Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Madryt, 9 Października 1846.

Opuszczając Burgos, przypuściwszy że pani opuszczać będziesz kiedyś Burgos, przejedziesz most, nie powiem na jakiéj rzece, bo nie widząc rzeki, nie mogłem pytać się o jéj nazwisko; przejedziesz pani most, i to tylko powiedziéć mogę.
Na środku mostu, obróć się pani, i rzuć ostatnie spojrzenie na królowę Staréj Kastylii; wtedy miéć będziesz przed sobą najpiękniejszą bramę, pomnik odrodzenia sztuki, wzniesiony na cześć Karola V, i który przedstawi ci posągi Nuno-Rasura, Lain-Calvo, Fernanda Gonzales, Karola Igo, Cyda i Diego Percel.
Potém na prawo, ujrzysz pani wznoszące się jak dwie kamienne strzały dzwonnice przecudownéj katedry, która zdaje się bydź umieszczoną na drodze podróżnego, dla tego żeby go oswoić z cudami, jakie ma widziéć.
Nareszcie, ogarniesz pani jednym rzutem oka miasto leżące w kształcie amfiteatru, a zanurzając ostatnie spojrzenia w polach i dolinach zieleniejących się, które przebyłaś, jak się zmusza swoje wspomnienie do zapuszczenia się w uśmiechającą się przeszłość, pożegnasz pani źrzódła szumiące, cieniste zarośle, malownicze góry Guipuscoi, bo masz do przebycia czerwone piaski, szare krzaki i bez końca horyzont Staréj Kastylii, gdzie wykrzykniesz z radości i zadziwienia spostrzegłszy dąb karłowaty lub wiąz pokrzywiony, które napotkasz przypadkiem.
Pierwszą na uwagę zasługującą rzeczą, jaką znaleźliśmy na drodze naszéj, był zamek Lerma, gdzie umarł na wygnaniu znany książę tegoż nazwiska, sławny względami jakich doświadczał od króla Filipa III, i ciężką niełaską co po nich nastąpiła. Dobra, a tém samém zamek, jaki widać z drogi, i który należał do dóbr, zabrane zostały po jego śmierci, za summę milion cztery-kroć sto-tysięcy talarów. Nikt odtąd nie zaprzątał się tym gmachem, który powoli upadał w ruinę. Dzisiaj, zawalony sufit leży na ziemi, i przez okno bez szkła, widać niebo.
Jeden z podróżnych naszych, pan Faure, który przyjął na siebie obowiązek naszego tłumacza i naszego cicerone, udzielił nam tych wszystkich szczegółów, dodając, że przed pięcią laty, w tém właśnie miejscu gdzie znajdowaliśmy się, przytrzymany został przez rozbójników, którzy nie szanując pamiątek przywiązanych do starego zamku Lerma, założyli tu swoje siedlisko.
W miarę tego jakeśmy jechali, widzieliśmy, omyleni optyczném złudzeniem, zbliżające się ku nam błękitnawe szczyty gór Somma-Sierra, drugie przejście niemniej straszne dawniéj dla podróżnych, jak Lerma, gdzie nasz przyjaciel Faure przytrzymany został. Była piąta godzina wieczorem, kiedy zaczęliśmy wjeżdżać na pierwsze jéj pochyłości.
Jednę z gór wznoszących się po lewéj stronie drogi, wiodącéj z Aramla do Madrytu, zdobyła, w oczach Napoleona, jazda polska. Góra ta przedstawia spadzistość zwyczajnego dachu.
Żeby ją przebydź, pomnożono nasz zaprzęg do dwónastu mułów.
Rano, przebudziwszy się, spostrzegliśmy na horyzoncie obszernéj pustyni, kilka punkcików białych odrywających się śród mgły fioletowéj: to był Madryt.
W godzinę późniéj, wjeżdżaliśmy do stolicy hiszpańskiej przez bramę Alcala, najpiękniejszą z jéj bram, i wysiedliśmy z powozu w dziedzińcu domu pocztowego.
Nie dosyć było przyjechać, trzeba było znaleźć mieszkanie; mieszkanie zaś w takiéj epoce, w podobnych okolicznościach, nie jest rzeczą łatwą.
Ale, powié twój bankier pani, trzeba było to przewidziéć, pisać zawczasu, kazać nająć mieszkanie w hotelu.
— Naprzód, pani będziesz łaskawa odpowiedziéć swojemu bankierowi, że wyjechaliśmy z jednego dnia na drugi, a zatem nie mieliśmy czasu zająć się środkami ostrożności.
Potém pani dodasz, a on przypomni tę okoliczność, bo z jéj powodu, papiery spadły o trzy franki; dodasz że gazety ogłaszały że w całéj Hiszpanii wybuchnęła rewolucya, że drogi pełne są geryllasów, że biją się na ulicach Madrytu... Owoż jakeśmy rozumowali w tjé mierze. Jeżeli biją się na ulicach Madrytu, znajdziemy pewnie miejsce w domach tych co się biją, bo nie można jednocześnie bić się na ulicy, i pozostawać w domu. Bynajmniéj, Hiszpanija kosztowała najgłębszego pokoju, ujechaliśmy sto pięćdziesiąt mil drogi, z Bayonny do Madrytu, najmniejszego geryllasa, najmniejszego ladrona, najmniejszego ratero; owoż nareszcie znaleźliśmy ulice Madrytu w samotności porannéj, i okryte teatrami jarmarkowemi, wystawionemi zawczasu na uroczystości, w których mieliśmy wziąć udział: pozostawało więc nam chyba mieszkać w teatrze.
To było tak wspaniałe, że aż do rozpaczy przyprowadzało.
Wyszliśmy na żebraninę, zostawiwszy rzeczy nasze w biórze pocztowém; kołataliśmy do wszystkich hotelów Madryckich, zwiedziliśmy wszystkie mieszkania do najęcia z meblami, wszystkie casa Pupillos: ani jednego pokoju, ani jednéj izdebki, ani jednego alkierza, gdzieby pomieścić grooma, kobolta, karła.
Po każdém nowém niepowodzeniu wychodziliśmy na ulicę. Wypytywaliśmy się oczyma, potém z uszami coraz niżej spuszczonemi, ciągnęliśmy daléj swoje poszukiwania.
Wszystkośmy zwiedzili, straciliśmy aż tę ostatnią nadzieję, jaka się traci w ostatniéj chwili, kiedy przypadkiem podniosłem głowę i przeczytałem te słowa nadedrzwiami jeszcze zamkniętemi:
— Monnier, księgarz francuzki.
Krzyknąłem z radości, nie podobna żeby ziomek odmówił nam gościnności u siebie, lub nie dopomógł całym swoim wpływem do znalezienia jéj gdzieindziéj.
Szukałem drugich drzwi niżeli do księgarni, i znalazłem drzwi do korytarza, nad któremi były napisane te trzy słowa: Casa de Bannos.
Był to cud szczęścia. Po mieszkaniu, najwięcéj potrzebne nam były teraz łazienki.
Popchnąłem drzwiczki przezroczyste, i dzwonek zbarzęczał. Wszedłem. Przez długi korytarz, wyszedłem na dziedziniec oszklony. Do koła dziedzińca znajdowały się wnijścia do łazienek; nad łazienkami był mały antresol.
Dwie kobiéty i pięciu kotów grzało się przy brasero.
Zapytałem o pana Monnier; ale bez wątpienia moja fizyognomija niepodobała się domownikom, bo kobiéty pomrukiwać zaczęły, a koty miauczeć.
Na ten podwójny hałas, otworzyło się okno w antresolu; głowa chustką związana, i szyja okryta koszulą, pokazały się w oknie.
— Co takiego? zapytała głowa.
Pośpieszam ci powiedziéć, pani, że ta głowa, któréj rozpoznać fizyognomiję było dla mnie bardzo ważną rzeczą w téj chwili, pośpieszam powiedzieć że ta głowa nosiła wyraz bardzo ujmujący.
Jest to, kochany mój panie Monnier — odpowiedziałem — że ja i moi towarzysze żebrzemy pomieszkania, żebrzemy od godziny drugiéj rano, i jeżeli nam nie dasz pomieszkania, przymuszeni będziemy kupić namiot od jakiego dymissyonowanego generała karlistów i obozować na placu Alcala.
Pan Monnier słuchał mnie otworzywszy ogromne oczy; widać było że starał się mnie przypomniéć.
— Przepraszam, — rzekł — ale pan mię nazwałeś swoim kochanym panem Monnier. Musimy więc znać się?
— Bez wątpienia, ponieważ nazwałem cię panie po nazwisku.
— Oh! nic w tém nie masz dziwnego, moje nazwisko znajduje się na moich drzwiach.
— I moje także.
— Jak to, nazwisko pańskie na moich drzwiach?
— Ba! ja czytałem.
— Jakże się więc pan nazywasz?
— Aleksander Dumas.
Pan Monnier krzyknął, uderzył głową o ramy okna, i zniknął cofając się w tył.
W chwilę potém, pokazał się na pół ubrany w jednych drzwiach małego dziedzińca, zamienionego w parlatorium.
— Jak to? Aleksander Dumas, nasz? nasz Aleksander Dumas? rzekł.
— Bez wątpienia, jednego tylko znam, i za to ręczę panu, że jest na twe usługi.
I podałem mu rękę.
— Ha! — rzekł ściskając ją serdecznie, — owoż szczęśliwy dzień dla mnie, i powiadasz pan że przychodzisz żądać odemnie, czegóż?
— Gościnności.
— Mój dostojny panie, dom jest na rozkazy twoje.
— Przepraszam, kochany panie Monnier, ale ja nie jestem jeden.
— Ah! pan masz...
— Syna.
— No, kiedy jest miejsce dla jednego, jest i dla dwóch.
— Ale że nas więcéj jest niż dwóch.
— Ah! ah! Masz pan przyjaciela?
Skinąłem głową.
— Do licha! — rzekł pan Monnier, skrobiąc sobie ucho. — No! postaramy się znaleźć miejsce dla twojego przyjaciel.
— Ale że...
— Cóż jeszcze?
— Mój przyjaciel... ma przyjaciela.
— A więc jest was cztérech!
— I lokaj.
P. Monnier upadł w krzesło;
— W takim razie, nie wiem co poradzić, rzekł.
— No, zobaczmy, czy pan nie masz pokoju, gdzie by można postawić dwa łóżka?
— Już tam stoją dwa.
— Przez kogo zajęte?
— Przez dwóch Francuzów.
— Jak się nazywają?
— PP. Blanchard i Girardet.
— Są to dwaj przyjaciele, łatwo więc przystaną na wszystko.
— Ale ich pokój materyalnie jest zbyt ciasny, zaledwo sami umieścić się mogą.
— Czy tylko ten jeden pokój pan masz?
— Jest jeszcze duży obok niego.
— Duży, bardzo duży?
— Oh! ogromny; tu pomieścilibyście się wszyscy cztéréj, a nawet wszyscy sześciu.
— Bravo!
— Tak, ale to ich pracownia malarska.
— No! to będzie nasza pracownia, i koniec. Nie koniecznie potrzeba nazywać się Correggio, żeby powiedzieć: I ja jestem malarzem! No! cóż pan jeszcze masz?
— Ba! poddasza, strych, mysie nóry.
— Bravo! będziemy tam jak w serze hollenderskim! Obejrzyjmy miejscowość!
Wróciłem do drzwi, gdzie reszta gromady oczekiwała w największéj niespokojności.
— Proszę panów, rzekłem, znaleźliśmy pałac.
Poszli za mną, wykrzykując hurra.
— Cicho! panowie, cicho! proszę was; dom jest przyzwoity; niechże nas nie wypchną za drzwi wprzód nim wejdziemy.
Aleksander wszedł kłaniając się jak kawaler Callota, Boulanger za nim, Maquet potém.
Paweł szedł na ostatku, przyciskając palce do szwów spodni, co oznaczało zawsze że go stracono z oka przez chwilę, i że korzystał z téj chwili ażeby zgwałcić prawa dawnej swojéj religii.
Spojrzałem na niego z ukosa; uśmiechnął się jak mógł najprzyjemniéj. Paweł ma wino wyborne i rum przecudowny.
P. Monnier wszedł naprzód, zastaliśmy Blancharda i Girardeta w pracowni, już przy robocie.
Oba wysłani byli urzędownie, z trzecim towarzyszem panem Gismain, dla odmalowania głównych scen wielkiego wypadku, jaki miał nastąpić.
Podniosły się krzyki radości, gdy ujrzano mnie wchodzącego. Podwoiły się te krzyki, kiedy ujrzano za mną Boulanger, mego syna i Maquet.
— Widzisz pan! rzekłem do pana Monnier obracając się.
Wniosek podany przezemnie na dole, ponowiony został na piérwszem piętrze i przyjęty z zapałem. Blanchard i Girardet wzięli kawał kredy, i przeciągnęli liniję odpowiadającą trzeciéj części pracowni.
Trzecia część pracowni, miała bydź dla nich przeznaczona; drzwi od ich pokoju, wychodziły na tę część, jak widzimy było to bardzo wygodnie.
Dwie drugie części nam przeznaczono.
W tejże chwili odbyły się przenosiny.
Duży stół z czerwonéj jodły, i dwa krzesła, przeniesione za liniję białą, stały się w téjże chwili własnością dawnych lokatorów.
Pan Monnier obiecał nam dwa stoły i cztéry krzesła podobne do tych, jakie wzięto z naszéj części.
Wielka kanapa słomą wypchana i komoda z drzewa orzechowego, stały się własnością spólną. Ułożyliśmy się że używać ich będziemy, bądź razem, bądź pojedynczo, ale zawsze w dobréj zgodzie.
Po skończeniu pierwszych przenosin, przeszliśmy z apartamentu ogólnego do pokojów oddzielnych, poleciwszy Eau de Benjoin iśdź po tłómoki i pudła, i przenieść do pracowni przedmioty dla niéj przeznaczone, które łącznie z dwóma stołami jodłowemi i i dwóma wypchanemi słomą krzesłami przyobiecanemi, zdobić ją miały.
W kwadrans odbył się przegląd i installacya nasza. Maquet i ja odkryliśmy pod stopniem szerokości bardzo bliskiéj apartamentu spólnego, jeden pokoik. Boulanger i syn mój, pod południkiem odleglejszym wynaleźli drugi.
Pokoje te, ozdobione jedynie cztérma ścianami pobielanemi, miały za staraniem pana Monnier, przed upływem dwóch godzin, otrzymać łóżko, stół i cztery krzesła.
Podczas tych rozporządzeń, radość jaśniała na twarzy zacnego naszego gospodarza: Francuz, szczęśliwy był że otrzymał całą koloniję francuzką; — i jakąż koloniję! malarzy urzędowych i zaproszonego na wesele królewskie.
Tak się rozporządziwszy, rozpoznawszy różne korytarze i różne drzwi prowadzące do spólnego środka, przypomnieliśmy o napisie nadedrzwiami wchodowemi: Casa do Banos, i rzuciliśmy się ku temu małemu atrium, gdzie odbyła się piérwsza część sceny, jaką ci pani opowiedziałem.
Wyborna rzecz kąpiel, kiedy zrobimy drogi sześćdziesiąt mil koleją żelazną, sto czterdzieści mil dyliżansem i dwieście mil extra-pocztą, i kiedy przez czworo drzwi cztérech izb otwartych, cieszyć się razem można pomyślnością i odpoczynkiem.
Chcieliśmy zatrzymać pana Monnier, żeby odpowiadał na tysiączne pytania, które paliły nam język. Ale P. Monnier zniknął; biegał do tapicerów madryckich. Musieliśmy zatem poprzestać na własnéj naszéj rozmowie, która, powiedziéć trzeba, nie była dla tego mniéj ożywiona.
W rzeczy saméj, wszystko było nowém dla nas. Ta ludność poważna i milcząca, która poglądała na nas z bezwładnością orszaku cieni, te kobiéty piękne w odartéj odzieży, ci mężczyźni dumni w swoich łachmanach, te dzieci osłaniające się już szmatami opadłemi z płaszcza ojcowskiego: to Wszystko wskazywało nam nie tylko inny lud, ale inny wiek.
Boulanger był zachwycony: zacząwszy od Bąyonny, spotykał na każdym kroku modele, co się przedstawiały gratis. Była to zarazem oszczędność i czasu i pieniędzy: czasu, ponieważ nie trzeba ich szukać: pieniędzy, ponieważ nic im nie płacono.
P. Monnier powrócił, kiedyśmy wychodzili z kąpieli.
— Wszystko gotowe, rzekł zacierając sobie ręce.
— Jak to, wszystko gotowe?
— Tak, możecie wnijść, panowie. Stoły stoją przynajmniej na trzech nogach, łóżka zasłane, lub przynajmniej cóś podobnego, a krzesła wasze wytrzymają, jeżeli miéć będziecie ostrożność siadać pojedynczo na każdém z nich.
— Wielki z ciebie mąż, panie Monnier.
P. Monnier ukłonił się skromnie.
Weszliśmy. Piérwsze, spojrzenie rzuciliśmy na pracownię; rzecz zadziwiająca! Eau de Benjoin sam krzątał się pilnie. Otwierał pudła i wydobywał fuzye, ręce mi opadły.
— Zostaw tak, rzekłem; zajmij się tłómokami.
— Tłómoki są w pokoju tych panów.
— Dobrze, daj mi klucze.
— Już pootwierane.
Nie mogłem przyjśdź do siebie widząc taką czynność. Czynność ta zawsze mię niepokoiła w Pawle; kiedy wpadał w ten zbytek przysług, musiał dopuścić się jakiéj winy.
Domyślałem się że musiało czegoś brakować z pakunku, i że w zamiarze ukrycia zguby czegoś, Paweł porozrzucał tłómoki, worki podróżne, mantelzaki i pudła.
Miałem regestr. Paweł spostrzegł że sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem regestr; podwoił czynność, przybliżając się wszelako, chociaż zajęty robotą, ku drzwiom korytarza.
— Pawle, rzekłem. — Wiadomo, nie prawdaż, pani, że nazywam Piotra już Pawłem, już Eau de Benjoin.
— Pawle — rzekłem — zrobimy inwentarz rzeczy.
Paweł, podług wyrażeń sztuki malarskiéj, ma trojaki wcale odmienny koloryt; zwyczajny jego koloryt jest tuszu chińskiego; ale, stosownie do wypadków, rumieni się on lub blednieje; kiedy rumieni się, przechodzi w bronz florencki, kiedy blednieje, wpada w kolor popielaty.
Eau de Benjoin wpadł w kolor popielaty, zkąd wnosiłem że zguba musi bydź ważna.
Była to jedna więcéj przyczyna do zrobienia inwentarza. Upornie więc tego trzymałem się, chociaż Paweł ile mógł starał się mnie odprowadzić od tego.
Brakło pudła z ładunkami.
Rzecz ważna. Mieliśmy ogółem siedm fuzyj, w tej liczbie jednę dubeltówkę; dwie tylko podług systematu zwyczajnego; cztery zaś były fuzye Le-faucheux, to jest nabijane ładunkami i z tyłu.
Pozostało tylko sześćdziesiąt ładunków przypadkiem w próżnych miejscach pudła, gdzie była broń; arsenał nasz całkiem ogołocony został.
Prawda że nam powiedziano iż bardzo mało znajduje się rozbójników w Hiszpanii, pięciudziesiąt lub sześciudziesiąt, i koniec.
Szczęśliwy kraj, który wie liczbę swoich rozbójników.
Ale znajduje się jeszcze w Afryce dużo kuropatw, dużo szakali, dużo hyen, nawet trochę panter; a my zamierzaliśmy polować na to wszystko.
Co się tycze lwów, tyle ich ledwie pozostało w Algeryi, ile w Hiszpanii rozbójników. Gerard wszystkie wytępił.
Eau de Benjoin odebrał rozkaz zająć się nąjpilniejszém poszukiwaniem. Eau de Benjoin udawał że szuka. Za dwa lub trzy dni, kiedy spostrzeże że u nas barometr podniósł się z burzy na piękną pogodę, przyzna się, z uśmiechem emaliowanym trzydziestu dwóma zębami, że pudło z ładunkami pozostało na komorze w Iruu, albo Bayonnie, i że doskonale sobie to przypomina.
Kiedy Paweł szukał ładunków, utwierdzaliśmy zajęcie własności i organizowaliśmy ów przedziwny nieład, jakiego gabinet literata i pracownia malarza przedstawiają wzór najdoskonalszy.
Ukończywszy tę piérwszą i ważną część installacyi, zajęliśmy się żywnością.
Niech się pani nie dziwi, że od czasu do czasu wracam kutemu przedmiotowi, o którym ludzie najmateryalniejsi lub najniemateryalniejsi pomyślić muszą przynajmniéj raz na dzień.
Pani, co mieszkasz w Paryżu, i jadąc, przez szkło swojéj karety widzisz po obu stronach ulicy kawiarnie z bogatemi malowidłami, restauracye z wielkim przepychem, zapraszające wasz apetyt, dziwisz się zapewne że są kraje, gdzie można bydź niespokojnym o obiad; i powiész: wnijdź do restauracyi, albo poszlij po drób z truflami, pasztet z wątróbek i raka morskiego: ściśle rzecz biorąc, może to posłużyć za obiad.

Ęh! mój Boże, tak, pani, może to posłużyć za obiad, a nawet bardzo dobry; lecz na nieszczęście, pasztety z wątróbek przychodzą ze Strasburga, raki morskie z Brest, a drób truflami nadziany z Périgord. Z tak rozmaitych odległości, które miałem honor wskazać ci pani, to wynika, że kiedy te wiktuały francuzkie przychodzą do Madrytu, są już trochę nadpsute; należy więc chwycić się innego sposobu żywienia się.
Koniecznie zatém trzeba nam było zająć się obmyśleniem tego sposobu żywienia się.
Po dwóch lub trzech godzinach badań, następnie biesiady nasze urządzone zostały.
W Madrycie, kucharz i kucharka, wyjąwszy wielkie domy, przeszli do rzędu istot mitologicznych. Nie należało więc myślić o wzięciu kucharza lub kucharki.
W Madrycie, chcący jeść, ma się rozumiéć cudzoziemcy, idą sami na rynek, lub posyłają służących; potém sami pieką lub smażą zakupione przedmioty do jadła.
Szczęściem, od dzieciństwa jestem myśliwy, jak wiész pani, i dodam nawet, strzelec bardzo zręczny. Mając lat dziesięć lub dwanaście, wymykałem się niekiedy z domu, chciałem powiedziéć ojcowskiego... Niestety! nigdy nie miałem domu ojcowskiego, bo mój ojciec umarł, we trzy lata po mojém urodzeniu, ale z domu macierzyńskiego, żeby polować śród ogromnych drzew, pod których cieniem urodziłem się. Wówczas przez cały dzień, dwa dni, tydzień niekiedy, błąkałem się od wsi do wsi, bez żadnego zasobu, oprócz mojéj fuzyi, zamieniając zająca, królika, kuropatwę na wino i chléb, przy tym chlebie i winie pożywając drugą część mojéj zwierzyny; trzecia część stale przeznaczona była dla mojéj matki i przynosiłem ją do niéj, podobnie jak Hippolit składał swoję u nóg Tezeusza, żeby ukoić jego gniew.
To podobieństwo, losu mojego z losem syna Antyopy może zaszkodziło mojéj edukacyi umysłowéj, ale szczególnie wydoskonaliło moję edukacyę kuchenną. Ztąd wynika, że wielu czytelników, po przeczytaniu moich książek, zaprzeczało wartości moich książek, ale żaden smakosz, skosztowawszy moich sosów, niezaprzeczył wartości moich sosów.
Jednogłośnie więc wybrany zostałem marszałkiem poselstwa francuzkiego w Madrycie, a Paweł podniesiony do stopnia dostarczyciela żywności.
Towarzystwo wyłożyć miało nakład na kupno wielkiego kosza, ażeby Paweł gubił ile bydź może najmniéj jaj, marchwi, kotletów i szynek.
Ostrożności te przedsięwzięte były względem śniadania.
Śniadanie zawsze składać się miało z dwóch lub trzech dań, na gorąco lub zimno, i z czterech filiżanek czokolady na osobę.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że Hiszpanie piją czokoladę naparstkami.
Co się tycze obiadu, P. Monnier wskazał nam restauratora włoskiego nazwiskiem Lardi, u którego mieliśmy znaleźć przyzwoite jedzenie.
We Włoszech, gdzie jedzą źle, dobremi restauratorami są Francuzi; w Hiszpanii, gdzie nic nie jedzą, dobremi restauratorami są Włosi.
Żegnam cię, pani; opuszczam cię, bo muszę iśdź na rynek i do poselstwa francuzkiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.