I Sfinks przemówi.../„Bogaty wujaszek“, — Karlweissa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Bogaty wujaszek“, — Karlweissa
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Bogaty wujaszek“, — Karlweissa.

Ciężko jest wysłuchać taką sztukę w lipcowy wieczór do końca, ale ciężej jest jeszcze o niej pisać. Akt pierwszy i czwarty bowiem wloką się tak, że zdaje się, iż nie będzie im końca. Na szczęście jest akt drugi i po części trzeci. To ratuje sytuację i pozwala pogodzić się z myślą, że w taki cudowny, letni wieczór, gdy całe niebo aż iskrzy się od brylantów gwiazd, obowiązek każe siedzieć na miejscu blisko trzy i pół godziny w świecie szminki i tektury. Utarło się pewne powiedzenie: „to sztuka niemiecka“ i wszystkie niedokładności w robocie, ciężkość pewną, iście omnibusową określają widzowie i krytyka temi słowy. To sztuka niemiecka! Ale z tą sztuką Karlweissa tak nie jest. Ona aktem drugim i trzecim wydobywa się na plan sztuk, robionych z wielkiem zacięciem, pozbywa się ciężkości niemieckiej i jest raczej sztuką internacjonalną. Mając za temat świat oszustów i wykpigroszów miljonowych, przedstawia autor tych panów przy ich robocie, w ich kuchniach i tu jest wspaniała strona tej sztuki. Ta banda gra, gra ciągle, gra do ostatniej chwili przed sobą. Oni nie demaskują się nigdy, jakkolwiek są „w rodzinie“. Oni są nieposzlakowani napozór, a mimo to widz widzi i wie, z kim ma do czynienia. Ta szajka nie rzuca nigdy w twarz sobie grubych słów, nie szarpie się i nie rwie pomiędzy sobą — załatwiają to grzecznie, napozór correct, z nadzwyczajną gładkością. A każdy z nich, czy to stary von Arnheim, czy to ten kato dr. Miller, czy ów hrabia słomiany, prezes Waldhof, czy to Hakator (!) — każdy z nich jest nakreślony tak wiernie, tak się znakomicie uwypukla na doskonale podmalowanem tle, że widz z zajęciem najwyższem i jakąś trwogą śledzi ich gesta i ruchy dookoła owego stołu, przy którym zasiedli jak do uczty, na której menu złożył się cudzy grosz, uzbierany niegdyś ciężką pracą i mający zapewnić niezależną starość.
Widz przeciętny słyszy zwykle o wielkich oszustwach, o takich bankach paragwajskich, czyta o nich i czasem bierze udział w takiej życiowej tragedji w roli... ofiary. Ale nigdy nie wie, jak się to robi, jak wygląda taka... rada nadzorcza, jak zapadają takie uchwały, które potem rujnują tysiące egzystencyj.
Karlweiss odkrył to przed oczyma widza, uczynił to dość zręcznie, sam pozostał w cieniu, puścił w ruch swe postaci z dużą siłą. Dlatego nie waham się powiedzieć, iż scenę posiedzenia Rady nadzorczej w akcie drugim tej sztuki nazywam znakomitą i mało widzę we współczesnej literaturze dramatycznej wszechświatowej scen podobnych. Brakuje tylko jakiejś jeszcze większej ironji — choć zważyć trzeba, iż jesteśmy pomiędzy typami niemieckimi i brać trzeba ich temperamenty pod rozwagę.
Nieszczęściem banalność Ohnetowskiego romansu dumnej hrabianki, ze szlachetnym inżynierem i cały akt IV. psuje duże i głębokie wrażenie, jakie wywierają zbiorowe sceny. Ale to jest ustępstwo dla sentymentu niemieckiego. Francuski komedjopisarz moderne, nie uczyniłby tego ustępstwa. On córkę nakreśliłby podobną do ojca, młodego von Arnheima, podobnego do tego starego kondora o szlachetnej powierzchowności a usposobieniu łotra, jakim był wczoraj stary Arnheim. I stąd, gdy się wyjdzie z teatru po sztuce Karlweissa, jest jakieś w widzu połowiczne uczucie. Nie wie, którą strunę poruszono w nim właściwie. Czy przestarzałą formą podany romantyzm, czy satyryczną, chłoszczącą ironję i brutalne prawie odsłonięcie tajemnic oszukującej ludzkość szajki. Jedno tylko pozostaje wrażenie — to olbrzymia sympatja i litość dla owego szwagra von Arnheima w wytartym surducie i o zgarbionych plecach, który śpi regularnie na posiedzeniach, śpi wtedy, gdy uchwalają największe łotrostwa i nikczemności — lecz śpi tak dobrodusznie, że jego czysta i poczciwa dusza zdaje się przechodzić przez tę kałużę błota bez żadnej plamy. Jest to prześliczna postać i skreślona nadzwyczajnie jasno, a mimo to bez jaskrawości. To samo można powiedzieć i o drobiazgowych szczegółach, rozsypanych w całej sztuce. Przechodzą one czasem bez wrażenia, bo autor za dyskretnie postępował z niemi, a przecież są to drobiazgi, które jednym rysem naznaczają danego człowieka. Taki Hakator, który wracając z posiedzenia, na którem uchwalono złodziejstwo krociowe — przynosi dzieciom skradzione ze stołu ołówki! W tem jest dużo człowieka. I takich rysów, zwłaszcza w charakterze hrabiego, jest pełno. Karlweiss wychodzi z założenia, iż w każdym największym oszuście i zbrodniarzu, tkwi prymitywny dobry człowiek, o łagodnych, często dziecięcych sentymentach. Tylko... życie! ot, co! — życie, ono wszystko w duszy ludzkiej zasłonić potrafi.

Grano sztukę Karlweissa doskonale, grali ją artyści lwowscy tak, jakby w pełni sezonu i wobec przepełnionej widowni. Bo — niestety! wczoraj zebrała się garsteczka widzów, wiernych bywalców teatralnych, lub tych, którzy przyjść musieli.
Podziwiać więc należy werwę pana Feldmana, który był tym bałwanem hrabiowskim o ptasim mózgu i wiecznie nienapchanej kieszeni. Pan Feldman wniknął w intencje autora i nie podkreślał nic — stąd dawał wrażenie roboty pastelowej — mimo to niezmiernie sumiennie wykończonej i drobiazgowej.
Prześlicznie grał pan Tarasiewicz, zwłaszcza scenę swoją w akcie pierwszym. Bez ruchu, samym tylko głosem, akcentowaniem słów wywołał wielkie wrażenie.
Dalej wymienić trzeba pana Romana w pięknej roli owego szwagra Arnheima. Gra pana Romana w tej roli była bezwarunkowo całym poematem prostoty i szczerości. W tego rodzaju rolach, gdzie trzeba wykazać prostymi zupełnie środkami stan duszy przeciętnego człowieka, pan Roman jest niezrównanym mistrzem.
Stadko szakali reprezentowali pan Solski, jak zwykle skończony artysta, pan Chmieliński, szczęśliwie niezmiernie i z umiejętnością ślizgający się po roli Hekaty, pan Antoniewski rozwichrzony i z dużą precyzją grający dra Millera i p. Kliszewski, który z brawurą wypowiedział końcową tyradę roli.
W drobnej roli barona Feliksa wystąpił p. Klimontowicz i umiał wcale zręcznie zatrzeć bardzo niezręcznie przez autora nakreślony przełom w charakterze owego wiedeńskiego łobuza.
Rolę hrabianki grała panna Mrozowska. Rola to niezbyt trudna, bo postać Mitzi jest prawie szablonowa — dla panny Mrozowskiej była ona jednak trudną — zważywszy, iż młoda ta artystka dopiero od roku występuje na scenie. Należy być sprawiedliwymi.
Panna Mrozowska dała w tej roli dowód nie tylko dużych bardzo zdolności, ale co więcej, pewnego odczucia artystycznego w opracowaniu roli. Były tam nuance, były stanowczo.
Jeszcze te odcienie wychodziły niezręcznie, bo do tego trzeba rutyny, aby unormować takie światła i cienie, ale panna Mrozowska dzieli swą rolę, punktuje ją, rozumie, czego chce, myśli i zastanawia się. W pannie Mrozowskiej tkwi duży talent silnie dramatyczny. Kilka intonacji wczorajszej roli utwierdza mnie w tem mniemaniu.
Naturalnie, iż gdyby panna Mrozowska dostała teraz dużą dramatyczną rolę, przesadzi ją, bo nie będzie mogła z brakiem rutyny dać sobie z nią rady, ale przyjdzie czas, rutyna i panna Mrozowska będzie salonową dramatyczną artystką. Wczorajsza rola miała za dużo laisser aller w ruchach, zwłaszcza w akcie pierwszym i na to zwrócić uwagę panny Mrozowskiej należy. W drobniejszych rolach grała pani Cichocka ze szlachetnością żonę Arnheima i pani Otrębowa doskonale angielską damę do towarzystwa, a panna Miłowska z ładnym wdziękiem drobną rolę subretki.
Mise en scène była ładna, gdyby nie owe nieszczęsne Velasquezy aktu trzeciego. Co do sytuacyj — są one dobre i chwilami, jak w akcie drugim, nowe i prawdziwe. Chodzi mi tylko o zaznaczenie, że w akcie trzecim, podczas gdy von Arnheim stoi za biurkiem i ma swoją kapitalną scenę — panowie radcy ciągle bez celu kołują po scenie, rozrywając tem uwagę widza.
W życiu nigdy bez celu tak kilka osób nie kręci się po pokoju — na scenie należy takie ruchy unormować i zwłaszcza wtedy, gdy ma być wypowiedziane jakieś ważne słowo, ruch zbiorowy powinien ustać, aby widz mógł odebrać silniejsze wrażenie. Jest to technika sceniczna konieczna, o której postanowiłam pomówić w najbliższym fejletonie.
Dziś dodaję tylko, iż szkoda było sztuki Karlweissa na lipiec. Zasłużyła ona, aby w pełnym sezonie publiczność zapoznała się z aktem drugim i trzecim i radzę szczerze dyrekcji, aby powtórzyła to dzieło w jesieni przy pełnej sali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.