Hiszpanija i Afryka/Afryka/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAN COURBY DE COGNORD.

Pierwszego dnia walki, po trzykrotnem wzywaniu kapitana de Gereaux i jego karabinierów do poddania się, Abd-el-Kader przybył wieczorem do rozbitego dlań namiotu, przy wejściu do którego z obu stron rozrzucono 300 głów na ziemi.
Abd-el-Kader obojętnie i łagodnie spojrzał w prawo i w lewo, otarł z twarzy sączącą się jeszcze krew i rozkazał aby mu przyprowadzono jeńców.
Na czele jeńców, najważniejszym był szef szwadronn Courby de Cognord. Pięć ran otrzymał i właśnie jeden arab chciał mu przepiłować gardło, gdy przypadkiem przejeżdżał tamtędy Kalifat Buamedy.
Poznał on w panu de Cognord dowódcę, postrzegł że żył jeszcze i wstrzymał rękę araba.
Rana pozostała otwarta, okropna, lecz szczęściem nieśmiertelna.
Podniesiono pana Courby de Cognord, wsparto i przyprowadzono do Abd-el-Kadera.
Pamięta on jak przez sen, że widział owe porozrzucane głowy, pamięta że słyszał głos Emira i że odpowiedzieć usiłował.
Około niego i za nim stało 80 jeńców, pomiędzy którym 62 było ranionych i w ogóle 112 ran liczących.
Abd-el-Kader rozkazał aby pana Courby de Cognord odprowadzono do namiotu Adża-Bita, jednego z pod dowódców Abd-el-Kadera.
Szef szwadronu Courby de Cognord przepędził noc z wachmistrzem Barbut, który mu opatrzył rany.
Tymczasem zmuszono innych jeńców aby przebrali głowy swoich towarzyszy i napełnili je miodem dla lepszego ich zakonserwowania.
Pomiędzy temi głowami żołnierzy, Tetard, ten sam który panu Courby de Cognord dał swojego konia, poznał głowę pułkownika Montagnac, kapitana Gentil-Saint-Alphonse i porucznika Klein.
Potém gdy te głowy miodem napojono, kazano odliczać je po dwadzieścia i ułożyć w stos jak kule w parku artylleryi.
Narachowano takich piętnaście stosów, i miano je przesłać głównym marokańskim naczelnikom.
Nazajutrz z rana, gdy przyszło do wyruszenia, zebrano te głowy, poprzebijano im uszy i powiązano razem nawlekając na palmowe łodygi, poczém umieszczono je w koszach i władowano na muły.
Następnie przyprowadzono jeńców. Wytrzymalsi mieli iść pieszo, chorych zaś poumieszczano na mułach.
Ich nogi spoczywały w koszykach: głów więc mieli aż po kolana. Sam tylko pan de Cognord jechał na mule bez koszyka, a tem samem i bez głów.
Pierwszego dnia maszerowano od 7 rano do 5 wieczorem, z jeńcami idącemi pieszo obchodzono się bardzo ostro.
O 5 zatrzymano się na nocleg w wiosce należącéj do pokolenia Beni-Snassen: wszyscy nocowali pod gołém niebem: kosze z głowami zdjęto z mułów, a jeźdcy spali przy nich.
O 6 z rana, ruszono daléj w kierunku Mulai, zostawując Beni-Snassenów na lewo.
Dążąc po nad wąwozem, jeden muł obalił się: głowy które dźwigał potoczyły się pomiędzy krzaki, i odbiwszy się o skały zginęły w przepaści.
Zatrzymano się i kazano jeńcom szukać tych głów. Musieli przynieść wszystkie; poczém znowu ruszono daléj. Tego dnia maszerowano do nocy: zatrzymano się o pół mili od Mulaja i w pobliżu kilku duarów urządzono biwak.
Jeńcom pragnienie srodze dokuczało; niektórzy nie pili od czasu jak ich wzięto. Tych więc którzy jeszcze chodzić mogli zaprowadzono do rzeki, gdzie napili się i nabrali wody dla swoich towarzyszy.
Podobnie jak i poprzedzającego dnia rozładowano muły i spano pod gołém niebem.
Na trzeci dzień wyruszono bardzo rano. Około godziny pół do szóstéj przybyto nad brzegi rzeki, którym jakiś czas dążono, wreszcie o 9 przeprawiono się przez rzekę.
O 11 orszak cały stanął w Deirze.
Natychmiast zaprowadzono jeńców do namiotu w którym mieszkała matka Abd-el-Kadera i jego żony, a w owéj epoce Emir miał ich trzy.
Potém oprowadzano jeńców po całéj Deirze, dano im jeść i pić, wreszcie wyprawiono do obozu położonego blizko o trzy mile od miejsca w którém zrana przebyli rzekę.
W ciągu tego ostatniego pochodu oddalano się ciągle od morza.
Głowy przez trzy dni pozostawały w Deirze, tworząc w koło namiotu Abd-el-Kadera łańcuch, przed którym arabowie wyprawiali rozmaite tańce.
Jeńców umieszczono w środku obozu, gdzie dla oficerów i przeznaczono lichy namiot, mocniéj ranionych przeniesiono do innego namiotu; reszta zaś pomieściła się jak mogła.
Tam bawiono przeszło miesiąc; jednéj nocy wszczął się pożar w obozie, a mimowolnym jego sprawcą byt jeniec; lecz że nie wykryto winnego, rzecz mu więc uszła bezkarnie. Wiele rzeczy zgorzało lub zaginęło.
Wówczas przeniesiono się do innego obozu, o milę daléj leżącego; który również był nad rzeką Mulaja, lecz o milę dalej w głąb kraju posunięty.
Dnia 9 lutego, to jest w cztery miesiące późniéj, nadszedł rozkaz aby natychmiast opuścić obóz. Zaraz to uskuteczniono, przeprawiono się przez Mulaję i rozłożono na przeciwległych wzgórzach Leuf.
W chwili wyruszania z obozu, czterech ludzi zachorowało; pan Courby de Cognord zażądał dla nich mułów; przyobiecano je wprawdzie, lecz obietnicy nie dotrzymano, a czterem chorym ucięto głowy.
W kilka dni późniéj, opuszczono góry i zbliżono się ku brzegom rzeki.
15 lutego, strzelec Bernard i żołnierz od pociągu zwany Gagne uciekli. Gagne został w drodze zabity, ale Bernard dostał się szczęśliwie do Dżemma-Rhazuat i udzielił pierwszych pewnych wiadomości o jeńcach.
17 znikli trzéj inni jeńcy, a mianowicie: kapral Moulin, żuaw zwany Poggi, i ów Izmael który w pośród walki, zawołał: Jesteśmy zgubieni!
Wszystkich trzech znowu schwytano, a Kalifat Buamedy, ten sam który ocalił życie panu Courby de Cognord, skazał ich na śmierć.
Pan Courby de Cognord, po usilnych prośbach, najprzód wyjednał ułaskawienie dla Poggi i Izmaela, a potém gdy już ponabijano karabiny i rozstrzelać miano kaprala Moulin, otrzymał także łaskę i dla niego.
Dnia 24 kwietnia, przybył posłaniec od Kalifata Haggi-Mustafa. Posłaniec ten prosił aby pan Courby de Cognord z jego naczelnikiem raczył zjeść kuskussu.
Pan Courby de Cognord czyniąc zadosyć zaproszeniu, wyruszył z oficerami i czterema żołnierzami, w których liczbie byli: porucznik Larrazée, kapitan Marin, porucznik Hillerain, doktór Cabasse, adjutant Thomas, wachmistrz starszy Barbut, huzar Testard, szasser Trotté i dwaj inni.
Wyruszywszy z obozu około trzeciéj po południu, jechali aż do ósméj wieczorem, za przybyciem do pokolenia Hachem, zatrzymali się na noc.
Nazajutrz 25 wyjechali bardzo rano, udając się w dalszą drogę do Deiry, lecz zaledwie uszli milę, otrzymali rozkaz powrócenia do Solimana naczelnika pokolenia Hachem, które z rana opuścili.
Wtedy podejrzenie powstawać zaczęło w umyśle pana de Cognord i jego towarzyszy; poznali że umyślnie i w złym zamiarze rozłączono ich z innymi jeńcami, a na nieszczęście w niczém towarzyszom swoim dopomódz nie mogli.
Wypytywali się lecz im nie odpowiadano.
I rzeczywiście podczas gdy się oddalali od obozu, zaszły tam następujące okoliczności.
Przed zapadnięciem zmroku zgromadzono wszystkich jeńców, i kazano im stanąć w szeregu. Potém rozkazano aby poznosili wszystkie swoje rzeczy. Skoro się zgromadzili, pokazała się regularna piechota Abd-el-Kadera i porozdzielała ich. Następnie każdy taki oddział złożony z pięciu lub sześciu ludzi umieszczono w osobném gurbi. W pośród tych oddziałów, znajdował się człowiek którego opowiadanie jedynie wyświeca nam następującą straszliwą scenę. Był nim trębacz Roland.
Umieszczono go wraz z sześciu innymi jeńcami w tém samem gurbi. Śmiały ten człowiek, widział wszystkie powyższe przygotowania, zrozumiał je, lecz nieprzeraził się.
— Dzisiejszéj nocy będziemy mieli coś nowego, rzekł do towarzyszy; nie spijcie i bądźcie gotowi do obrony jeżeli nas mordować zechcą.
— A czemże bronić się będziemy? spytali inni jeńcy.
— Wszystkiem co wam w ręce wpadnie, odparł Roland.
Miał on nóż francuzki który znalazł przed trzema dniami i ukrywał przy sobie, a nadto wchodząc do gurbi nadeptał nogą na sierp i dał go jednemu ze swoich towarzyszy zwanemu Daumat. Nóż zaś pokazał wszystkim innym.
— Za najmniejszym szmerem, rzekł, wyjdę, zabiję pierwszego araba którego spotkam, a wy daléj za mną.
Było około ósméj wieczorem, gdy nieszczęśliwi wzajemnie ściskając sobie dłonie, cicho układali plan rozpaczliwéj obrony. Rozumie się iż żaden nie zmrużył oka.
Około północy żołnierze Abd-el-Kadera wydali krzyk. Było to hasło rzezi.
Roland domyśla się że wybiła stanowcza godzina. Sam więc pierwszy wychodzi, rzuca się na spotkanego araba, wtłacza mu swój nóż w piersi aż po rękojeść, przeskakuje przez jego ciało, przebywa plot otaczający obóz, czepia się gałęzi i spada na drugą stronę.
W téj chwili dwaj regularni chwytają go za pas od spodni, ale podarte spodnie zostają im w ręku, a Roland ucieka w koszuli.
O sto metrów od obozu, jakaś placówka strzela do niego. Kula rani go w prawą nogę, lecz lekko.
Ucieka więc daléj, dostaje się na pagórek leżący o pól ćwierci mili od obozu, tam zatrzymuje się i siada patrząc czy nie połączy się z nim który z towarzyszy.
O dziwy! Człowiek, który cudownie uniknął śmierci, o którego śmierć jeszcze się na głos upomina, który może uciekać, zatrzymuje się, siada i czeka na towarzyszy!
Tymczasem w odległości dwóch strzałów od niego, pod jego oczami, rzeź trwa ciągle.
Słyszał krzyki ofiar i krzyki morderców; przy blasku strzałów widział walkę, walkę przeszło pól godzinną: bo przecież 280 francuzów nie łatwo gardła pod nóż poddali.
Nakoniec ustało strzelanie, ucichła wrzawa. Wszystko się skończyło.
Wtedy Roland powstał, po raz ostatni spojrzał na obóz, a nie widząc w ciemnościach żadnego zbiega, pobiegł daléj, przebył Mulaję i szedł przed siebie.
W dzień ukrywał się, w nocy odbywał dalszą drogę, a przez trzy dni żył tylko indyjskiemi figami.
Wieczorem trzeciego dnia powstała straszliwa burza. Pioruny biły ciągle, deszcz lał strumieniem, a wiatr z korzeniami wyrywał krzaki.
Roland szedł daléj; był prawie nagi, skołatany, wycieńczony, umierający; liczył że jeszcze dwie lub trzy godziny żyć może. Postanowił więc zakończyć swoje cierpienia i skierował się ku wsi marokańskiej którą w dali spostrzegał. Przywlókł się do niéj o zmierzchu.
Wchodząc do wsi spotkał kobiety czerpiące wodę u źródła: te gdy go postrzegły z krzykiem pouciekały; lecz Roland na nic nie zważając wszedł za niemi do wsi.
Na końcu uliczki spotkał się oko w oko z dwudziesto letnim młodzieńcem, który ujrzawszy go, wydobył sztylet i chciał go przebić.
Roland pragnął śmierci, otworzył więc pierś i czekał na cios. Ta śmiałość zachwiała na chwilę arabem; jednak znowu podniósł on rękę, lecz w tem drugi arab skoczył z sąsiedniego terrasu i wstrzymał go.
Człowiek ten zapewne używał pewnej powagi, bo jedném skinieniem usunął na bok mordercę, i dał znak Rolandowi aby szedł za nim. Roland musiał usłuchać, bo cóż lepszego mógł uczynić. Udał się więc do domu swego protektora, który dozwolił mu ogrzać się przez kilka minut, poczém kazał mu aby się położył, związał mu ręce i nogi i nakrył końską derą.
Roland nie tylko stracił był wszelką siłę, ale i wszelką wolę; pragnął jedynie aby rychła śmierć uwolniła go od męczarni jakich się jeszcze spodziewał.
Arab zrozumiał jego znaki, lecz odpowiedział mu iż go wcale nie zabije, a zarazem oświadczył aby się niczego nie lękał. W rzeczy saméj nazajutrz rano, arab zbliżył się do Rolanda i rozwiązał krępujące go sznury.
Roland przepędził u niego siedm dni. Arab nie wypuszczał go z domu, ale w dobrym zamiarze, bo niektórzy mieszkańcy wioski czatowali na Rolanda aby go zabić.
Siódmego dnia jakiś człowiek wszedł do chaty araba, rozmawiał z nim przez chwil kilka, i w skutku téj rozmowy dał mu dwa duros.
Tak więc za dziesięć franków sprzedano Rolanda. Czekano nocy, bo w dzień ani sprzedający ani kupujący, nie śmiał przeprowadzić Rolanda przez wieś. Lecz za nadejściem nocy kupiec zabrał niewolnika i zaprowadził do swojego domu. Tam ubrał go w haik i burnus. Poczém jeszcze go przez cały tydzień ukrywał.
Dziesiątego dnia zaprowadził go do jednego ze swoich krewnych zamieszkałego w wiosce, o dzień drogi odległéj od Lalla Magrnia.
Drogę odbyli przez góry Nedroma. Tam Rolanda oddano Francuzom.
Obietnica którą ten człowiek uczynił swojemu patronowi przez wdzięczność, zrodziła w jego sercu zamiar, w który Roland wówczas dopiero uwierzył, gdy się ujrzał w objęciach rodaków.
Tymczasem nieszczęśliwi oficerowie, przy życiu pozostali coraz sroższéj doznawali niewoli. Coraz ściśléj ich pilnowano i żaden nie mógł się ruszyć ani na krok bez straży.
Nakoniec dozwolono panu de Cognord napisać do rodziny i do jenerała Cavaignac.
Generał Cavaignac odebrał list i odpisał nań. W odpowiedzi téj, pan de Cognord wyczytał iż go mianowano podpułkownikiem i oficerem Legii honorowéj. Wiadomość tę otrzymał w końcu stycznia.
Nakoniec, po ośmnasto miesięcznéj niewoli, jeden koggia (stopień odpowiadający naszemu furryerowi) zaczął wchodzić w układy z podpułkownikiem Courby de Cognord i panem Morin. Polecono mu aby ich zapytał czy pragną okupić swą wolność ceną 12000 duros, czyli 72,000 franków.
Na projekt ten, pułkownik oświadczył, że gdy z własnéj kieszeni tę summę uiścić musi, uważa ją za zbyt wysoką. Koggia odszedł oświadczając panu Courby de Cognord aby się dobrze namyślił, mimo bowiem że jest oficerem wyższego stopnia, może go jednak spotkać los któremu ulegli inni.
Interes ten ciągnął się przez trzy tygodnie; arabowie mniemali ciągle iż pan de Cognord na wszystko przystanie; lecz ten oświadczał zawsze, iż wykupując siebie i towarzyszy, własnemi a nie rządowemi pieniędzmi, może tylko umawiać się o summę odpowiadającą jego majątkowi.
Wtedy arabowie zniżyli cenę okupu do 50000 franków, potem do 40000 a nareszcie do 36000.
Tę ostatnię summę przyjęto i na téj podstawie oparto umowę, któréj uwiadomiono Don Demetria Maria de Benito, gubernatora Mellili, i która sprowadziła za sobą uwolnienie jeńców, uwolnienie którego świadkami byliśmy tak cudownym sposobem.
Tak przeminął czas niewoli tych ludzi. Wyruszyli z Dżemma-Rhazuat i tamże powrócili. Kapitana de Géreaux zostawili jeszcze żywego na polu bitwy pod Sidi-Brahim, a po czternasto-miesięcznéj nieobecności, wrócili aby u stóp grobowca tego towarzysza, dowiedzieć się o jego skonie i aby nam swą niewolę opowiedzieć.
Gdy więc upłynęło czternaście miesięcy, gdy wszystkie wspaniałomyślne dusze przestały już zajmować się ową bohaterską obroną i ową boleśną niewolą, my wraz z szczątkami nieśmiertelnéj kolumny, sprowadzaliśmy żyjących na grób umarłych.
Grobowiec ten, a raczéj mogiłę zawierającą prochy kapitana de Géreaux i jego towarzyszy, wzniosła im pobożność załogi Dżemma-Rhazuatu. Kształt jéj zwyczajny ale piękny, jak przystoi na wojenne mauzoleum; nieszczęściem jaki mędrzec wysłany przez instytut, lub jaki budowniczy podróżujący z polecenia rządu, przybędzie kiedy, podobnie jak my, do Dżemma-Rhazuat, pójdzie, podobnie jak my, drogą wiodącą przez smutną czerwieniejącą się dolinę, nakrapianą czarną zielonością i nagle występując z poświęconego lasku, znajdzie się w obec tego grobowca. Wówczas przyjdzie mu myśl przywiązania swojego bezpożytecznego nazwiska, swojéj nieznanéj reputacyi do tego wielkiego wypadku nowoczesnych wojen; przedstawi projekt grecki, utworzy plan rzymski; projekt rozpoznają, plan przyjmą i nasza pustosząca Europa wyprawi rozkaz zastąpienia żarliwéj pracy serca zimnem dziełem ołówka. Święte kamienie, z których każdy braterska ręka położyła zostaną rozproszone; grobowiec któremu stary poszarpany, sztandar pokłon oddawał, zburzony będzie, a coś naksztalt świątyni z korynckiemi kolumny, z zaostrznym frontonem, jako blada kopia pomnika przed trzema tysiącami lat zbudowanego, wzniesie się jak klassyczne świętokradztwo, tam gdzie dzisiaj wznosi się ów grobowiec jeszcze wrzący współczesném wspomnieniem.
Wielkie szczęście że Kair nie jest Paryżem, bo inaczéj piramidy już by były ustąpiły miejsca kościołowi Śtéj Magdaleny lub bursie.
Nie pamiętam nic smutniejszego i bardziéj religijnego jak powrót nasz do Dżemma-Rhazuat. Każdy wymieniał nazwisko utraconego przyjaciela; za każdym krokiem oficer zatrzymywał się i mówił do towarzysza.
— Patrz, oto tutaj poległ ten lub ów.
— Prawda, z uśmiechem odpowiadał drugi, biedny chłopiec, on bez zaprzeczenia był najwaleczniejszym i najlepszym z nas wszystkich.
Bo w ich oczach, z pomiędzy szlachetnych męczenników, najlepszy i najszlachetniejszy zawsze ten który polegnie; a pomyślmy tylko nad tém, że w Afryce mamy 10, 000 oficerów, należących do najzacniejszych, najbogatszych i najoświeceńszych naszych rodzin, że cała ich ambicya zawiera się w tych jedynie wyrazach: — tutaj on poległ! tu i my polegniemy!
I jakiéjże odwagi, jakiéj siły potrzebują ci dobrowolni wygnańcy, do walczenia z niespodziewanemi trafy, gorączką, bitwą, z upałem w lecie, a zimnem w zimie, z oddaleniem od ojczyzny, zawsze!
Z uszanowaniem więc sciskałem dłonie tych ludzi, z uszanowaniem opierałem się na ich ramionach, a z zadziwieniem widziałem uśmiech na ich twarzach.
— O Boże! mówiłem sobie, skoro dojdzie do nich odgłos naszéj Europy, skoro dzienniki doniosą im o zgrozą przejmujących sporach naszej Izby, skoro z arystokratycznych spraw dowiedzą się o haniebnéj przedajności sumień naszych, o Boże! cóż powiedzą ci ludzie czystego serca, wspanialomyślnéj krwi, ludzie którzy cierpią, walczą i mrą za tę matkę zgangrenowaną i zarażoną, za matkę co szalbierczo miliony zarabia na żelaznych kolejach, na hiszpańskich pożyczkach, na angielskich zastawach, a spiera się o każdy sold kilku tysięcy liwrów, żądanych na kupno lepszego chleba dla żołnierzy, na szpital dla chorych i księdza dla konających.
O Boże, Boże! spraw aby nie złorzeczyli ojczyźnie, bo to złorzeczenie byłoby dla niéj zabójcze!




Ale widać że złorzeczyli; bo od czasu jak to napisałem, doznała ona losu daleko smutniejszego niż się spodziewałem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.