Hiszpanija i Afryka/Afryka/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARABUT.

Za pierwszym połyskiem ognia zręcznej broni, kapitan de Géreaux i porucznik Chapdelaine, obaj dowodzący kompanią karabinierów, wystąpili na wzgórze panujące nad obozem, aby mogli widzieć z daleka i zatrzymać korzystniejszą pozycyę.
Lecz na równinie pełnéj garbów, poprutej wąwozami, osłonionej dymem, nic jasno rozróżnić nie można było; tak więc obaj oficerowie, dla ugruntowania swoich przypuszczeń, musieli raczéj polegać na słuchu niż na wzroku.
Te same skazówki które przeświadczyły szefa batalionu froment Coste o zniszczeniu wojska dowodzonego przez pułkownika Montagnac i pana Courby de Cognord, oznajmiły również i kapitanowi de Géreaux nietylko zniszczenie tegoż samego wojska, ale również i kompanii Froment Coste.
Słyszano uciszające się stopniami wystrzały, po których nastąpiło milczenie, zakłócane jedynie okrzykiem zwycięzców, a nakoniec dym wzniósł się ku zarumienionemu niebu.
Kapitan de Gereaux pojął wówczas że ma z sobą resztę kolumny. Spogląda w koło, odwrót niepodobny, bo mu tak liczna jazda w dziesięć minut przetnie drogę do Dżemma Rhazuat; lecz o pięćset kroków widzi Marabut Sidi Brahim, schronienie, za pomocą którego można jeżeli nie zwyciężyć, to przynajmniéj bronić się: jeżeli dosięgnie Marabuta, nie uniknie śmierci, ale przynajmniéj drogo sprzeda życie.
Lecz arabowie już ten Marabut zajmowali. Kapitan więc na czele swoich, naciera z bagnetem w ręku, wypiera arabów, a po trzech czy czterech trupach francuzów wstępuje na nizki mur. Arabowie ze swojéj strony stracili ośmiu do dziesięciu ludzi Marabut został zdobyty.
Natychmiast kapitan de Géreaux i porucznik Chapdelaine urządzają obronę, każą robić blanki w dopiero co zdobytym murze, a że żołnierze nasi lubią malowniczość łączyć z odwagą, znalazł się więc mężny kapral Lavaissiere, który zaimprowizował sztandar i w pośród gradu kul utkwił go na szczycie Marabuta.
Dzieje się to w pośród radosnych okrzyków żołnierzy: rzecz dziwna, ten trójkolorowy łachman powiewający po nad ich głowami, miotany wiatrem pochodzącym od strony arabów, a tem samem zwiastującym śmierć, ten mówię sztandar jest to palladium, jest to król i ojczyzna; pod cieniem swojego sztandaru żołnierz umiera chętniej niż gdzie indziéj. W kwandrans późniéj tłumy kabylów otaczają Marabut, i podsunąwszy się aż pod sam mur zabierają muły których wprowadzić niezdołano; prawda że kule francuzkie przerzedzają te massy i że w zamian za tę razzia kabylowie zostawują ze trzydziestu trupów.
Bo też z zimną krwią ludzi którzy wiedzą że wszystko już się dla nich skończyło i którzy z uśmiechem ścisnęli sobie dłonie, każdy żołnierz celuje w swojego przeciwnika i obala go. Porucznik Chapdelaine mianowicie, jako wyborny strzelec, wziął karabin i ładownicę jednego z poległych żołnierzy, i z góry już wskazuje człowieka którego obali.
W téj chwili, jeszcze bardziéj skupione tłumy przystępują od strony zachodu; a przybywszy na 400 metrów od Marabutu, otwierają się i ukazują Emira w orszaku wszystkich jego jeźdźców.
Przybycie jego natychmiast powitane zostaje plutonowym ogniem, kilku arabów pada koło niego, a on sam raniony jest kulą w twarz.
Natychmiast daje znak, aby się zatrzymano, wszyscy patrzą i widzą iż list dyktuje.
Wtedy z obu stron ogień ustaje jakby za zobopólną zgodą. Jeden jeździec odłącza się od orszaku Emira, widocznie ciska broń i podnosząc list po nad głowę przybliża się.
W jednéj chwili staje pod murem; oddaje list kapitanowi de Gereaux i siada czekając na odpowiedź, nie dbając ani na otaczające go trupy przyjaciół lub nieprzyjaciół, ani też, na pozór, na własne życie.
Kapitan de Géreaux czyta na głos:
„Abd-el-Kader wzywa oblężonych do poddania się, zawiadamia ich że ma już kilku jeńców i że ze wszystkimi dobrze się obchodzić będzie“.
Po przeczytaniu listu, de Gereaux spogląda w około, zbiera, już nie głosy, lecz uśmiechy i woła:
— Przyjaciele! wszak prawda że się nigdy nie poddamy? mało nas jest zaiste, ale i ta garstka bronić się potrafi, a zresztą, wkrótce zapewne otrzymamy posiłki!
Karabinierowie poklaskują tym słowom i wołają wszyscy, że wolą raczéj umrzeć niż poddać się, a kapitan de Géreaux odpowiedź tę odpisuje ołówkiem na odwrotnéj stronie listu Emira.
Arab wraca do Abd-el-Kadera; lecz ten nie uważa odpowiedzi za ostateczną i arab z nowym listem przebywa przestrzeń dzielącą oblężonych od oblegających.
Ten drugi list jest jeszcze bardziej nalegający, aniżeli pierwszy; lecz arab nie otrzymuje nań żadnéj odpowiedzi.
Wraca do Emira i jeszcze raz trzeci list nam przywozi, ale napisany po arabsku i oświadczający: że Francuzi nadaremnie bronić się usiłują i że ich późniéj wszystkich mieć będzie.
De Gereaux odpowiada że się zdaje na opiekę Boga, że tak długie rozprawy trudzą go i że czeka na rozpoczęcie ognia.
Zaledwie Emir otrzyma! tę ostatnią odpowiedź, natychmiast cofną! się wraz z orszakiem swoim tak aby go strzały nie dosięgły, a kabylom polecił rozpoczęcie attaku.
Natychmiast na wszystkich czterech rogach Marabuta, zabłysły strzały, bo Francuzów zewsząd otoczono. Ale oblegający postrzegają wkrótce iż nadaremnie proch tracą, bo kule ich płaszczą się na murze którego naruszyć nie mogą. Wtedy zmienia się rodzaj pocisków, arabowie nie zważając na nasz ogień, zbliżają się i zasypują Marabut gradem kamieni.
Dla pozbycia się kamieni i oszczędzenia ammunicyi, karabiniery przez chwilę oddają im wet za wet i następuje jedna ze starożytnych bitw, jakie opisując Homer, powiada, że bohaterowie składają broń aby podnosić skały.
Podczas walki nadchodzi noc.
Wtedy Abd-el-Kader, który wszystko widział oddala się i o ćwierć mili drogi od Marabuta, rozwija obóz; który natychmiast otoczony zostaje potrójnym rzędem posterunków i placówek.
Noc przeminęła spokojnie; bo arabowie zwykli w ciemnościach nie być obrażliwemi. Ale o świcie rozpoczęły się nieprzyjacielskie kroki i trwały aż do godziny dziesiątéj, lecz podobnie jak i dnia poprzedzającego, żaden arab nie mógł dostać się na mur.
O godzinie dziesiątéj, widząc Abd-el-Kader iż usiłowania tłumów pełzną na niczem, cofnął się wraz z orszakiem i już nie wrócił.
Uprowadzał z sobą sześćdziesięciu jeńców którzy wszyscy razem mieli sto dwanaście ran, a jeden z nich kapitan Parès, sam na siebie miał ran trzynaście.
Z Marabuta można było widzieć oddalający się, orszak, i rozróżnić, a nawet niekiedy rozpoznawać naszych towarzyszy których uprowadzał.
Po odwrocie Abd-el-Kadera, kabylowie zaniechali dalszego attaku, cofnęli się tak aby ich kule nie dosięgały, i w koło Marabuta utworzyli ogromny okrąg, oczekując na nieochybne posiłki: na głód i pragnienie.
Nadeszła noc druga.
Kapitan de Géreaux który nad wszystkiem czuwał, postrzegł że jeden arab czołgając się zbliża się do Marabuta.
Gdy nie wiedziano w jakim zamiarze przybywa, więc kapitan przebudził pana Rosagutti, tłumacza.
Pan Rosagutti przyzwał araba który się przybliżył. Wtedy wszyscy dali pieniądze jakie mieli przy sobie i wręczyli je arabowi byle tylko zaniósł list do obozu pod Lalla-Maghrnia.
List ten opisywał okropne położenie Francuzów. Arab wziął go i ruszył w drogę. Jako wierny posłaniec, przybył do obozu francuzkiego; lecz nikt nie znał tam pisma kapitana de Géreaux. Miano się na ostrożności przeciw sidłom arabskim i mniemano że to jest podstęp ze strony Abd-el-Kadera.
Jednak okoliczność ta wróciła nadzieję. Oczekiwano, patrząc w stronę Lalla-Maghrnia, a oczekiwano przez cały dzień, bez chleba, bez wody, prawie bez ammunicyi.
Kabylowie nie attakowali więcéj, lecz ciągle stojąc na swoich stanowiskach, kiedy niekiedy wystrzałami dawali znać że czuwają. Noc przeminęła znowu spokojnie, ale nikt nie spał. Głód i pragnienie, te dwa sępy pustyni, krążyły nad Marabutem Sidi-Brahim.
Dzień 25 przeminął na długiem i bolesnem oczekiwaniu. Wszyscy wyczerpani, niektórzy padają z osłabienia, ale nie słychać żadnéj skargi, żadnego narzekania; bo wszyscy wiedzą że tu umrzéć muszą i konanie przyjmują, jeżeli nie bez żalu, to przynajmniéj bez rozpaczy.
W nocy postanowiono uczynić wycieczkę; lecz że arabowie odgadli ten zamiar, uszykowali więc swoje siły daleko zręczniéj niż zwykle, wprowadzając wielki posterunek na drogę do Dżemma-Rhazuat.
Dnia 26 o godzinie szóstej rano, gdy znikła wszelka nadzieja otrzymania posiłków, kapitan dc Géreaux oświadcza, iż wypada przebić się i maszerować na Dżemma-Rhazuat, położone o cztery mile drogi od Marabuta. Na téj przestrzeni, rozstawiono tysiące arabów jakby piony na ogromnéj szachownicy. Żołnierze wyczerpani, ale mniejsza oto, bo nieubłagana konieczność, konieczność jedną ręką wiodąca za sobą pragnienie, a drugą głód, czyliż nie wypiera ich z miejsca schronienia?
Postanowienie to poprowadzi na przeciw śmierci, na którą czekano, lecz w Dżemma jest nieco wojska, może się znajdzie sposób zawiadomienia pana Coffyn, może to najwyższe wysilenie jaką pomocą wsparte zostanie, Francuzi zatem pomaszerują ku Dżemma Rhazuat.
W milczeniu nabijają karabiny i przygotowują się jak najspokojniéj.
Nagle pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu ludzi stanowiących resztę całéj kolumny, wstają i ze wszystkich czterech stron przebywają mur Marabuta. Całym pędem rzucają się na najpierwszy posterunek i zdobywają go, a w téj walce ani jednego wystrzału nie dają, ani jednego człowieka nie tracą.
Lecz arabowie zdziwieni tak niepodobną napaścią, gromadzą się w koło naszych skupionych i robią allarm we wszystkich kierunkach. Suhaliasy których wioski widać na horyzoncie, łączą się z kabylami. Strzelanie, na chwilę zdumieniem wstrzymane, rozpoczyna się, błyszczy, wybucha i rani nam ciężko pięciu karabinierów. Ale wszystkich tych ludzi łączy braterskość niebezpieczeństwa, solidarność śmierci; jakkolwiek osłabieni biorą rannych na barki lub ich pod ręce utrzymują, bo samych tylko trupów pozostawić pragną.
Dziwnym był zaiste widok téj garstki żołnierzy, odróżniających się mundurami pomiędzy tłumem nacierających na nich arabów, ciągle odpieranych i ciągle wracających.
Tym sposobem przebyto dwie mile: nie jednego trupa pozostawiono na drodze, ale samo właśnie upojenie niebezpieczeństwem, dodawało siły ciągłe walczącym, ciągle dziesiątkowanym Francuzom, do dostania się aż na koniec płaszczyzny wiodącej od Sidi-Brahim.
Z téj płaszczyzny widać całą dolinę Ued-Ziri, a strumyk płynący w głębi doliny, wpada właśnie do morza o kilka kroków od Dżemma-Rhazuat. Nie widać jeszcze miasta, ale już tylko pół mili do niego, a w Dżemma-Rhazuat zapewne usłyszą strzelanie i przybędą z pomocą.
Około trzydziestu pięciu karabinierów jeszcze żyje; pięciu czy sześciu ranionych towarzysze niosą na ramionach.
Kapitan de Géreaux zdyszały, potem zlany, zaledwie już idzie.
— No, no, rzekł kapral Lavaissiere, nasz kapitan trochę za tłusty, trudno mu zdążać za nami. Zatrzymajmy się chwilkę przyjaciele, niech trochę odpocznie.
Natychmiast zatrzymano się, zrobiono czworobok w koło kapitana de Géreaux i porucznika Chapdelaine.
Podczas tego wypoczynku, dziesięć minut trwającego, padło trzech ludzi: dwóch umarło, jeden dopiero konał. Chcą więc zabrać go daléj. Nie potrzeba, rzekł, jestem zgubiony, ale mam jeszcze cztery naboje, weźcie je.
Dziesięć rąk wyciąga się, cztery ładunki dostają się najpotrzebniejszym.
Potém garstka naszych spieszy w dolinę. W połowie wzgórza, porucznik Chapdelaine odbiera cios śmiertelny.
Przez chwilę trzyma się jeszcze na nogach i wstrząsając karabinem, woła:
— Nie uważajcie na mnie; naprzód, naprzód!
Ale takiego rozkazu żołnierze nasi nie łatwo słuchają, i za łada słowem, nie zostawują na pastwę arabów, człowieka takiego jak ten co padł dopiero. Jeżeli go nie mogli doprowadzić żywego, to chcą przynajmniéj przynieść jego trupa, około którego tworzy się nowy czworoboki toczy nowa walka; a przywrócona nadzieja dodaje męztwa; bo ze wzgórza na którem zatrzymano się przez ostatnie wysilenie, widać blokhaus, i przez przedziały przeciwległych gór widać zbliżające się wojsko francuzkie.
Arabowie dostrzegli także nadciągającą kolumnę i zatrzymali się.
Ale skutkiem dziwnéj, niepojętéj, niesłychanéj fatalności, kolumna zmienia kierunek; nic nie widziała, nic nie słyszała i mimo krzyków, mimo znaków opuszczonéj garstki nieszczęśliwych, znika.
Trzeba więc na nowo rozpoczynać walkę. Kapitan de Géreaux wydaje rozkaz odwrotu.
Żegnają więc ciało Chapdelain’a; jeden żołnierz ucina mu pół wąsa, jako relikwię którą jeżeli sam ocaleje, przeszłe matce lub przyjaciółce porucznika.
Ale podczas téj ostatecznéj walki, arabowie zeszli z duaru panującego nad górą po prawéj stronie i przecięli odwrót bohaterskim szczątkom sześciodniowéj bitwy.
Przybywszy pod figowe drzewa, z których wiele dochodzi wysokości zwyczajnego dębu, garstka rycerzy tak dalece otoczoną została, że już ani kroku postąpić daléj nie mogła.
Kapitan de Géreaux po raz trzeci rozkazuje utworzyć czworobok, a na jego glos każdy staje i rozkaz wnet wykonywa.
Jeszcze blizko dwudziestu pięciu ludzi pozostaje, którzy wystrzeliwszy resztę ładunków, uciekają się do bagnetu téj jedynéj i ostatecznéj broni żołnierza.
Wtedy kule dziesiątkują garstkę naszych. Arabowie strzelają tak blizko iż jeden z nich kładzie rękę na szlifie kapitana de Géreaux.
Kapitan miał jeszcze nabity pistolet. Strzela i kładzie araba trupem. Ale był to już ostatni wystrzał, który wypadł z czworoboku.
Arabowie cofają się i strzelają do nas o dwadzieścia kroków.
Za najpierwszym wystrzałem, de Géreaux pada wraz z dziesięciu ludźmi.
Pozostaje zaledwie dwunastu do piętnastu. Wtedy już czworoboku utworzyć niepodobna, już tylko przebijać się potrzeba.
Wszyscy więc schyliwszy głowy rzucają się w pośród arabów; i od téj chwili wszyscy ci waleczni znikają.
Jedni padają na śmierć ugodzeni, drudzy zaś na czworakach dostają się pomiędzy krzaki. Inni nakoniec przybywają aż pod Dżemma-Rhazuat, gdzie ich umierających przyjmuje doktór Artignes.
Trzéj konają z wyczerpania, chociaż na ich ciałach nie ma śladu żadnéj rany. Lecz przed śmiercią, zdołali jeszcze opowiedzieć wszelkie szczegóły téj okropnéj walki. Oświadczyli że można jeszcze ocalić pięciu lub sześciu ich towarzyszy.
Wszyscy w Dżemma-Rhazuat zdolni do boju, proszą aby m wystąpić dozwolono. Występują, odpierają arabów i w rzeczy saméj, znajdują pięciu czy sześciu żołnierzy którzy uszli jatagana kabylów.
Pomiędzy nimi jest kapral Lavaissière.
Ośmiu ludzi całą tę walkę przeżyto.
Były to zaszczytne szczątki jednego z owych batalionów, które książę Orleański utworzył przed laty pięciu i któremi manewrował pod Saint-Omer.
Według zdania arabów, zwycięztwo kosztowało ich przeszło 900 ludzi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.