Hordubal/Księga pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X

— Powiedz, Hafio, że wrócę dopiero wieczorem.
Kawał chleba i słoniny i dalejże w góry! Hordubalowi jest tak jakoś lekko, a zarazem tęsknie, jak dziecku, które uciekło od matki. Stoi nad wsią i patrzy. Ile się tu zmieniło! Cóż się stało takiego? Że ten grunt należał do Hordubala? Prawda, było tu dużo kamieni, a jednak Pjosa zebrał tu sporo żyta, kartofle też ma i kawałek lnu. Tak się oto grunta Pjosy połączyły z gruntem Hordubala. Ale nieco wyżej, koło tej jarzębiny, jest widok na całą wieś. Tutaj nie można się dość nadziwić bożej mądrości. Krywa nazywa się wieś i jest naprawdę krzywa, wygięta w łuk jak leżąca krowa. Strzecha za strzechą wszystkie podobne do siebie jak stado owiec. Ale tamten biały dworek, to dom Polany. Wyróżnia się i po prostu nie pasuje do tych innych chałup — myśli Juraj. Strzecha czerwona, nowa, że aż się chce pytać, kto też się tu przyprowadził? Pewnie jacyś z równiny, gdzie nie ma drzewa, więc budować się muszą inaczej, domy mają z cegieł.
Równina! Widać stąd i równinę. Modra, prosta — jak morze i taka wielka pustka. Dlatego tak szybko tam jeżdżą. Droga jest tam smutna, idziesz, a jest ci tak, jakbyś dreptał w jednym miejscu. Nie chodzi się na równinę szukać pięknych widoków, ale tutaj jest jakby święto, człowiek może iść tylko naprzód i wciąż ma dość powodów, żeby iść coraz dalej. Dostać się tutaj za ten skręt drogi, tam do tego świerka, przez górne pastwisko, a gdy się już dotarło do niego, jakże nie iść do lasu! Ku południu las jest bukowy, same szare i jasne pnie, jakby się między nimi rozpostarła mgła, a tu i owdzie, gdzie tylko spojrzeć, jasnymi płomykami kwitnie gdula. Tu zaś, patrzajcież, jaki płowy grzyb, jak rozpycha suche liście! Jaka krzepka, biała noga! Zostawię cię tu, ty grzybie, borowiku, nie narwę ani dzwonków, ani kukułeczek, ale najwyżej parę gałązek jagód dla Hafii, w dole na skraju lasu, gdzie są najsłodsze. Hordubal przystaje i powstrzymuje oddech: sarna! Tam, opodal zatrzymała się sarenka, płowa i jasna, jak to listowie zeszłoroczne, przystanęła śród paproci i uważa: człowiek ty jesteś czy pieniek? Jestem pień, ścięte drzewo, czarna gałąź, tylko nie uciekaj! Czy i ty się mnie boisz, zwierzątko dzikie? Nie, nie boi się, zrywa listek, patrzy i miele pyszczkiem jak koza. Me-mee — powiada, tupnie kopytkami i pędzi dalej. I Juraj jest nagle jakoś dziwnie szczęśliwy; lekko idzie się pod górę i o niczym się nie myśli. Idzie, idzie i jest mu dobrze. Sarnę widziałem — powie Hafii wieczorem. — Ojej! A gdzie? — W lesie, ale wysoko w górach, bo na równinie, Hafio, nie ma saren.
A zaś tutaj jest już tak jakoś, nie wiadomo jak. Jakiś zrąb czy ściana rozwalona, porozrzucane belki i słupy, ale i dzwonnicę można by z nich zbudować, pozarastane lulkiem i wronim okiem, dzikimi liliami i ciemiernikiem, paprociami i bodziszkiem... Dziwne zaiste miejsce i jakby zaczarowane; tutaj las obraca się ku północy. Czarny tu bór, zarosły mchami, czarna ziemia i wilgotna miejscami, a mówią ludzie, że tu nawet straszy. Rosną tu bedłki białawe i przezroczyste jakieś jak galareta, pleni się zajęcza koniczyna i jest ciemno, zawsze tak ciemno. Ani tu wiewiórki, ani muszki nie słychać, taki tu jest czarny bór, że i dzieciaki boją się tędy chodzić, i chłop dorosły przeżegna się w takim miejscu. Lecz oto już skraj lasu, czarne jagody po kolana, istne zatrzęsienie mchów przeróżnych, jeżyny łapią cię za nogi, ej, człowiecze, niełatwo wypuści cię las na połoninę, musisz przebrnąć przez gąszcz jak odyniec. I hajda! Jakby cię sam las wystrzelił, jakby cię wypluł z siebie, stoisz na połoninie, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Szeroka jest połonina. Tu i owdzie stoją świerki wielkie i potężne jak kościół, aż się człowiekowi chce zdjąć kapelusz i głośno kogoś pozdrowić. A trawa jest gładka, śliska i króciutka, chodzi się po niej miękko jak po kobiercu. Długa i łysa połonina między lasami rozlała się szeroko, niebo sklepiła nad sobą, a lasy odgarnęła na bok. Jak gdyby chłop obnażył pierś i leżał, leżał, gapiąc się w niebo... Ach, ach, jak dobrze się tutaj oddycha! I Juraj Hordubal staje się nagle malutki jak mrówka i pędzi szeroką połoniną, dokądże, dokąd, mróweczko? A tam, na sam wierzch góry, gdzie się pasą te czerwone mróweczki. Tam ja sobie pójdę. Szeroka jest połonina!
Szeroka jest, miły Boże. Dla stada wołów? Te czerwone punkciki w dali? Dobrze Pan Bóg stworzył świat; spogląda z nieba na ziemię i mówi sobie: ten czarny punkcik, to niejaki Hordubal, a znowu ten jasny tam dalej, to Polana. Muszę uważać, czy się te dwa punkciki z sobą spotkają. Czy może należałoby popchnąć je ku sobie palcem? A tu po zboczu pędzi coś czarnego i prosto ku mnie. Co zacz takie stworzenie? Pędzi, wali się z góry na pazury... Ach, to czarne psisko, i szczeka, szczeka, jakby sobie chciało pysk rozedrzeć. Idżże ty głupi, czyż ja wyglądam na zbójnika? No pójdź tu, jesteś dobry piesek. Idę w gości do pastucha na górze. Już słychać dzwonienie stada. — Hej-hej! — woła pastuch, a woły wielkimi spokojnymi oczami spoglądają na Juraja, machają ogonami i pasą się dalej. Pastuch stoi bez ruchu jak krzak jałowca i patrzy na nadchodzącego.
— Hej! — woła Juraj — czy to ty, Misiu? No? chwała Bogu!
Misio nic, tylko patrzy.
— Nie znasz mnie? Jestem Hordubal.
— A, Hordubal — mówi Misio i nie dziwi się. Bo i czemu się dziwić?
— Z Ameryki wróciłem.
— Co?
— Z Ameryki.
— A, z Ameryki.
— Czyje woły pasiesz, Misiu?
— Co?
— Czyje to woły?
— A czyje mają być? Z Krywej.
— Tak, tak, z Krywej. Ładne zwierzęta. No a ty, Misiu, zdrów jesteś? Przyszedłem pogadać z tobą.
— Co?
— Pogadać trochę.
Misio nic, tylko mruga. Tu na górze odzwyczaił się od gadania. Hordubal kładzie się w trawie i wsparty na ręku wtyka sobie do ust zerwane źdźbło trawy. Tu jest inny świat, nawet rozmawiać nie trzeba. Obejdzie się. Od kwietnia do września pasie tu bydło Misio i przez cały tydzień nie widuje żywego ducha.
— No, cóż, Misiu, czy byłeś kiedy tam w dole, gdzie jest równina?
— Co?
— Byłeś na równinie, Misiu?
— A, na równinie? Nie byłem.
— A tam, na górze, na Durnom, byłeś?
— Byłem.
— A tutaj, za tą górą nie byłeś?
— Nie byłem.
— Widzisz człowieku, a ja aż do Ameryki się zawłokłem. I co z tego mam? Nawet żony własnej teraz nie rozumiem.
— Tam to już inne są pastwiska — powiada Misio.
— A słuchaj no — pyta Juraj, jak pytywał, gdy był jeszcze chłopcem — co to za ściana rozwalona, ten zrąb w lesie?
— Co?
— Ten zrąb w lesie.
— A, ten... — Misio w zamyśleniu pyka swoją fajeczkę. — Kto go tam wie. Podobno zbójnicy chcieli tam zamek budować. Ale bo to ludzie wiedzą?
— I prawda to, że tam straszy?
— Czy prawda? — powtórzył Misio ze wzruszeniem ramion.
Hordubal położył się na wznak. Dobrze tu być, myśli. A co dzieje się na dole, sam już nie wiesz. Mrowią się tam ludzie na podwórku, jeden drugiemu zawadza i omal że nie rzucą się na siebie jak koguty. Aż usta bolą, tak je mocno zaciskasz, żeby głośno nie krzyknąć.
— Żonę masz, Misiu?
— Co?
— Czy masz żonę?
— Nie mam.
Nad równiną nie ma takich obłoków jak tutaj. Tam niebo jest puste, ale tutaj obłoki jak krowy na pastwisku. Człowiek leży sobie na murawie i pasie. Obłoki zdają się płynąć, a człowiek płynie razem z nimi i dziwi się, że może stawać się takim lekkim i płynąć z obłokami. Dokąd pójdą te obłoki wieczorem? Będzie tak, jakby się rozpłynęły, ale czy może coś zapodziać się i zagubić bez śladu?
Hordubal znowu wsparł się na łokciu. — Chciałem cię zapytać, Misiu, czy nie znasz jakiego ziela na miłość.
— Co?
— Ziela, co wzbudza miłość, lubczyka. Żeby się na ten przykład dziewczyna w tobie zakochała.
— A — mruczy Misio — ja tego nie chcę.
— Ty nie chcesz, ale inny mógłby chcieć.
— Na co to? — gniewa się Misio. — Nie potrzeba.
— Nie znasz takiego ziela?
— Nie znam. — Misio splunął. — Nie jestem Cyganką.
— Ale leczyć potrafisz, Misiu, nieprawdaż?
Misio nic, tylko mruga. — A bo ty wiesz, na co umrzesz? — wyrywa mu się nagle.
Hordubal usiadł z bijącym sercem. — Sądzisz, Misiu, że niedługo?
Misio mruga w zamyśleniu. — A Bóg raczy wiedzieć. Długoż człek żyje?
— A ty, Misiu, ile masz lat?
— Co?
— Ile masz lat?
— Tego nie wiem. Na co mi wiedzieć?
— Ba, na co wiedzieć? — westchnął Juraj. — Na co wiedzieć, na przykład, co myśli Polana. Tam na dole człek się tym męczy. Ale tutaj? Myśl sobie, duszko, co ci się podoba. Gdybyś była szczęśliwa, to byś nie myślała. Aż dziw, jakie to wszystko jest dalekie, gdy się jest tutaj. Robi się smutno od tej dalekości. Zdaje się, jakby człek spoglądał na siebie z takiej wielkiej wyżyny i widzi siebie, biegającego po podwórku, rozgniewanego i rozmyślającego, a w gruncie rzeczy jest tylko taką podrażnioną mróweczką, która nie wie, co z sobą zrobić.
Wielki pokój spływa na Juraja, tak wielki, że aż boli w jakiś dziwny sposób. Patrzcie na niego, takie chłopisko, taki wielki drab, a wzdycha i wzdycha pod brzemieniem pokrzepienia. Ale teraz nie chciałby jeszcze wstać i nieść to wszystko na dół, w dolinę. Co to jest: nie chciałby? Nie mógłby! Cicho, cicho leżeć, żeby się wszystko uleżało i uspokoiło. Może należałoby czekać tak w ciągu dni i tygodni, dopóki to wszystko nie zapadnie się w sobie. Niech krążą niebiosa, niech pochyli głowę wół i obwącha sapliwie ludzką twarz, niech się przygląda świstak, czy to kamień tu leży. Tak, to kamień, więc dalej, hyc na niego, siąść na zadnich łapkach i wietrzyć! Z rękoma rozłożonymi leży Hordubal na wznak. Nie ma Hordubala, nie ma i Polany — tylko niebo i ziemia i dzwonienie stad. Rozpływają się obłoki i nic po nich nie zbędzie, nawet tyle, ile zostaje po chuchnięciu na szkło. Myśli wołek, że tyle czeka na niego bieganiny, a to tylko podzwanianie z oddali. Na co wiedzieć, co jest i jak jest? Patrz! I Bóg patrzy. Jakie ogromne oko, a takie spokojne jak spojrzenie bydlęcia. Ten wiatr, to coś, jak gdyby sam czas płynął i huczał. Skąd bierze się go aż tyle? Ale na co to wiedzieć?
Nadchodzi wieczór i Juraj wraca do domu, idzie połoniną i dociera do lasu, idzie sobie lekko i długo. Już wyrównało się w nim brzemię pokoju i nawet nie trzeba myśleć o niczym. Dobrze, Polano, dobrze, już nie będę się kręcił koło ciebie, za mało dla dwojga miejsca na podwórku. Znajdzie się dla mnie praca u kogo, a jeśli nie, będę tu siadywał i czekał, czekał aż do wieczora. I czemużby nie? Długoż to człowiek żyje? Czemuż, proszę cię, miałyby sobie przeszkadzać dwie mrówki, gdy miejsca taki nadmiar, że aż nie pojmujesz, skąd bierze się go tyle. A ja mogę sobie patrzeć i z daleka. Chwała Bogu, dosyć tu szczytów, z których może człowiek spoglądać ku domowi. Można wdrapać się Stwórcy aż na ramię i spoglądać wzniż na samego siebie. Tak jak obłoki: wznoszą się i rozpływają niby tchnienie.
Już rozbrzmiewa Anioł Pański stad, a Hordubal wciąż jeszcze siedzi na tymiankowej miedzy z bukiecikiem w ręku i spogląda w dół na tę nową czerwoną strzechę. I podwórko widać jak rozwartą dłoń. Zabrać tu z sobą Hafię i pokazać jej to. Patrz Hafio, czyliż to nie jest jak zabawka? Na podwórko wychodzi maluteńka jasna postać i stoi, stoi. A potem, ze stajni wychodzi druga malutka postać, ciemniejsza, podchodzi ku niej i stoi także. I nie poruszają się — jak zabawki. Mrówki ruszałyby mackami i biegałyby żwawo, podczas gdy ludzie są tacy dziwni: stoją obok siebie i nic. Na co to wiedzieć? — myśli Hordubal. Ale dziwne to, że tak długo, tak nieruchomo stoją. Aż strach oblata człeka, że stoją tak bez ruchu. I to miałby być pokój, Juraju, który niosłeś sobie zwyż? To brzemię, które cię przytłacza? Nabrałeś tam czegoś aż za wiele, i to jest smutek. Rozwarłeś ramiona i dźwigasz teraz — krzyż. A tych dwoje tam w dole stoi, stoi — — Ach, Jezusie, niechże się już poruszą! I nagle jasna malutka postać drgnęła i znikła. A ciemna postać stoi dalej i nie rusza się, a potem, chwała Bogu, znika także.
Z bukiecikiem jagód wraca Hordubal. Nie ma nic prócz tego bukiecika i na dobitkę zapomina go na podwórku. Czworo ludzi siedzi przy stole z wieczerzą. Omal nie zaczął mówić Hafii o tym, że widział sarnę, ale nie powie tego, bo słowa rozrastają mu się w ustach jak kąski. Polana nie je, blada jest, jakby z kości wystrugana. Szczepan chmurzy się nad talerzem, krzywi się, kruszy chleb w palcach, nagle rzuca nóż na stół i wybiega, jakby się dusił.
— Co się stało wujaszkowi Szczepanowi? — z westchnieniem szepcze Hafia.
Polana nic, zbiera talerze ze stołu, jest blada i sina, aż jej zęby szczękają.
A Hordubal idzie do krówek. Łyska obraca ku niemu głowę, jej łańcuch brzęczy. Cóż ci się stało, gazdo, że oddychasz tak głośno? Ech, łysko, na co to wiedzieć? Na co wiedzieć? Ale to ciężka rzecz, cięższa od łańcucha. Tam na górze podzwanialibyśmy dzwonkami, ty i ja. Ile tam miejsca! I Bóg się tam zmieści, ale śród ludzi jest ciasno. Dwoje, troje ludzi, łysko, a tak ciasno śród nich! Czyż nie słychać brzęczenia ich łańcuchów?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.