodem wielkiej staranności dyrekcji i literackiego prowadzenia sceny. Publiczność nie dopisała. Tak! — lecz dyrekcja wypełniła swoje. Noblesse oblige — i szlachectwo ducha obowiązujące, wypełnił p. Pawlikowski do dziś dnia, jak należało. Lecz wczoraj mieliśmy już tłumaczoną sztukę, podczas gdy jeszcze jeden autor czeka napróżno, aby sobie o nim przypomniano. A przecież ten autor jest także bardzo naszym i dla sceny polskiej, dla naszej sztuki położył wielkie niezaprzeczone zasługi.
Jest nim Korzeniowski.
Zamiast zwietrzałych typów Sardou, winien był dzisiaj którykolwiek z dramatów lub komedji Korzeniowskiego ukazać się w odpowiednich kostjumach, z całem tłem i romantyzmem, często prawdziwie podniosłym, w którym dzieła Korzeniowskiego, jak w błękitnym eterze skąpane się zdają. Kasowo — ten autor nie zawodzi nigdy. We Lwowie „Żydzi“, „Stary mąż“ robią zawsze kasę. I za tym zapomnianym obowiązek mój upomnieć się nakazywał. Dlatego to było mi smutno, gdy patrzyłam na Caussadów, Marecatów i romanse Cecylij — na tej scenie, gdzie śliczny język autora „Karpackich górali“ powinien był dać starszym cały szereg jasnych wspomnień, a młodzieży rozgrzać serce i przenieść wszystkich w niezbyt odległą, a sercu drogą przeszłość.

Fredro, Bogusławski, Bliziński, Słowacki, to wszystko orły królewskie, które do tej chwili szmerem swych skrzydeł budziły w sercach Lwowian poczucie piękna i miłości dla rodzinnej sztuki. Sardou zaskrzeczał jak wrona i wydarł jeden wieczór, zajął umysły aktorskie na pewien czas, zużył ich siłę a publiczności podał trochę mdłej potrawy, złożonej ze starych odpadków francuskiej kuchni, podlanej ostrym sosem.
Mogą się inni „znawcy“ unosić nad delikatnością tej komedji, nad wykwintnością roboty — mnie to wszystko nie zachwyca. Jeżeli szło już o jakieś tłumaczenie francuskiego dzieła, czy nie lepiej było przedstawić „Britannicus’a“ Racine’a albo „Cid’a“ Corneille’a, lub tę cudowną, oryginalną sztukę Mussete’a „Lorenzaccio“, albo „Axela“ Villiers de l’Isle Adama.
Racine i Corneille mający wielki nerw pomimo pozorów klasycyzmu, pozwoliliby rozwinąć dyrekcji przepych w wystawie, a artystom popisać się grą rozumną i wymagającą artyzmu. „Lorenzacio“ zaś lub „Axel“, są to tak wstrząsające i wspaniałe dzieła, ze podziałałyby jak iskra na tłumy i następnie stanowiłyby doskonałe wypełnienie widowisk sobotnich. Sardou ze swojemi wyrobami, mogą znajdować się w repertuarze, ale znacznie później — gdy na razie brakuje materjału do uzupełnienia repertuaru, lub gdy ktoś ze starszych aktorów, pragnie się popisać w której z łatwych kreacyj nie wymagających ani zbytniej forsy. ani głębszej myśli ze strony artysty.
Grany do znużenia na lwowskiej scenie, miał swoje tradycje, był obsadzony dawniej dobrze i dlatego o „Naszych najserdeczniejszych“ więcej pisać nie będę. Jeżeli się nad tym faktem zastanowiłam, to jedynie dlatego, ażeby wypełnić moje zadanie tak, jak sobie założyłam je z początku. Gdy na jednym jedynym zagonie naszej teatralnej gleby, wyrośnie kąkol, wyrywać go, a kąkolem jest sztuka Sardou w inauguracyjnym miesiącu nowego gmachu, podczas, gdy Korzeniowski, gdy Brzozowski ze swoim genialnym Malekiem powinien wejść na scenę. Oto są wznowienia, które zapisane być winny w chwili rozkwitu nowego gmachu. Złoci się w nim aż olśniewa, niechże i na scenie złoci się myśl nasza.
Nie jestem szowinistką, wszyscy o tem wiedzą — ale ręczę, że gdyby w Paryżu był jeden teatr, gdyby na ten jeden teatr złożył się kraj cały i w dwa tygodnie dano im jakiegoś bezwartościowego angielskiego sztukoroba — Francuzi podnieśliby krzyk. — Stąd sądzę, że słowa moje uznane będą za sprawiedliwe. Nie kieruje mną zawiść, ani prywata. Pragnę, aby czytelnicy moi obdarzyli mnie pełnem w tej mierze zaufaniem. I dlatego, oznajmiam, że nie mam zamiaru ani chęci powrócić w obecnym stanie rzeczy na scenę lwowską, ani jako artystka, ani jako autorka. Ale ja do sceny lwowskiej mam silne i gorące przywiązanie. Tu — dzieckiem nauczyłam się wielbić i kochać scenę.
Ze sceny lwowskiej posłyszałam pierwsze słowa scenicznej poezji, tu zbudziło się we mnie pragnienie pisać dla sceny. A więc pragnę, aby każdy wieczór był tak piękny, tak wzniosły, jak były te ubiegłe wieczory. I choć pusto było w sali ale ze sceny płynęły pełne, silne wrażenia, od których biło serce i jasno robiło się na duszy.
Pusto było — tak — lecz teatr nie jest przedsiębiorstwem i ten miesiąc winien był przejść całą gamę polskiej literatury dramatycznej. Tem gorzej dla tych, — którzy chodzić nie chcieli.
Skończyłam z Sardou i jego wyrobem. A teraz jeszcze słów kilka.

Najlepsze dnie w tygodniu to niezaprzeczenie sobota i niedziela dla teatrów wogóle. Dlaczego? Łatwe wytłumaczenie. Pracująca klasa, tak inteligentna jak i proletarjat, w sobotę może pozwolić sobie spędzić wieczór w teatrze, mając zapewniony odpoczynek niedzielny. Inni znów chcą zabawić się uczciwie w niedzielę wieczorem i mówią sobie: pójdę w niedzielę do teatru. — Tymczasem za poprzedniej dyrekcji dawano zawsze na soboty i niedziele wieczorem opery lub operetki. — Dramat, jak kopciuszka zepchnięto na popołudnie. — Ja nigdy się nie mogłam pogodzić z tym stanem rzeczy i sądziłam, że wreszcie i niedzielna wieczorowa publiczność w nowym teatrze będzie mogła chodzić na dramat dobrany odpowiednio, przemawiający do serc i umysłów tych ludzi, którzy przez cały tydzień pracując, pnagną w niedzielę wieczór spędzić w sali teatralnej.
Tymczasem, dawny system pozostał. I oto opera rozpiera się na nowo z krzywdą dramatu, zabierając najlepsze wieczory. Dużo ludzi nie może iść na popołudniowe przedstawienia. Chcą się zobaczyć z rodziną, posiedzieć w domu. I choć jest pełno na popołudniu, to może być pełno i dwa razy dziennie, tak bardzo ta pracująca plasa jest spragnioną rozrywki. Nie mamy teatru ludowego. Teatr miejski powinien choć w niedzielę o ludzie pomyśleć.
Miasto nie składa się z samych melomanów. Zdrowy dramat, nawet wodewil, jest konieczny, a powodzenie spektakli niedzielnych warszawskich w ludowym teatrze, niech tu będzie wskazówką. I raz jeszcze powtarzam. Skoro teatr niema być przedsiębiorstwem, niech ma program wytyczony z góry — plan obmyślany, w którym dla każdej warstwy miasta znaleźć się powinna strawa. Bo pocóz w takim razie pisać teatr... miejski.
Muzyka, opera — piękną jest rzeczą, ale tak zwani „prości ludzie“ chcą i muszą mieć żywe słowo, muszą mieć dramat, muszą się wzruszyć, pośmiać i powrócić do domu radzi i pełni dobrych, szlachetnych wrażeń. Tych wrażeń nie da prostym, naiwnym duszom opera i oto jest zadanie prawdziwego teatru dla wszystkich. Może być mniej w kasie, bo nie będą wyzyskane operowe ceny, ale będzie pełno w sercach i umysłach ludzkich.
l wreszcie dramat wydobędzie się z pod przewagi operowej, w której pozostaje już we Lwowie od lat tylu. Czas już ażeby dramat zajął swe miejsce naczelne i królewskie, a nie krył się prawie wstydliwie poza trąby i kotły, które niewątpliwie są także konieczne, ale głuszyć mowy ludzkiej nie mogą i nie powinny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.