Hordubal/Księga pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Juraj się prostuje i ociera pot. Co tu dużo gadać, to jest całkiem inna robota i inny zapach niźli tam, w głębi kopalni. Kwaczą kaczki, z krzykiem pędzą gęsi, turkocze jakiś wóz w rozpędzie i z paradą wjeżdża w uliczkę. Polana wybiega z obórki, pędzi, pędzi (ej, Polano, przecież ty biegniesz jak dziewczynka!) i na oścież otwiera wrota. Któż to będzie? Któż do nas zajeżdża? Trzaskanie z bicza, wysoko wzbija się złoty i ciepły kurz, na podwórko wpada zaprzęg, stukają koła drabiniastego wozu, a na nim ładnie, po węgiersku stoi chłopak, wysoko trzyma lejce, wysoko śpiewa prrr, zeskakuje z wozu i płaską dłonią uderza konia w mokry kark.
Od wrót zbliża się Polana, blada i jakaś zdecydowana.
— To jest Szczepan, Juraju. Szczepan Manya.
Człowiek, pochylony nad postronkami zaprzęgu, prostuje się żywo i staje czołem do Juraja. Jesteś, bratku, jakiś czarniawy, dziwi się Hordubal. Boże święty, co to za kruk!
— Był tu parobkiem — dodaje Polana twardo i wyraźnie.
Obcy człowiek mruknął coś, pochylił się ku uprzęży, odpina co trzeba i prowadzi konie, trzymając oba jedną ręką przy pysku, a drugą, jakby nigdy nic, podaje Hordubalowi. — Witam was, panie gospodarzu!
Hordubal śpiesznie ociera rękę o nogawkę i podaje ją Szczepanowi. Jest trochę zmieszany i bardzo pochlebiony, popada w zakłopotanie, mruczy coś i jeszcze raz potrząsa Szczepanowi rękę po amerykańsku. Niewielki jest ten Szczepan, ale krzepki. Podchodzi Jurajowi tylko do ramion, ale spogląda mu w oczy zuchwale i twardo.
— Ładne konie — mruczy Hordubal i chce je pogłaskać po nozdrzach, ale konie stają na zadnich nogach i zaczynają tańczyć.
— Baczność, gospodarzu — przestrzega Manya, a w oczach zapala mu się drwiący uśmieszek. — Węgierskie konie.
Ej, ty czarny, myślisz, że ja się nie znam na koniach? No tak, nie znam się na nich, ale konie przywykną do gazdy.
Konie podrywają łby, jakby chciały rzucić się w skok. Włóż ręce w kieszenie, Hordubalu, i nie uchylaj się, żeby sobie ten Murzyn nie myślał, że się boisz.
— Ten tu ma trzy lata — mówi Manya — z wojskowej stadniny. Hej, ty! — szarpie konia za pysk. — C-c-c! Stójże diable, cicho! — Koń podrywa go, ale Szczepan śmieje się tylko, a Polana podchodzi do konia i podaje mu kawał chleba. Szczepan łysnął na nią zębami i oczami i przytrzymuje konia za łańcuszek u wędzidła. — Ej, ty! S-s-s! — Wygląda to tak, jakby wtłaczał konia w ziemię, a między zębami świszcze mu wysiłek. Koń stoi z pięknie wygiętym karkiem i wargami zbliża się do dłoni Polany. — Hej! — woła Manya i w kłusa, zawieszony u pysków końskich, prowadzi konie do stajni.
Polana spogląda za końmi. — Cztery tysiączki dają za niego — mówi z ożywieniem — ale nie dam go. Szczepan mówi, że wart osiem. Tę klaczkę będziemy na jesieni pokrywać. — Diabli ją wiedzą, czemu się nagle zacięła, jakby się w język ugryzła. — Muszę im przyszykować obrok — mówi, waha się i nie wie, jak się oddalić.
— Tak, tak, obrok — zgadza się Juraj. — Ładny konik, Polano. A cóż, do roboty dobry on jest?
— Takiego do wozu szkoda — odpowiada Polana podrażniona. — To przecież nie wiejska chabeta.
— No przecież — wymusza z siebie Hordubal. — Prawda, byłoby szkoda takiego junaka. Ładne masz konie, duszko, aż miło popatrzeć.
W tej chwili Manya wychodzi ze stajni i niesie dwa wiaderka z żaglowego płótna, żeby napompować wody. — Osiem tysięcy za niego dostanie, gospodarzu — mówi z wielką pewnością. — A tę klaczkę należałoby na jesieni pokryć. Obiecano mi dla niej ogierka, ej, takiego jak szatan!
— Brutus czy Hegüs? — zwraca się ku niemu Polana.
— Hegüs. Brutus za ciężki. — Manya wyszczerzył zęby spod czarnych wiech wąsów. — Nie wiem, jak wy gospodarzu, ale ja nie przepadam za ciężkimi końmi. Mocne są, prawda, ale brak im gorącej krwi. Nie mają żadnej gorącości.
— A tak — mówi Hordubal niepewnie. — Tak jest z tą końską krwią. A cóż tam krówki, Szczepanie?
— Krowy? — dziwi się Szczepan. — Aha, mówicie o krowach. Taaak, gospodyni ma dwie krowy, dla mleka niby. Jeszczeście nie byli w stajni, gospodarzu?
— Nie, jeszcze nie, widzisz ja właśnie przed chwilą wróciłem — odpowiada Hordubal i popada w zakłopotanie. Oczywiście, ta kupa tartego drzewa mówi swoje, ale jednocześnie Juraj cieszy się, że tak szczęśliwie zaczął Szczepanowi tykać, jako gazda parobkowi. — Właśnie — dodaje — chciałem tam zajrzeć.
Szczepan prowadzi go usłużnie, niosąc wiaderka z wodą. — Mamy tam — gospodyni ma tam małe źrebiątko trzytygodniowe i klacz, pokrytą przed dwoma miesiącami. Tędy, panie gospodarzu. Ten wałach tutaj jest już jakby sprzedany. Półtrzecia tysiąca będzie za niego. Dobry koń, ale ja muszę zaprzęgać tego trzylatka, żeby się nabiegał do woli. Nie chce stać spokojnie. — Manya znów szczerzy zęby. — Wałach pójdzie do wojska. Wszystkie konie od nas zabierają do wojska.
— Tak, tak — mówi Juraj. — No, jest tu czysto w tej stajni. A ty, Szczepanie, służyłeś już w wojsku?
— W konnicy, panie gospodarzu — pyszni się Manya i poi trzylatka. — Spójrzcie, gospodarzu, jaka sucha głowa, jaki zad. Ej, ty tam! No już c-c-c! Baczność, gospodarzu! Co za zbójnik! — mówi i uderza konia pięścią w kark. — Co to za koń, panie gospodarzu, co za koń!
Hordubal nie czuje się dobrze w ostrych wyziewach stajni. Inaczej, bratku, jest w oborze, gdzie pachnie nawozem i mlekiem, pastwiskiem i domem. — A gdzie masz to źrebię? — pyta.
Źrebię jest jeszcze kudłate i akurat ssie. Wygląda, jakby to były same nogi. Klacz odwraca głowę i mądrymi oczami spogląda na Hordubala, jakby pytała: Coś ty za jeden? Juraj staje się tkliwy i głaszcze klacz po zadzie. Jest ciepła i gładka jak aksamit.
— Dobra klacz — mówi Szczepan — ale ciężka. Gospodyni chce ją sprzedać. Sami wiecie gospodarzu, chłop nie zapłaci za konia jak się należy, a w wojsku chcą koni gorących. Zimne konie nie zdały się na nic. Najlepsza jest stajnia jednego gatunku — wywodzi Szczepan. — Ale nie wiem, jak wy myślicie o tym, panie gospodarzu...
— No, Polana zna się na tym — mruczy Hordubal z ociąganiem. — A woły ma Polana?
— Na co woły, gospodarzu? — uśmiecha się Manya. — Do roboty w polu wystarczy klacz i wałach. Bydło jest tanie, gospodarzu. Co innego jeszcze hodowla wieprzów. Widzieliście, gospodarzu, jakiego ma gospodyni knura? Sześć macior, gospodarzu, i czterdzieści prosiąt. Za prosięta płacą dobrze, kupcy przychodzą po nie z daleka. Świnie mamy jak słonie, czarne ryje, kopyta czarne...
Hordubal kiwa głową z zastanowieniem. — No a mleko, skąd bierzecie dla nich mleko?
— Od chłopów, panie gospodarzu — śmieje się Manya. — Ej ty, taki owaki, że ci się zachciewa naszego knurka do swojej brudnej świni! Takiego pewno knurka nie ma w całej okolicy. Ile konwi mleka, ile worków kartofli za to dasz? — Tak, panie gospodarzu, nie warto harować, gdy się nie opłaca. Do miasta daleko, sprzedaje się kiepsko. Głupi naród, gospodarzu. Uprawia tylko to, co można zjeść. Niech więc daje, gdy nie umie sprzedać.
Hordubal przyświadcza bez przekonania. Prawda, prawda, tutaj sprzedawało się niewiele, najwyżej gęsi i kury. Juścić dużo się na świecie zmieniło, ale Polana umie sobie radzić, już to jej trzeba przyznać.
— Jak sprzedawać, to sprzedawać — rozumuje Szczepan — ale takie rzeczy, co się opłacają. Któż by tam latał na targ z osełką masła? Po oczach ci widać, że jesteś goły, więc opuść albo idź do diabła!
— A ty skąd będziesz? — zaciekawia się Juraj.
— Z Rybar, z doliny, wiecie gospodarzu?
Hordubal nie wie, gdzie to jest, ale kiwa głową. Tak, tak, z Rybar. Gazda musi wiedzieć o wszystkim.
— Inna kraina, gospodarzu, a jaka równina! Na przykład rybarski moczar — cała tutejsza okolica zmieściłaby się w nim jak składany nóż w kieszeni. A trawa, gospodarzu, trawa aż po piersi. — Manya machnął ręką. — E, tutaj marna okolica, gdy się orze, to pług obraca tylko kamienie. U nas, gdy się kopie studnię, to ziemia jest czarna aż do głębi.
Hordubal spochmurniał. Co ty mi będziesz gadał, tatarska twoja mać — ja, ja tutaj orałem i obracałem kamienie, ale za to te lasy i te pastwiska, miły Boże! Nadąsany wychodzi Juraj ze stajni. Marna, powiada, okolica. No to po co się tu pchasz, diable czubaty? Czy stadom źle się tutaj powodzi? No, chwała Bogu, oto jest godzina stad; już podzwaniają w dolinie i brzęczą na skraju wsi. Dzwonki zachrypłe, głębokie i powolne jak kroki krowy. Tylko wysokie dzwoneczki cielątek biegną na wyścigi. No-no, i ty będziesz krową i będziesz chodzić poważnie i statecznie, jak całe stado i jak my wszyscy. Dzwonienie stada się przybliża i Jurajowi chce się zdjąć kapelusz jak na Anioł Pański, aby zmówić „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”. Dzwonienie przybliża się jak rzeka, rozdziela się na ciężkie kropie, rozlewa po całej wsi, krowa za krową odłącza się od swego stada i bimbam, bimbam, zmierza do swej obory. Zalatuje zapach kurzu i mleka, bimbam odzywa się we wrotach i kiwając głowami dwie krówki wchodzą na podwórko Hordubalów. To są zwierzęta mądre i łagodne, idą prosto ku drzwiom obory. Hordubal westchnął głęboko: no i ja już jestem w domu, chwałaż ci, Boże. Taki to jest powrót do domu. Anioł Pański stad rozprasza się po wsi i zamiera, nietoperz zygzakowatym lotem śmiga za muchami śladem stada, dobry wieczór, gazdo. Z obory przeciągłym buczeniem odzywa się krówka. No, no, już idę. Po ciemku wchodzi Juraj do obory, obmacuje rogi, twarde i kudłate czoło, mokrą gębę i nozdrza, gładzi kędzierzawą sierść na karku. Znalazł blaszany kubełek i stołek na trzech nogach, przysiadł się do pełnego wymienia i doi raz — dwa, raz — dwa, aż mleko ciepłą strugą uderza o blachę wiadra. I cienko, półgłosem zaczyna Juraj śpiewać.
We drzwiach obory zarysowała się sylweta ciemnej postaci. Hordubal nie dokończył śpiewania. — To ja, Polano — mruczy, tłumacząc się. — Żeby się bydełko do mnie przyzwyczaiło...
— Na kolację nie pójdziesz? — pyta Polana.
— Gdy skończę dojenie — odpowiada Hordubal z ciemności. — Szczepan będzie jadł z nami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.