Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
PIEKARZ FRANÇOIS.

Nie próbujemy opowiedzieć, jak ta noc przeszła obu kobietom.
O dziewiątej rano, królowa przechadzała się po pokoju z oczyma czerwonemi od płaczu, z licem od bezsenności wybladłem.
Od kilku chwil, chociaż wskutek rozkazu nikt nie śmiał wejść do jej pokoju, słyszała wokoło swego apartamentu te chodzenia i krzątania, które coś niezwykłego nazewnątrz zwiastują.
Przyzwała wiernego sługę.
— Co to jest, Weberze? zapytała królowa, co się dzieje w zamku, co znaczą te odgłosy?
— Nie wiem, Najjaśniejsza Pani, podobno w Cité powstało zaburzenie z powodu braku chleba. No to, pobiegnij do Cité, Weberze, zobacz co się tam dzieje i przyjdź mi powiedzieć.
Weber wyszedł z zamku, dotarł do furtki Luwru, po biegł na most i kierując się wrzawą, idąc za prądem ku arcybiskupstwu, znalazł się na placu przed kościołem Notre-Dame.
W miarę jak się zbliżał ku staremu Paryżowi tłum się zwiększał a wrzawa się głośniejszą stawała.
Pośród krzyku a raczej wycia, słyszał głosy, jakie można słyszeć na niebie podczas burzy, a na ziemi w dniach rewolucji; głosy te krzyczały:
— To głodziciel! Śmierć mu! śmierć! Na latarnię! na latarnię!
I głosy niewiedząc nawet o co idzie, głosy między któremi słuchać było głosy także kobiet, powtarzały w nadziei radującego serca tłumów widoku:
— To głodziciel! Śmierć mu! Na latarnię.
Nagle Weber uczuł gwałtowne wstrząśnienie i ujrzał fale ludzką, nadciągającą z ulicy Kanonicznej, ujrzał żujący wodospad, pośród którego szarpał się jakiś nieszczęśliwy blady i w rozdartem odzieniu.
Przeciw niemu to cały lud ten powstawał, przeciw memu podnosiły się te wrzaski, wycia i groźby.
Jeden człowiek, który bronił nieszczęśliwego przed tym tłumem; sam jeden stawiał opór potokowi ludzi.
Tym człowiekiem, był Gilbert.
Niektórzy z pośród tłumu, poznając go krzyczeli:
— To doktór Gilbert, patrjota, przyjaciel pana de Lafayette i pana Bailly. Słuchajmy doktora Gilberta!...
Na taki krzyk, chwilowa cisza zapanowała na falach, a Weber korzystał z niej, aby się dostać do Gilberta.
Udało mu się to z wielką trudnością.
— Panie doktorze!... — zawołał kamerdyner.
Gilbert obejrzał się w stronę skąd głos pochodził.
— Ach! — rzekł, to ty, Weberze.
I dając mu znak, aby się przybliżył i szepnął:
— Idź, powiedz królowej, że przyjdę później może niż sie spodziewa. Muszę ocalić człowieka.
— Tak, tak!... — zawołał nieszczęśliwy dosłyszawszy ostatnie słowa, ocalisz mnie, nieprawdaż doktorze? Powiedz im, żem niewinny! Powiedz, że młoda żona moja jest w ciąży!... Przysięgam, że nie chowałem chleba, doktorze!...
— Przyjaciele! — zawołał Gilbert, walcząc z nadludzką siłą przeciw szaleńcom, ten człowiek jest, jak wy francuzem, jak wy obywatelem; nie można, nie trzeba go mordować nie wysłuchawszy, prowadźcie go do okręgu a potem, zobaczymy...
— Tak! — zawołało kilka głosów, które poznały doktora.
— Panie Gilbercie! — rzekł kamerdyner królowej, pójdę uprzedzić oficerów okręgowych, to dwa kroki stąd, za pięć minut przybędę.
I zginął w tłumie, nie czekając nawet przyzwolenia Gilberta.
Tymczasem kilka osób pomagało doktorowi i z ciał swoich uczyniło nieszczęśliwemu, zagrożonemu gniewem tłumu, rodzaj żywego wału.
Wał ten jakkolwiek słaby, zatrzymał na chwilę morderców, głuszących swoją wrzawą głos Gilberta i zacnych obywateli innych.
Szczęściem po pięciu minutach zrobił się ruch w tłumie.
— Oficerowie okręgu! oficerowie okręgu! — wołać zaczęto.
Wobec oficerów okręgu groźby znikają, tłum się usuwa. Mordercy nie mają zapewne jeszcze wydanego hasła.
Prowadzą nieszczęśliwego do ratusza.
Trzyma on za rękę doktora i puścić go nie chce.
Któż jest ten człowiek nieszczęśliwy?...
Zaraz objaśnimy.
To biedny piekarz, Djonizy François, ten sam, który dostarczał bułeczek panom Zgromadzenia.
Rano jakaś stara kobieta weszła do jego sklepu przy ulicy Marché-Palu, w chwili kiedy rozdawszy szósty wypiek, rozpoczynał siódmy.
Kobieta żądała chleba.
— Niema go już, mówi François, ale poczekajcie na siódmy wypiek, to dam wam pierwszej.
— Ja chcę zaraz, odpowiada kobieta, oto pieniądze.
— Ale, mówi piekarz, kiedy niema z pewnością...
— Pozwól mi zobaczyć.
— Owszem!... — rzekł piekarz — idźcie, patrzcie, szukajcie, niczego nie pragnę.
Stara kobieta wchodzi, szuka, wietrzy, plądruje, otwiera jakąś szafę i znajduje w niej trzy bochenki chleba czerstwego, które parobcy schowali dla siebie.
Bierze jeden, wychodzi nie zapłaciwszy, a na uwagę piekarza podburza lud wołając, że François chce go zagłodzić, że chowa połowę każdego wypieku.
Pomówienie o chęć zagłodzenia skazywało na śmierć prawie pewną, każdego, kogo dotyczyło.
Jakiś stary dragon nazwiskiem Fleur-d’Epine, pijący w pobliskiej karczmie, wychodzi i powtarza głosem pijanym krzyk starej kobiety.
Na to podwójne wołanie, lud wyjąć przybiega, pyta się, dowiaduje, o co idzie, powtarza okrzyki, wpada do sklepu piekarza, pomimo straży, którą policja u drzwi jego i wszystkich piekarni postawiła, rozprasza się po magazynie, i oprócz dwóch czerstwych bochenków, wskazanych przez starą kobietę, znajduje sto dwadzieścia świeżych bułeczek zostawionych dla deputowanych, odbywających posiedzenia w arcybiskupstwie, to jest o sto kroków za ledwie...
Odtąd godzina nieszczęśliwego wybiła. Nie jeden już ale sto, dwieście, tysiąc głosów wrzeszczy: „To głodziciel!“...
Cały tłum wykrzykuje: „Na latarnię!“...
W tej chwili doktór Gilbert, powracający od syna z kolegjum Ludwika Wielkiego, rzuca się na ratunek zagrożonego człowieka.
Z kilku słów François, dowiaduje się, o co idzie, uznaje niewinność piekarza i próbuje go obronić.
Lud pociągnął wtedy ze sobą i nieszczęśliwego i jego obrońcę, na obu jedną rzucając klątwę, gotowy dotknąć obu jednem uderzeniem.
Na szczęście Weber, wysłany przez królową, przybył na plac Notre-Dame i poznał doktora.
Widzieliśmy, że po odejściu Webera nadeszli oficerowie okręgu, że nieszczęśliwy piekarz pod ich eskortą odprowadzony został do ratusza.
Oskarżony, straż okręgowa, rozdrażnione pospólstwo, wszystko to wtargnęło do ratusza, zapełniło w jednej chwili plac najemnikami bez roboty i tymi nieborakami z głodu, którzy zawsze gotowi wmięszać się do wszelkich zaburzeń i na tego kto o powód nędzy publicznej zostaje posądzony, rzucić część swojej niedoli. Zaledwie też nieszczęśliwy François zniknął w przedsionku ratusza, krzyki się wznowiły. Zdawało się wszystkim tym ludziom, że wydarto im zdobycz, która do nich należała. Istoty o ponurych twarzach podburzały tłum, mówiąc półgłosem:
— To głodzidel przez dwór zapłacony i dlatego chcą go ocalić!...
Wyrazy: zbrodniarz!... zbrodniarz!... obiegły pośród zgłodzonego pospólstwa i jak płomyki rozpalały nienawiści i gniewy.
Niestety, było to jeszcze bardzo wcześnie, a żadnego z ludzi mających moc nad ludem, ani pana Bailly, ani Lafayette’a, nie było.
Wiedzieli o tem dobrze ci, co powtarzali w tłumie: „Zbrodniarz!... głodziciel!“
Wkońcu, ponieważ oskarżony nie przybywał, groźby i krzyki zamieniły się w wycie ogólne.
Ludzie, o których mówiliśmy wślizgnęli się do przedsionka, na schody i dotarli aż do sali, gdzie biednego piekarza Gilbert bronił jak mógł.
Ze swej strony sąsiedzi François przybiegli, oświadczając, że od początku rewolucji, dawał on dowody największej gorliwości; że wypiekał dziesięć pieców dziennie, ze gdy im brakowało mąki, dawał im swojej, ażeby prędzej obsługiwać publiczność, wynajął piec cukiernika i suszył w nim drzewo.
Pokazało się wkońcu, że zamiast kary, człowiek ten wart nagrody.
Ale na placu, na schodach i w sali, krzyczą ciągle: „to zbrodniarz!“ i żądają śmierci François.
Nagle niepodziewana napaść oddziela biedaka od otaczającej go gwardji narodowej i jego protektorów. Gilbert odepchnięty w stronę zaimprowizowanego trybunału, widzi dwadzieścia rąk wyciągniętych... Napróżno Gilbert robi wysiłek by się doń dostać; otwór, w którym znika nieszczęśliwy, zamyka się powoli!... Walczył przez chwilę z rozpaczliwym wzrokiem, zaciśniętą pięścią i zadławionym głosem, jak pływak z bałwanami; potem fala go zakryła, przepaść pochłonęła!... Odtąd był już zgubiony.
Stoczony ze schodów, odbiera ciągłe razy; w przedsionku ciało jego jest już tylko jedną wielką raną.
Teraz nie o życie, ale o śmierć już prosi!...
Gdzież ukrywała się śmierć w owym czasie, kiedy tak prędko biegła na zawołanie?...
W sekundzie głowa nieszczęśliwego piekarza oddzielona od ciała, znalazła się na pice.
Na krzyk z ulicy, zbiegają burzyciele będący na sali i schodach. Trzeba widzieć wszystko do końca.
Ciekawa to rzecz, głowa na pice, niewidziano nic podobnego od szóstego października, a dziś już dwudziesty pierwszy.
— O!... Billot!... Billot!... — szepcze Gilbert wybiegając z sali, jakiś ty szczęśliwy, żeś opuścił Paryż.
Przechodził plac Greve i szedł brzegiem Sekwany, oddalając się od krwawej głowy i wyjącego motłochu, kiedy w połowie ulicy Pelletier uczuł dotknięcie w ramię.
Podniósł głowę krzyknął i chciał mówić, ale człowiek którego poznał, wsunął mu rękę bilecik, położył palec na ustach i oddalił się w stronę arcybiskupstwa.
Chciał widocznie zachować incognito; ale jakaś przekupka, poznała go i krzyknęła:
— E!.. to poczciwy Mirabeau!...
— Niech żyje Mirabeau!... — zawołało naraz pięćset głosów; — niech żyje obrońca ludu!... niech żyje patrjota!...
Ogon orszaku, towarzyszącego głowie biednego François, posłyszawszy okrzyk, cofnął się aby towarzyszyć panu Mirabeau do drzwi arcybiskupstwa.
Był to Mirabeau w rzeczy samej. Udając się na posiedzenie Zgromadzenia, napisał on na bufecie u kupca winnego bilet do Gilberta, by mu go do mieszkania odesłać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.