I Sfinks przemówi.../O wykonaniu „Wesela“ Wyspiańskiego na scenie lwowskiej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł O wykonaniu „Wesela“ Wyspiańskiego na scenie lwowskiej
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O wykonaniu „Wesela“ Wyspiańskiego na scenie lwowskiej.
Dzisiejsze sny po tej nocy nieprzespanej będą cudne — bo oczy, patrząc, stały się figurami ludne, które się niełatwo zatrzeć dadzą.
(Akt II. scena 21.)

Całe wrażenie wczorajszego wieczoru możnaby wypisać wyjątkami z „Wesela“. Bo było na tej scenie wczoraj tak ludno od takich żywych, szczerych postaci, — od takich „ludzi“. I nawet te widziadła, upiory, które wyszły z grobowych ciemni, żyły, tak bardzo były z nami związane, tak bardzo były — nasze.
Gdy się podniosła zasłona i na scenie ujrzeliśmy smarowane wapnem ściany, o błękitnawym odcieniu, alkierza, z rzędem świętych obrazów, sufit belkowany, a przeze drzwi wpadać zaczęły kierezje, sukmany, gorsety i wieńce, to powiał ku nam czar krakowskich stron. I popłynęła ludowa gwara, ujęta, jak nieoszlifowany, a mimo to cenny klejnot, od wieków chroniony skarb — w kunsztowną oprawę wiersza, popłynęła poezja uczonych słów, z któremi igrano, jak bogacze z djamentami igrają w skarbcu. Zdziwienie ogarnęło wszystkich. Publiczność czuć zaczęła, że widzi coś niezwykłego, że ten autor, ukryty za kulisami, musi mieć do polskiej publiczności zaufanie bezmierne, skoro zrywa tak z szablonem i podaje nam swe natchnienie w takiej formie, w jakiej mu duszę ogarnęło. I zaufanie to go nie zawiodło.
Widzowie po pierwszej chwili zdziwienia poddali się urokowi i chłonąć zaczęli w siebie wrażenia. Na sali panowała cisza, uroczysta cisza — artyści słowa swe rzeźbili — i tak, jak sznury pereł przesuwali przed nami. Te króciutkie sceny „po dwoje“, te dialogi, wydawały się poprostu za i krótkie, tak dusza widza, spragniona poezji, pić ją chciała u źródła, pić z czary pełnej i niewyczerpanej.
A z hojnością magnata darzył nas Wyspiański przepychem swej duszy. Tworzył „Wesele“ nie tylko poeta, tworzył je malarz, ten wielki, ten inny, który tak samo w malarstwie, jak w poezji zerwał z szablonem i duszy swej w formę nie wtłaczał. Był jedynym syntetystą w polskiem malarstwie. Tak samo na scenie. Jest potężnym, wielkim, silnym a tak dziwnie harmonijnym! Napozór urywane, nie wiązane sceny, wiążą się, jak wieniec polnych kwiatów, przeplecionych to krwawą chustą kainowych zbrodni, to błyskiem targowickiego złota, to ostrzem kosy, to purpurowym szalem roztęsknionej panny. Każde słowo ma swoje echo, swój oddźwięk. Nic nie jest mówione na marne. I lęk prawie ogarnia. Skąd ten człowiek tak się we wszystkie dusze wgryzł? Skąd on je zna i wszystkie, jako małe strumyki, w jedną wielką rzekę łączy? Są tam w „Weselu“ sceny, które robią wrażenie zielonych, księżycowych smug (Marynia, Widmo). Inne purpurą się krwawią (Szela), inne całe od złota się mienią (Branicki), inne są czarne, z żelaznym odbłyskiem (Zawisza), jeszcze inne maja siność trupiego opalu (końcowa scena). To nie sztuka, nie scena to cała tęcza barw, a na tem tle najpotężniejszy dobór słów, tak złożonych, że widz odnosi bardziej spotęgowane to wrażenie malarskie. Niema nie tylko w naszej literaturze, ale w literaturze wszechświatowej dzieła prostszego a wspanialszego. Z dumą najwyższą myśleliśmy to wszyscy wczorajszego wieczoru! Jakże blade są dzieła Rostanda, jakże delikatny ten Vatteau blednie i niknie wobec „Wesela“! Tu naród, tu my, tu... krew, tu „ofiarnica“, nie scena.
„Upomina się o swoje Umarła“ — mówi poeta, — Upominała się głosem, który w jęk przeszedł i Wyspiański ten głos posłyszał. Artysta się ocknął, stanął poecie do pomocy i stąd ten wielki czar, ta moc, bo podwójnie nam Wyspiański duszę „na arkan” wziął. Oklaski! brawa! wywoływania! to są oznaki zewnętrzne, to nic. Ten dreszcz, który po audytorium biegł, to, z czem każdy z nas wrócił do domu i z tem pozostał, to był prawdziwy Wyspiańskiego plon.
Kwiaty mu rzucano wczoraj — on serca widzów wziął, on dusze zbudził i te w ślad za nim pobiegną, domagając się coraz innych dzieł. On nie straci złotego rogu. Dusza jego bogata stanie się odtąd skarbcem narodowym. I przed skarbcem tym w chwilach, gdy odrętwione dusze znów w letarg usypiać zaczną, stanie Duch narodu i czerpać będzie tęczowe klejnoty — rozpinać je na blasku kos przy szumie wichru i skrzydeł, aż wreszcie chochoł skrzypki ciśnie w kąt — bo jego grania nikt słuchać nie będzie, nikt w tany nie pójdzie. I ten słomiany, ironją ziejący potwór spłonie w ogniu, który rozświeci purpurą ofiarnej łuny kraj — spłonie, jak słomiana kukła i pozostanie tylko wspomnieniem czarnych dni, strasznych, jak kir.

Jak grano ten dramat? Czy to wykonanie „graniem“ nazwać można? Nigdy bowiem nie widziałam artystów tak rozkochanych w dziele scenicznem, tak pragnących mieć genjalną potęgę aktorskiej sztuki, aby doróść do zadania, jakie im poeta powierzył. Wszyscy, bez wyjątku — przyłączyli swą cegiełkę do zbudowania tego pomnika, którym było wczorajsze przedstawienie. Bo aktor nie jest manekinem. Artyści obecni są ludźmi wykształconymi i inteligentnymi. Oni czują, co jest piękne, co jest prawdziwe. Oni męczą się i dręczą, gdy grają w jakiejś nędzocie, wprowadzonej chyba poto, aby marnować ich umysł i siły. Wczoraj chwycili za role i zdawało się, że urosły im skrzydła. Czar, siła, poezja — biły od nich, jak łuna.
Wernyhorą, zjawiskiem, pełnem siły i potęgi, był Chmieliński, gospodarzem Solski. Dykcja jego czysta i jasna z niezmierną plastyką uwidoczniała piękności dzieła. Przytem Solski miał wczoraj dużo dramatycznej istotnej siły. Panu Wysockiemu należą się słowa podzięki za jego Stańczyka. Ile tam bólu, ile nie gryzącej, ale łkającej ironji mieściło się w jego głosie! — Wysocki nie był gryzącym demonem — on raczej wypłakał swą rolę i tu okazał się mistrzem.
Hetmanem Branickim o tragicznym podkładzie potęgą rozwiniętym — był Woleński. Epizod to — ale Woleński zabłysnął w nim prawdziwie. Pan Stanisławski rolę widma pojął i oddał z wielką poezją. Upiorem realistycznie a silnie pojętym był p. Węgrzyn. Chochoła, jęczącego swe straszne ironje, oddał bardzo inteligentnie pan Bednarczyk. Na drużbów wybrano p. p. Kliszewskiego i Romana. W obu jest humor i zacięcie — ponadto Roman miał większą i ważniejsza misję, bo grał Jaśka, „który gubi róg”. Grał go, jak zawsze szczerze — a w akcie ostatnim miał z pod serca wyrwane akcenta rozpaczy. P. Tarasiewicz w roli poety prześlicznie mówił — a rolę całą przeprowadził z wielką maestrją. To samo powiedzieć trzeba o Hierowskim i Fiszerze. Pan Feldman z nadzwyczajną dyskrecją grał swoją rolę, p. Antoniewski, prześlicznie ucharakteryzowany, dał dowód, że i on ma talent i może stworzyć rolę. Na kilka gorących słów zasługuje pan Jaworski, który był Czepcem nadzwyczaj wiernym i prawdziwym. Nie było w nim śladu przesady, było to dostojeństwo i powaga chłopka o której mówi Wyspiański. P. Nowacki miał trudną rolę pana młodego. Wziął ją z temperamentem i nerwowo i dobrze zrobił. Co do ról kobiecych — to przyznać należy, iż Wyspiański obszedł się z kobietami trochę po macoszemu. Są one bierne i „nic nie rozumieją“. Ani chłopki to, ani panie z miasta.
Wszystkie są usunięte z dzieła, które się na scenie prowadzi. Są to lalki, które za drzwi się wyprawia, gdy nadchodzi wielki dzień. Wprawdzie Jagna przemocą wpada — ale cała sztuka wielkich czynów, wielkich słów — dla kobiet niema. Strojną lalką była pani Połęcka, która roli panny młodej użyczyła swej krasy i młodości. Dziewczętami z miasta były panny Michnowska i Mrozowska, obie bardzo wdzięczne w swych białych muślinach i wstążkach. Panna Arkawin miała dodatnią rolę Maryni. Oddała ją z powagą i talentem. Pani Solska nadawała się niezmiernie swą wiotką postawą i subtelnością gry do postaci Racheli, — pani Stachowiczowa żwawo ruszała się w sukniach „pani Włodzimierzowej“ i dobrze mówiła gwarą chłopską. Sympatyczną Izią była panna Jankowska, a pani Węgrzynowa z dużą miarą i taktem grała swą radczynię. Pani Bednarzewskiej było bardzo ładnie w stroju Marysi, a cały liryczny ton roli był przez nią niezmiernie szczęśliwie naszkicowany. Na pierwszem miejscu pomiędzy artystkami wymienić należy panią Gostyńską, pełną szczerości i prawdy w roli Kliminy.
Wystawa była wierna i doskonała. Efekta zastosowane do nastroju, z niezwykłym artyzmem wyreżyserował pan Solski, zwłaszcza odejścia owych par, tak, że znikały one i wchodziły, nie jak w szopce, ale jakby tak wypływało z toku akcji.
A był to ciężki orzech do zgryzienia i powinszować panu Solskiemu, który sam całą sztukę przygotował i odpowiedni jej nastrój nadał. Ostatnia scena miała wielką grozę — oświetlenie było szczęśliwie dobrane — artyści robili wrażenie tańczących trupów. Słowem — złotemi zgłoskami zapisał się wieczór wczorajszy w dziejach sceny lwowskiej. Artyści, reżyser — wszyscy pracowali z całym zapałem i natchnieniem i wszyscy w rozkoszy, jaką mieć musieli, odtwarzając to wielkie pomnikowe dzieło — nagrodę znaleźli.

Na uroczystość odsłonięcia pomnika Mickiewicza w Krakowie zaproszono Wyspiańskiego, aby ułożył — apoteozę. I oto — jaka czarowna wizja powstała w duszy poety. Na sarkofag, który bielał w cieniu krypty i przy którym stał srebrnoskrzydły Archanioł, zaczęły wśród wielkiej ciszy ze wszystkich stron spływać olbrzymie, tęczobarwne kwiaty. Z boków wysuwały się szpalery róż purpurowych, jak krew.
U stóp sarkofagu wykwitł z podziemi cały klomb śnieżnych lilij — z góry zesunął się baldachim bławatów. I kwiaty te — wolno, wolniutko zasnuły całą scenę — zakryły cały sarkofag — wchłonęły w siebie skrzydła Archanioła. I nagle zjawiła się w powietrzu srebrna lira i lira ta pozostała tak wśród kwiatów zawieszona, milcząca, osierocona...
I mimowoli w serca nasze wkradł się wielki smutek. Czy lira ta srebrna, na której struna miłości dla krain rozpięta, milczeć będzie?
Po wczorajszym dniu — z serc naszych ustąpił smutek. Wśród kwiatów, ręką Wyspiańskiego na sarkofag twórcy „Konfederatów“ i „Dziadów“ rzuconych — ozwała się lira srebrna i dźwiękiem swoim do dusz się nam wkradła...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.