Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
ŻEBRAK.

Uczta przeciągała się. Nakoniec pani de Villefort wyraziła chęć powrotu do Paryża, czego nie miała odwagi zaproponować baronowa, mimo widocznego wyczerpania.
Monte Christo nie sprzeciwiał się woli swych gości, to też wkrótce wszyscy opuścili jego dom. Morrel, Debray i Chateau Renaud — konno, obydwie panie wraz z de Villefortem w powozie tego ostatniego, wreszcie Danglars pojechał w towarzystwie majora Cavalcanti, z którym wdał się w rozmowę o fortunach arystokracji włoskiej.
Ostatni opuścił dom hrabiego młody Andrzej Cavalcanti.
Obiecujący ten młodzieniec przez cały czas obiadu mówił bardzo mało, w obawie, ażeby nie wyrwać się z jakiem głupstwem w towarzystwie tak bogatych i potężnych gości, pomiędzy którymi jego wzrok osłupiały nie bez obawy spoczywał od czasu do czasu na groźnej postaci prokuratora królewskiego.
Pan Danglars, widząc uprzejmość z jaką traktował hrabia Monte Christo majora Cavalcanti, wpadł na myśl, że włosi ci, ojciec i syn, muszą być krezusami, o nieprzebranej fortunie.
Przyjrzał się dobrze, aczkolwiek z wielką dyskrecją, wcale dużemu brylantowi, rzucającemu ognie na palcu majora, bowiem stary Cavalcanti, jako człowiek doświadczony i rozsądny, w obawie, by jaki wypadek nie pozbawił go pieniędzy, zamienił je natychmiast na przedmiot wartości niewątpliwej.
W czasie obiadu wypytywał bezustannie ojca i syna, jaki rodzaj życia prowadzić mają zamiar? Jedna szczególnie rzecz zwiększała szacunek, albo raczej, że tak powiemy, uwielbienie Danglarsa dla Cavalcantiego.
Major wierny zasadom Horacjusza, aby niczemu się nie dziwić, poprzestał przy stole na jednej odpowiedzi stwierdzającej jego wiedzę, z jakiego jeziora pochodzą największe minogi, potem jadł już jedynie.
Danglars z podobnego zachowania się wywnioskował, że przepych jaki roztoczył przy stole Monte Christo, jest rzeczą najzupełniej zwyczajną dla przedstawiciela świetnego rodu Cavalcantich, którzy w swej Lukka żywią się samymi pstrągami z Wołgi lub ze Szwecji widać, lub węgorzami z Bretanji.
Przyjął więc z największą przejmością następujące wyrazy Cavalcantiego.
— Jutro będę miał honor złożyć moje uszanowanie panu dobrodziejowi w pewnym interesie.
— Będę bardzo zaszczycony wizytą pańską — odpowiedział bankier.
I wtedy właśnie zaproponował Cavalcantiemu, jeśli mu nie sprawi przykrości rozłączenie się z synem, aby razem z nim pojechał powozem.
Cavalcanti odpowiedział, iż jego syn oddawna przywykł prowadzić życie niezależne, jako młodzieniec skończony; ma więc własne konie i swój ekwipaż, może więc jechać do domu sam, tembardziej, że i przyjechali każdy osobno.
Major wtedy wsiadł do powozu Danglarsa, a bankier, siedząc obok swego gościa, w coraz większy wpadał zachwyt nad zasadami i oszczędnością tego człowieka, który, aczkolwiek hojny dla syna, bo mu dawał 60,000 franków rocznie, co było procentem od miljona — sam się zadawalał skromnym fiakrem.
Co do Andrzeja, to ten z miną jak najlepszą wyszedł z pałacu i na początek wyłajał gnoma, że nie zajechał po niego przed sam ganek, a czekał przy bramie i tym sposobem naraził go na to, iż kilkadziesiąt kroków musiał przejść piechotą.
Gnom tę nawałnicę wymowy przyjął z pokorą, ujął lewą ręką wędzidło, dla powstrzymania niecierpliwiących się koni, zaś prawą podał lejce Andrzejowi, który już postawił nogę na stopniu, gdy w tejże chwili jakaś nieznana ręka uderzyła go po ramieniu.
Młodzieniec odwrócił się w mniemaniu, że to może Monte Christo zapomniał mu coś przy pożegnaniu powiedzieć i z tej przyczyny zatrzymuje go przy odjeździe.
Zamiast hrabiego, ujrzał jakąś obcą figurę, od słońca ogorzałą, z bujnymi faworytami i błyszczącemi jak djamenty oczami. Na twarzy jego igrał szyderczy uśmiech, a z rozchylonych warg błyskały zęby białe i ostre, jak u wilka lub szakala. Ciemna chusta w czerwone kraty otaczała jego szyję i głowę, zarosłą ciemnym, siwawym już włosem, odziany był przytem w łachmany wstrętne do tego stopnia, iż ohydniejsze wyobrazić już sobie trudno. Osobnik ten był ponadto przeraźliwie chudy.
Andrzej, na widok tej postaci, zadrżał, a potem odskoczył przerażony.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał.
— Wybacz, przezacny obywatelu — odpowiedział oberwus, podnosząc rękę do czapki — być może, iż ci przeszkadzam, muszę jednak porozmawiać z tobą natychmiast.
— Wieczorem nie wolno żebrać — zawołał gnom i wyciągnął rękę, by jednem odepchnięciem uwolnić pana swego od napaści.
— Ja też nie żebrzę, mój śliczny paniczu — odezwał się nieznajomy do służącego, spoglądając nań z tak ironicznym i przerażającym uśmiechem, iż ten cofnął się odrazu — ja chcę i muszę powiedzieć dwa słowa twemu panu, który przed piętnastoma dniami dał mi pewne zlecenie.
— Ciekawy jestem — rzekł z kolei Andrzej z wyniosłą, pełną chłodu grzecznością, pod którą ukryć chciał swe pomieszanie — czego chcesz, mój przyjacielu, mów jednak prędko, bo mi się spieszy.
— Jabym chciał — rzekł mężczyzna — ażebyś mi pan zechciał oszczędzić trudu wracania piechotą do Paryża. Jestem bowiem bardzo znużony, nie jadłem tak dobrego, jak pan, obiadu, to też ledwo się trzymam na nogach.
Młodzieniec się wzdrygnął na te poufałe wyrazy.
— Ależ przecie powiedz, czego chcesz ode mnie?
— Już panu mówiłem. Chcę, byś mnie zawiózł do Paryża.
Andrzej zbladł.
— Tak mi to przyszło ni stąd, ni zowąd do głowy — dodał obszarpaniec, wkładając rękę do kieszeni i spoglądając na młodzieńca wyzywającym wzrokiem — tak mi to strzeliło do głowy, pojmujesz, mój mały Benedykcie...
Andrzej nie miał już żadnej wątpliwości, zbliżył się więc do gnoma i rzekł doń:
— Ten człowiek mówi prawdę. Istotnie otrzymał on ode mnie pewne zlecenie, z którego teraz przyszedł zdać mi sprawę. Idź więc do rogatki piechotą, a potem weź sobie fiakra, byś zbyt późno nie wrócił do domu.
Pełen zdumienia służący oddalił się bez słowa.
— Odejdźmy gdziekolwiek na bok — rzekł Andrzej.
Mężczyzna w czerwonej chustce wziął wtedy konie za wędzidła i zaprowadził je w boczną, zupełnie ciemną aleję.
— Nie myśl, Benedykcie, że ja dla próżnego szyku tylko chcę się przejechać wraz z tobą w twym powozie, jestem istotnie bardzo znużony, a oprócz tego chciałbym pomówić z tobą o interesach nader ważnych.
— Mniejsza o to, siadaj — odpowiedział młodzieniec.
Andrzej gnał konie ostrem tempem, aż do ostatnich domów Auteuil, nie przemówiwszy ani słowa do swego towarzysza, który uśmiechał się drwiąco.
Gdy znaleźli się na odkrytej przestrzeni, Andrzej rozejrzał się uważnie, dla przekonania się zapewne, czy nikogo niema czasem w pobliżu, a następnie, po zatrzymaniu koni zawołał z rozpaczą, załamując ręce:
— Dlaczego chcesz mnie zgubić?
— Dlaczego? A dlaczego ty mi nie ufasz? Powiedziałeś przecież, że jedziesz do Piemontu w Toskanji, a tymczasem znajduję cię w Paryżu.
— A cóż tobie to szkodzi?
— Mnie?... nic a nic. Owszem, mam nadzieję, że mi to pomoże.
— Acha! widzę że chcesz sobie uczynić ze mnie kozła ofiarnego. Lecz cię uprzedzam, że źle sobie poczynasz, panie Kadrusie.
— Cóż u pana Boga! Nie gniewaj się, mój mały, powinienbyś wiedzieć przecie, co to jest nieszczęście. Czyni ono człowieka zazdrosnym. Ja sobie myślałem, że ty jesteś w Piemoncie albo w Toskanji i kształcisz się na jakiegoś cicerone, gdy wtem widzę cię w pałacu, mającego swe konie, służbę, liberję... Czy odkryłeś jaką żyłę złota, czy też może zostałeś ajentem giełdowym?
— Ha, poszczęściło mi się.
— Widzę to, widzę. Jabym chciał jednak, bym mógł i o sobie to samo powiedzieć. I właśnie postanowiłem rozmówić się z tobą. I myślę, iż postarasz się jak najrychlej zadowolić mnie, bo później mógłbym się stać nazbyt wymagającym.
Groźba ta doprowadziła Andrzeja do gniewu!
Puścił więc znów konie kłusem.
— Źle sobie poczynasz ze mną, Kadrusie, raz jeszcze ci powtarzam. Ja jestem korsykaninem, dobrze-by było, gdybyś tak nie zapomniał o tem. A przytem jestem młody i silny. Pogróżkami więc nic ze mną nie zrobisz.
— Tak! Ale ty jesteś wspaniale odziany, ja zaś jestem w łachmanach, ty byłeś dziś u jakiegoś księcia na obiedzie, ja zaś jestem głodny.
— E, to nie jest żaden książe, lecz zwyczajny hrabia.
— Hrabia?... a bogaty? jak myślisz?...
— No, naturalnie, że bogaty, ale niech ci z tej racji żadne projekty nie przychodzą do głowy, bo to jegomość bardzo nieprzystępny.
— I... bądź spokojny! Nie mam ja żadnych względem twego hrabiego planów, pozostawiam ci go w całości na twój użytek. Tylko ty musisz za to co dać. Rozumiesz?
— A ilebyś tak żądał?
— Myślę, że za sto franków miesięcznie mógłbym wyżyć.
— Dam ci dwieście. Pierwszą ratę masz natychmiast.
I wsunął w rękę Kadrusowi dziesięć luidorów.
— Dobry z ciebie chłopak, zawsze to mówiłem. Jakim sposobem jednak taki los cię spotkał?
— Bardzo prostym. Odszukałem swego ojca!
— Prawdziwego swego ojca?
— Co mi tam do tego! Byle płacił, a póki płaci...
— Będziesz wierzył, że to ojciec i będziesz go szanował. Bardzo słuszne. Jakże się ten twój ojciec nazywa?
— Major Cavalcanti.
— I któż ci tego ojca wynalazł?
— Hrabia de Monte Christo.
— Ten sam, u którego byłeś na obiedzie?
— Tak. Ale dosyć o mnie. Cóż ty teraz zamierzasz robić?
— Ha!... najmę sobie pokoik w jakim porządnym domu, sprawię sobie przyzwoitą garderobę, codzień się będę golił i chodził na gazety do kawiarni.
— Wiesz, iż zaczynasz myśleć wcale rozsądnie, to też mam nadzieję, że wszystko z tobą będzie jak najlepiej. Ale teraz, gdy się już ze mną nagadałeś, i otrzymałeś wszystko, czego chciałeś, opuść wreszcie mój powóz i uciekaj.
— O nie, za nic. Zastanów się tylko, mój chłopcze, czego ty żądasz ode mnie? W czerwonej chustce na głowie, bez żadnych papierów i z dziesięcioma luidorami w kieszeni — musiałbym się wydać straży bardzo podejrzanym. To też niewątpliwie przytrzymaliby mnie na rogatkach. Wówczas musiałbym się przyznać, że to od ciebie dostałem tyle złota. Zaczęliby sprawdzać, śledzić, badać... i w końcu dojść mogliby do tego, że opuściłem Tulon, nikogo nie prosząc o pozwolenie. Nie, mój synku, tak być nie może.
Andrzej zmarszczył brwi, pomyślał chwilę, potem rozejrzał się dookoła i z obojętną miną sięgnął za pas, by się przekonać, czy pistolet znajduje się na swojem miejscu.
Przez ten czas Kadrus, nie spuszczając oka ze swego czcigodnego towarzysza, sięgnął również ręką poza siebie i ostrożnie otworzył długi nóż hiszpański, z którym się nigdy nie rozstawał.
Jak widzimy, — para przyjaciół była najzupełniej godna siebie.
Lecz się przejrzeli. Andrzej tedy, jakby nigdy nic, wyjął niedbale rękę zza pasa i podniósł ją do wąsów.
— Kochany Kadrusie — rzekł — będziesz tedy szczęśliwy.
— O ile tylko szczęście jest dostępne dla człowieka — odpowiedział były oberżysta, chowając nóż do rękawa.
— A więc spróbujmy we dwójkę przedostać się do Paryża. Ale jakże ty poradzisz sobie przy rogatce, by nie ściągnąć na siebie podejrzenia?
— Zaraz zobaczysz — odpowiedział Kadrus.
Wziął opończę z wielkim kołnierzem, jaką wygnany gnom pozostawił w tilbury i okrył się nią, a następnie włożył na głowę kapelusz Cavalcantiego, przybierając minę lokaja z dobrego domu.
— No, a ja mam jechać z gołą głową? — zapytał Andrzej.
— Cóż takiego?... pomyślą, że ci wiatr zerwał kapelusz z głowy.
— No, to jedźmy i niech już z tem będzie koniec.
Puścił konie w ostry cwał i bardzo szybko rogatki pozostały w tyle poza nimi.
Na pierwszej zaraz poprzecznej ulicy Andrzej wstrzymał konie a wtedy Kadrus wyskoczył z kabrjoletu, zatrzymując jednak na sobie płaszcz i kapelusz.
— Nie chcesz chyba, bym się zaziębił i dostał kataru — powiedział do Benedykta, widząc zdumienie na jego twarzy.
Powiedziawszy to, wpadł w jakąś boczną uliczkę i znikł.
— Pokazuje się — powiedział do siebie Andrzej w duchu — że pełni szczęścia nie może być na świecie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.