Hiszpanija i Afryka/Afryka/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARABUT FATHALLAHA.

Była trzecia po południu gdyśmy wrócili z Bardo, a więc za późno na zwiedzenie zwalisk Kartaginy, ale jeszcze dosyć wcześnie na wycieczkę do marabutu Sidi-Fathailaha.
Powiedzmy tymczasem cokolwiek o marabutach w ogólności, po tem powiemy o marabucie Sidi Fathallaha w szczególności.
Marabut pochodzi od arabskiego wyrazu marleoth, który znaczy wiązać, podobnie jak religijny pochodzi od wyrazu religare.
Przez rozciągłość, marabut nadal swą nazwę poswięconemu sobie grobowcowi, który często bywa tylko niejako kamiennym namiotem w którym mieszkał za życia. Zowią więc marabutami małe budowle o okrągłych dachach, zasiane w okolicach afrykańskich miast, a niekiedy znajdowane nawet w odległych pustyniach. Przy takich marabutach karawany zwykle stają na spoczynek. Nadto są one miejscem schronienia: a kiedy skazany skryje się do marabutu, nie wolno go tam zabijać; ale ustawiają się straże na około aby nie mógł wyjść, podają mu chleb i dzban wody i zamurowują drzwi.
Dłużnik którego chcą aresztować za długi, także w marabucie znajduje schronienie; ale wierzycielowi wolno przypieczętować łańcuch do muru i zamknąć tym sposobem dłużnika, który przez prawo schronienia zyskuje to tylko że więzienie skażone zamienił na więzienie święte.
Te małe pomniki rzeczywiście nazywają się Khubbah, to jest grobowiec. Lecz, jak powiedzieliśmy, zachowamy im zwykłą ich nazwę.
Marabuty znajdują się nawet w pustyni Sahara; gdzie, jak powiadamy, służą karawanom za miejsce spoczynku, a za bezpłatną i świętą oberżę zbłąkanym podróżnym. Bogaci składają tam ofiary z daktyli, sucharków, suchych fig, mąki i. t. p. Ubodzy zaś których traf tam sprowadza, jedzą z głodu te zapasy tak przez nich zwanéj boskiéj miłości. Lecz biada temu ktoby zapragnął unieść z sobą choć jeden daktyl, figę lub ciastko, albo szczyptę mąki! Zginąłby niezawodnie w drodze.
Tyle o marabutach kamiennych; przejdźmy teraz do marabutów cielesnych.
Marabut jest to człowiek uznany za świętego, albo taki który ten tytuł po przodkach odziedziczył. W Afryce szlachectwo religijne jest dziedzicznem, jak u nas było niegdyś szlachectwo togi lub miecza.
Do głośnego ze sławy marabuta przychodzą radzić się o mil dziesięć, dwadzieścia, a nawet i sto. Każdy stosownie do potrzeb zadaje mu pytania, jeden żąda deszczu, drugi pogody, ten łaski szeika, tamten miłości kochanki. On zaś daje amulety. Amulety takowe, głównie zawierają w sobie wyjątki z koranu złożone z pobożnych maxym. Maxymy zaś pisane są na pargaminie wyciętym w bardzo skomplikowane kwadraty lub rozwartokąty. Noszą się albo na szyi albo na ręku jak bransoletki.
Kazałem sobie był przetłomaczyć kilka takich amuletów; jeden z naszych arabskich kupców nosił następny:
„Bóg dozwala handlu ale zabrania lichwy.“
Nasz janczar zaś nosił następujący i podług mnie dla niego niestosowny:
„Małżeństwo jest jak oblężona twierdza: ci co są zewnątrz pragną wejść do niéj, co zaś wewnątrz, wyjść pragną.”
Spytałem czy właściciel ąmuletu jest żonaty. Amulet przyniósł mu szczęście, został więc bezżennym.
Pewien laleb, to jest mój kolega, pokazał mi taki amulet;
„Gdyby koran, zamiast zstąpić w ręce Mahometa, zstąpił był na jaką górę, bylibyście widzieli tę górę uginającą się przed bojaźnią Pana.”
Ja sam posiadam także amulet, dany mi przez jednę z tych świętych osób, gdy się dowiedziała że należę do szanownego pokolenia uczonych, brzmi ono następnie:
„Gdyby wszystkie drzewa na ziemi piórami były, gdyby morze było z atramentu i siedm razy większą miało rozciągłość, pióra te i atrament nie starczyłyby na opisanie pochwał Boga.”
Marabuci nadto leczą z niektórych chorób, nadają płodność niepłodnym kobietom, pomnażają zwierzęta; wszystkie zaś te cuda jedni dopełniają modlitwą, drudzy zaś dotknięciem.
Nazwę marabuta posiadającego już jakąkolwiek sławę, zawsze poprzedza tytuł Sidi, co znaczy Jego Wysokość: i tak mówią Sidi-Fathallah, Sidi-Mohammed, jak mówiono w średnich wiekach jego Wysokość Święty Piotr, jego Wysokość Święty Paweł.
Największym muzułmańskim świętym, którego najczęściéj i najwyraźniéj wzywają, jest Sidi-el-Hadzi Abd-el-Kader-el-Dżelali, którego grobowiec znajduje się w Bagdadzie i na cześć którego rozsiano mnóstwo mogił po całéj Algeryi. Jest on wyłącznie patronem ślepych, których prawie zawsze słyszałem żebrzących jałmużny, wzywając jego imienia. W Bagdadzie, w grobowcu tego świętego, emir Abd-el-Kader, zaprowadzony tam przez ojca, miał objawienie że kiedyś zostanie emirem wiernych.
Niekiedy marabut bywa rzeczywiście niegodziwym łotrem ale przez to bynajmniéj nie traci swojego uroku, bo muzułmański fatalizm wszystko tłomaczy: Bóg tak chciał! Bóg dobrze zrobił to co zrobił! tajemnica u Boga zapisana!
Muzułmanin nigdy się nie kłopocze bo ma zawsze na ustach te trzy odpowiedzi.
Auzoniusz Chancel, nowy nasz towarzysz a raczéj nowo zaciężny przyjaciel w Algierze, opowiadał mi, że pewnego dnia polując powyżej Mahelma i idąc wzdłuż rzeki Ned-el-Agar, objętéj strasznym wąwozem i wpadającym do morza. koło Zeralda, zginął w téj jaskini panter i dzików; szukając tego wyniosłego miejsca skąd mógłby panować nad okolicą, doszedł do kilku lepianek w których mieszkała arabska rodzina; o kilka kroków od tych lepianek wznosił się marabut który Chancel rzeczywiście poznał. Był to marabut Sidi-Mohamme-da, Mta-Ned-el-Agar.
Chancelowi dokuczało pragnienie, wiedział że przy tym marabucie płynie wyborne źródło; pobiegł więc tam, lecz źródła tego strzegł wąż: strzelił więc a wąż poszedł strzedz Acheronu. Na odgłos strzału, zjawiła się jakaś murzynka i postrzegłszy pijącego Chancela, podczas gdy wąż z roztrzaskaną głową zdychał, zaczęła jęczeć przeraźliwie. Chancel spytał co jéj się stało.
— Ah! zawołała, nieszczęśliwy giaurze, zabiłeś duszę Sidi-Mohainmeda!
— A to jakim sposobem?
— Takim sposobem że Sidi-Mohainmed po śmierci przemienił się w tego węża.
Chancel rozpaczał iż dopuścił się takiego morderstwa. Całe duro zapłacił za swą zbrodnię, a murzynka przestała krzyczeć, czego właśnie pragnął Chancel; lecz ciągle płakała, na co on zgoła niezważał, i religijnie biorąc węża zaniosła go do wnętrza marabuta i umieściła na łożu usłanem z pomarańczowego kwiatu.
Źródło którego strzegł wąż tak nieszczęśliwie zabity przez naszego przyjaciela, miało przywiléj leczenia chorób oczu; Chancel nie słyszał jednak aby po zgonie swojego strażnika straciło na swojéj wartości.
Ostatni marabut, zmarły w Tunis, wielce tam był czczony, zwykle przebiegał ulice na małym osiołku ustrojonym w grzechotki, pochowano go zaś w meczecie który Ben-Hayat, jeneralny poborca beja, ten sam który dał 10000 franków ubogim, podczas gdy Lecomtowi nie udał się zamach na króla Ludwika Filipa, kazał wybudować na wzór kościoła świętéj Magdaleny. Bej i wszystkie osoby znakomite szły za jego trumną, dom jego sprzedano za 50,000 piastrów, osła za 6,000 a kij za 500. Obecnie największą wziętość ma w Tunis marabut Sidi-Fathallah! Bóg otwiera wrota szczęścia.
Jego to właśnie zamierzaliśmy odwiedzić. Zapewne dla tego że przybrał nazwę Bóg otwiera wrota szczęścia, posiada wyłączny przywiléj czynienia płodnemi niepłodne kobiety.
Sposób dojścia do tego celu jest na pozór dosyć dziwny.
O sto kroków od wioseczki w któréj mieszka, znajduje się pochyła skała, wysoka blizko na sześćdziesiąt stóp. Kobiety więc pragnące uzyskać od Boga łaskę zostania płodnemi ześlizgują się dwadzieścia pięć razy z wysokości téj skały aż na dół, to jest:

Pięć razy na brzuchu,
Pięć razy na grzbiecie,
Pięć razy lewym bokiem,
Pięć razy bokiem prawym,
I pięć razy głową na dół.

Tego dopełniwszy, modlą się całą godzinę z marabutem, a skoro są piękne i młode, rzadko kiedy urok nie zostaje zdjęty i wracają do domu ciężarne.

Tą razą Giraud, towarzyszył nam w wycieczce; z wielkim żalem rozstał się z Desbarolle’m, Boulangerem, Alexandrem, Chancelem i Maquet’em biegającemi po ulicach Tunis, a chociaż w wigilją zrobił szkic pewnéj przygody, towarzyszył mu jednak, bo aby mi zrobić przyjemność zawsze gotów jest wyrzec się wszelkich przygód na świecie.
Wsiedliśmy do kabryoletu Laporte’a i w ciągu pół godziny przybyliśmy do wsi. Najpierwéj uderzyła nas bardzo ładna kawiarnia, przy któréj drzwiach stał arab i rozmawiał z drugim siedzącym i palącym fajkę: obraz był gotów, Giraud więc wyjął swoje album i zrobił kopią z natury. My tymczasem piliśmy kawę we wnętrzu budynku.
Gdy Giraud skończył rysunek, gdy wyprzężono kabryolet i konia umieszczono w stajni, poszliśmy piechotą ku cudownéj skale; im daléj postępowliśmy, tém pilniéj staraliśmy się aby nas nie postrzeżono; nakoniec stanęliśmy naprzeciw świętego kamienia.
Kilka kobiet miało właśnie zamiar ześlizgiwania się; a jedna już tylko pięć razy miała wykonać to ćwiczenie, a zsuwała się głową na dół. Wtedy pojęliśmy dlaczego Laporte tyle starał się aby nas nie widziano. I rzeczywiście zaledwie pielgrzymki postrzegłszy nas, zaraz uciekły krzycząc przeraźliwie. Dopuściliśmy się zatem niejakiego świętokradztwa, wypadało więc uspokoić niewiasty których wrzaski, mianowicie dla giaurów, dosyć były niebezpieczne. Laporte wyprawił do nich pasterza który pasł kozy w pobliżu, i zobowiązał go aby im oświadczył że trzy indywidua które im przeszkodziły w ich pobożnym czynie są, jeden francuzkim konsulem, drugi wielkim malarzem, a trzeci wielkim lekarzem.
Rozumie się że ja byłem lekarzem.
Maurytanki nic nie odpowiedziały, a zaniechały wrzasków, co już stanowiło pół wygraną. W parę minut później ujrzeliśmy, jak z za węgła domu spoglądały nas, i to było zupełną wygraną. Widzieliśmy jednak, że wyglądały nakształt ptaków które tylko co usiadły na ziemi i zaledwie skrzydła przytuliły, że więc odlecą za najmniejszem naszem poruszeniem. Staliśmy zatem spokojnie. Giraud usiadł i zaczął zdejmować widok wioski po za którą zdała widać było morze: lazurowy obrus białemi plamkami nakrapiany.
— Ah! pani, pani, jakże kobiety są wszędzie jednakowe! Skoro nasze maurytanki postrzegły że się niby przestaliśmy zajmować niemi, zdawało się że poumierają z chęci zajmowania się nawzajem nami. Powoli zaczęły przybliżać się i nakoniec spojrzały przez ramię Giraud’a. Niezmiernie uradowały się widokiem swojéj wioski zaczynającym już modelować się na papierze. Lecz radość ta śmiechem wybuchła, mówię śmiechem któryby przyniósł zaszczyt kadryllowi gryzetek z ulicy La harpe, skoro ujrzały zakwitającą pod ołówkiem Giraud’a cudowną skałę, skoro ujrzały siebie samych, w dziwnych położeniach przepisem nakazanych, ześlizgujących się po powierzchni; tejże skały.
Dotychczas wszystkie były zasłonięte; lecz powoli pokazało się jedno oko, potem drugie, potem nos, potem usta z perłowemi zębami, wreszcie cała twarz. Trzy z pomiędzy nich były prześliczne. Czwarta mająca już lat trzydzieści, była żółta i słaba, a nogi jéj zdawały się być spuchnięte. Laporte przemówił do niéj po arabsku, a zaraz trzy jéj towarzyszki uciekły, ona sama tylko pozostała.
Biedaczka na prawdę uwierzyła w moję lekarską umiejętność i żądała rady. Wziąłem ją za rękę, którą mi podała bez oporu; dotknąłem pulsu i poznałem że ma febrę. Tymczasem zbliżyły się znowu trzy młodsze, bo podzieliły ufność jaką ich towarzyszka we mnie położyła, znowu zaczęły śmiać się bojaźliwie i niby mimowolnie, bo rękami zatykały usta.
Najmłodsza ze śmieszek nie miała jeszcze lat dwunastu. Nie wyglądała wcale na mężatkę, bo czuć w niéj było młodość zaledwie wydobywającą się z dzieciństwa, kwiatek jeszcze w pączku. I rzeczywiście nie zostawała jeszcze ani pod władzą kochanka, a ślizgała się po zapładniającéj skale jako amatorka. Może znała historyą dziewicy Maryi i poetyczną legendę o gołąbku.
Żądałem aby mi także podała rękę, dla przekonania się czy nie jest chora; podała mi ją z uśmiechem. Widać że tytuł lekarza nadawał mi wielkie przywileje. Szukając jéj pulsu rozmawiałem z nią, ale rozumie się za pośrednictwem Laporte’a.
Pytałem czy ma rodziców, i co robią?
Była sierotą.
Spytana jak żyje, odpowiedziała:
— Jak ptaki pod niebem, kwiaty i rosa.
A jednak, chociaż odpowiedzi przekonywały że uboga, była mimo to czysto ubrana, miała malowane oczy i paznokcie, a usta tak rumiane iż sądziłbyś że także malowane.
Spytałem czyby niechciałaby jechać ze mną, skoro nic ją nie przywiązuje do tego świata, ponieważ nie ma rodziny.
— A dokąd? zagadnęła.
— Pokazałem jéj morze.
— Po za tym wodnistym obrusem, jest tylko samo niebo, odpowiedziała.
— Owszem tam jest inny świat, ponieważ stamtąd przypływają okręta.
Zamyśliła się.
— A cóż ja robić będę po za tą wodą?
Rzeczywiście trudno było odpowiedzieć.
— Co ci się podoba, odpowiedziałem.
— A czy będę miała pąsowe spodnie haftowane złotem jedwabne koszule, czapeczkę z sekinami i piękny haik z wielbłądzich włosów?
— Będziesz miała to wszystko.
Spojrzała na swoje towarzyszki.
— Pojadę, rzekła.
— Jakto! pojedziesz, chociaż nie znasz mię?
— Alboż nie mówiłeś że jesteś lekarzem?
— Tak jest.
— Skoro więc Bóg obdarzył cię nauką, musiał także obdarzyć i dobrocią?
— Czy ona na prawdę pojedzie? spytałem Laporte’a.
— Na honor, nie powiem że nie!
— A skończyłeś już twój rysunek, Giraud?
— Skończyłem.
— No, to chodźmy.
Wyjąłem z kieszeni kilkadziesiąt małych złotych pieniążków cienkich jak papier i rzekłem:
— Masz oto moje dziecię, kup sobie bransoletkę.
Oczy jéj zabłysły radością. Wsypałem jéj pieniądze w dłoń, krzyknęła z radości, bo nie sądziła że mówię na seryo.
Odszedłem wzdychając i myśląc:
O! wiosno, młodości roku! o! młodości, wiosno życia!
W kilka dni późniéj rzekłem z nagła do Giraud’a:
— Zrób mi jéj portret z pamięci.
Wziął ołówek i niepytając nawet o kim mówię, zrobił mi go natychmiast.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.