Przejdź do zawartości

I Sfinks przemówi.../„Złote runo“, — dramat współczesny w 3 aktach Przybyszewskiego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Złote runo“, — dramat współczesny w 3 aktach
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Złote runo“, — dramat współczesny w 3 aktach Przybyszewskiego.
Miłość to stryczek — na którym
szatan ludzi do piekła wciąga.

Znów hydra, znów zmora dusząca — znów ten wampir, który na człowieka spada, mózg jego ssie — serca ostatniej kropli krwi pozbawia. I to już tak jest wpite niejako w twórczość Przybyszewskiego, ta siła ponura, która, jak maczuga, uderza widza w głowę z chwilą, gdy podnosi się zasłona i nie opuszcza nie tylko przez całe przedstawienie, ale i zawsze nawet we wspomnieniach o niem. I wychodząc z teatru, odechce się żyć, kochać, walczyć — starać się o cokolwiek, uśmiechać się do ludzi, do kwiatów, do życia...
Odechce się żyć, bo Przybyszewski w każdej wizji swojej z potęgą nieubłaganą a straszną wykazuje, iż ludzie są tylko manekinami na szachownicy życia, manekinami, którymi porusza jakaś dłoń niewidzialna, dłoń tyrana, drwiącego z konwulsyjnych drgawek buntującej się ludzkiej woli. Tyran ten niby karze za jakieś przewiny. Może tego chce Przybyszewski. Może chce wykazać, że zły czyn, że zdrada, wiarołomstwo, zdruzgotanie życia człowieka, odemści się strasznie. i krwawo. Ząb za ząb. Tak!
Ale bądźmy logiczni — zacóż zemsta, skoro i tamten musiał być popchnięty do owej zbrodni? On musiał ją popełnić, bo mścił się nią na cierpiącej przez niego istocie za jakiś jej grzech względem kogoś drugiego. I tak cały łańcuszek. Jedno ogniwo za drugiem. Prawdziwy taniec miłości i śmierci. Wszyscy trzymają się za ręce, skuci kajdanami nierozerwalnemi. Jeden drugiemu w serce zanurza nóż, zatruty jadem. I tak z tymi nożami w sercach tańczą farandolę po szachownicy życia. Gdzie niegdzie błękitnieje jasny kwiat prawdziwego uczucia. Nie! nie! poco! — Gnani ślepą siłą druzgocą ten kwiat. To tylko cień!
Według Przybyszewskiego, kto sam zdradził, musi być zdradzony, musi poznać męczarnie opuszczenia i zazdrości. — Czy tak jest w życiu? Nie sądzę. Często dzieje się przeciwnie. Widzimy uwodzicieli, którzy porzucają matki swych dzieci, druzgocą przyszłość kobiety — a potem żenią się i są najszczęśliwszymi mężami, nie zdradzanymi nigdy. Widzimy kobiety bez serc i duszy, opuszczające kochających ich ludzi — i używające później rozkoszy wiernej, szczerej, gorącej miłości ślepo do nich przywiązanego człowieka. A więc... świat Przybyszewskiego — ów świat mściwości miłosnej jest fikcją?
Tak — jest fikcją.

Ale fikcja ta jest potężna i silnie skreślona. Jest to jakby czarna, cmentarna, w granitowej skale wykuta pieczara — i to nie wykuta żelazem lub stalą, ale wydarta ręką człowieka, ręką ociekającą krwią, ręką, która drży z wysiłku, a mimo to dokonywa gigantycznych prac. Na progu tej pieczary padł sam autor, w jakiejś strasznej rozpaczy, a przed nim — z ducha jego poczęte, pieczarę wypełniać zaczynają jego własne uczucia, w ludzkie przystrojone kształty. W tej pieczarze rozlega się ciągły jęk, płacz... Od czasu do czasu ktoś kona. Widz siedzi zmartwiały, przerażony. Na scenie mówią „to straszne“.
Poco oni to mówią? To jest rzeczywiście straszne, bo to jest beznadziejne! Wyjścia z tej pieczary niema, Strzeże jej sam autor. Jeśli którakolwiek z owych postaci chce wydostać się na świat, to on ją strąca napowrót w ciemnicę. Grzesz! bo musisz — „przeznaczeniu nie możesz przeszkadzać!“ Grzesz więc... a potem płać za ten grzech! I tak dalej, bez końca.
W umyśle widza powstaje rozpaczliwy zamęt, zwątpienie. Chce wołać: „łaski dla nich, dla mnie, dla nas wszystkich!“ Napróżno! Przybyszewski nie zna łaski. Zwątpił sam, niech wątpią i wszyscy. A tem straszniejszy jest jego wpływ, że Przybyszewski, jako autor dramatyczny, rozwija się z błyskawiczną szybkością. „Dla szczęścia“ było próbą, „Złote runo“, to już pełne i doskonałe dzieło.
Treść w prostocie swej wspaniale tragiczna. Ot, niby zwykła historia uwiedzenia żony przyjaciela. Ale końcowa scena aktu drugiego, ale cały akt trzeci (z wyjątkiem niepotrzebnej figury śmierci, przypominającej poskromicielkę szczurów z „Małego Eyolfa“) doskonały. Czuć w nim od początku rozpacz, doprowadzoną do krawędzi przepaści, poza którą jest tylko samobójstwo, śmierć! Literatura dramatyczna polska zyskała potężne, wielkie, głębokie dzieło — co więcej — wieczór ten przyniósł nam wielką radość. Był rewelacją potężnej, silnej, młodej i biegnącej na wyżyny z szalonym pędem dramatycznej twórczości Przybyszewskiego. Twórczości tej nie należy krępować jakiemiś formułkami utartych dróg w „pisaniu na scenę“. Przeciwnie! Należy jej pozwolić biec swoją drogą i przyjmować z wdzięcznością to, co nam daje. Życie się nam przedstawia inaczej, jemu w tej formie. Bądźmy ciekawi, jak jemu się przedstawia! Patrzmy na ową pieczarę, którą on wyrwał w skale swego życia krwią ociekającemi rękami, słuchajmy, co szepcą jego widma, wizje i w ludzkie formy przybrane uczucia — i chroniąc się od zwątpienia i rozpaczy własnem doświadczeniem życiowem — poddawajmy się tylko artystycznym wrażeniom, jakie z dzieł tego niepospolitego, a silnego w swej pozornej bezsilności dramaturga płyną.

Grać Przybyszewskiego, to ciężkie dla artystów zadanie. Stokroć gorsze, niż grać Maeterlincka, który dla aktorów zawsze stanowi ciężki do zgryzienia orzech. W Maeterlincku akcja najczęściej się odbywa bez czasu, bez przestrzeni... ot, niewiadomo kto, gdzie, poprostu uczucia.
Przybyszewski wizjom swoim daje pozory ludzi, każe im żyć w jakiemś otoczeniu, stanowisku — pełnić funkcje społeczne. I w tem leży trudność dla artysty. On czuje, że jest abstrakcją, a musi poruszać się na realnym gruncie. Wzorem umiejętności pokonania tej, zdaje się, nieprzełamanej trudności był wczoraj Solski, grający rolę zdradzonego męża. Już w „Dla szczęścia“ — podziwialiśmy jego wniknięcie w myśl twórczą Przybyszewskiego, odczucie niemal każdego drgnienia autora — ale w „Złotem runie“ Solski stworzył z wizji, z cienia — człowieka. On dał bólowi tyle uczucia, takie gorące, prawdziwe łzy, taką rozpacz, że to nie była gra, to nie była scena, to była dusza ludzka, wijąca się wśród bólów krwawej agonji. A przy tej sile uczucia Solski ani na chwilę nie wyszedł poza granice, nakreślone ręką autora. Był ciągle wizją nieszczęścia, był tym pionkiem, posuwanym na szachownicy ręką niewidzialnego tyrana i czuło się to w każdym geście, w każdem słowie artysty, że gna go jakaś siła, której on oprzeć się nie jest w stanie. Doskonale również grał Hierowski Łęckiego. Ile spokoju, ile pełnego godności bólu było w każdem jego słowie!
Prawie bez gestów Hierowski tylko w intonacji głosu malował cały stan swej duszy i czynił to doskonale, bez żadnego sztucznego wysiłku, tak, że i on kazał zapominać o scenie i o roli aktora. Irkę, zdradzającą żonę, grała pani Bednarzewska. Artystka ta posiada wielki głos i miękkość tonów, tak, że wczorajsza rola była prawdziwą rewelacją głębi i siły jej uczucia. Pani Bednarzewska była jeszcze więcej niż Solski i Hierowski, tą nieszczęsną ofiarą przeznaczenia i rezygnacja jej nie miała w sobie ślepej bierności, ale przeciwnie, była pełną jakiejś grozy i budziła lęk prawie. Pani Bednarzewska ma nadzwyczaj szczęśliwą grę twarzy — co już zaznaczyłam w „Spuściźnie” i w „Najstarszej”.
Wczoraj — gdy przejęta sytuacją końcową aktu drugiego, siedziała bez ruchu, wpatrzona w Solskiego, nie potrzebowała się odzywać. Wszystko bowiem malowało się w tych oczach, szeroko rozwartych, w tej twarzy, bardzo pięknej tragicznością swoją. I silnie tragiczny ton całej roli, tragiczny, a mimo to bardzo umiarkowany, cechował całą rolę Irki, która jest bezwarunkowo najlepszą z ról, dotychczas granych przez panią Bednarzewską na scenie lwowskiej.
Pan Chmieliński w roli Ruszczyca miał niezmiernie trudne zadanie, z którego wywiązał się ze zwykłym sobie talentem i inteligencją.
Pan Tarasiewicz miał największą trudność do pokonania. Był owem fatum, ową karą, owem przeznaczeniem. Miał być „strasznym“. — Pan Tarasiewicz stonował rolę — bojąc się wpaść w melodramat.
Naszem zdaniem — dobrze uczynił. To samo można powiedzieć i o panu Węgrzynie, grającym fantastyczną postać Śmierci. Cały ton przedstawienia był doskonały, jednolity i niewypowiedzialnie podnoszący wrażenie. Scena była ubrana z gustem i przepychem. Słowem, jest to jeden z najpiękniejszych literackich i artystycznych wieczorów nowej sceny we Lwowie.
Publiczność przyjmowała gorąco autora i wykonawców. Trochę niesforne zachowanie się pewnej części publiczności przypisać należy tłumowi młodzieży, która pośpieszyła na sztukę swego ulubionego autora.
Szumu tego, który czasem niecierpliwił starszych, nie należy tłumaczyć brakiem zrozumienia sztuki. Przeciwnie — młodzież lwowska ma cześć i uwielbienie dla dzieł Przybyszewskiego, ale — gdzie tyle młodych, zapalnych głów się tłoczy, ażeby coś zobaczyć, coś pochwycić z tego, co się dzieje na scenie, czy można się dziwić, że czasem szmer się wzmaga?
A... tak mało słychać z tego, co się mówi na scenie. Tak mało... Nie wiem, czemu to przypisać, ale coraz ciszej mówią artyści. Dlaczego?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.