Przejdź do zawartości

Hiszpanija i Afryka/Afryka/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GIBRALTAR.

Gdyśmy zarzucali kotwicę w porcie Gibraltaru, najbardziéj uderzył nas w oczy szkocki posterunek, umieszczony z lewéj strony naszéj na wyniesieniu; tak że przechadzająca się po niem placówka oraz kilku nieco w głębi rozmawiających żołnierzy, mocno się odznaczali na tle pomarańczowego nieba. Dla nas, szkot w swoim ubiorze tyle wstecznym lub tyle wyprzedzającym cywilizacyę, istnieje już tylko w romansach Walter Skotta, a oto z nagła, na drugim końcu europejskiego świata, spotkaliśmy się oko w oko z tą fantastyczną rzeczywistością.
Dzięki lunecie kapitana, to cacko przez kilka chwil wielce nas ubawiło.
Potem wróciliśmy do Gibraltaru.
Niedziw że starożytni utworzyli z Gibraltaru jeden słup Herkulesa; gdyż rzeczywiście niełatwo pojąć skąd się tam wzięta, ta kamienna bryła z niczem niepołączona ani spojona, która niby z nieba na ziemię spadła. Na pierwszy rzut oka, zdaje się że to sfinx leżący nad brzegiem wody, grzbietem złączony z Europą, a gtową spoglądający na Afrykę; wyciągnięte łapy jego tworzą najodleglejszy kraniec naszego lądu stałego. Chropowatości jego skóry, sęki na łapach, naroście nos zdobiące, są to domy, maszty, warownie.
Mrówki zaś krzątające się w pośród tego wszystkiego, łażące tu i owdzie, są to ludzie.
Gdyśmy rozmyślali jaką zagadkę dawać może do rozwiązania podróżnym okrętom ten sfinx olbrzymi, służba zdrowia przekonawszy się, iż nie chorujemy ani na cholerę, ani na żółtą gorączkę, ani na morową zarazę, upoważniła nas do wylądowania.
Podług zwyczaju, chciałem zabrać ze sobą strzelbę, lecz oświadczono mi, że cudzoziemcy zbrojnie do Gibraltaru nie wchodzą.
Dla uniknienia przypadku, chciałem strzelić do mewy, która jak na mewę angielską zdała mi się bardzo bezpieczną; lecz wstrzymano mię oświadczając iż w porcie Gibraltaru strzelać niewolno.
Pokornie zwiesiłem głowę i wsiadłem w łódź która nas do lądu odwieść miała.
Z łodzi widzieliśmy szereg nowych fortyfikacyi które w samem morzu budowano.
Przypływając do nadbrzeżnéj tamy, posłałem ostatnie spojrzenie ku Algeziras, które odbijało się od morza jak ogromna ryba co do potowy srebrzysty grzbiet swój z wody wytknęła; czułem że wstępując do Gibraltaru opuszczam Hiszpanią.
I w istocie, Tangier który niedawno zwiedziliśmy, daleko więcéj był hiszpańskim niż Gibraltar.
Przebywszy zaledwie bramy miasta, zostaliśmy przeniesieni do Anglii.
Znikł bruk szpiczasty, znikły domy o kratach i zazdrostkach zielonych, znikły miłe patio z marmurowemi fontanami w pośród sklepów; a zjawili się sami tylko kupcy płócien, nożownicy, hotele z herbami Wielkiej Brytanii, chodniki pełne jasnowłosych kobiet, i czerwoni oficerowie na angielskich koniach.
Weszliśmy do restauracyi. Jedliśmy krwią ciekący bifstek, sandwichs i masło; wszystko to skropiliśmy wódką i porterem; po śniadaniu zaś zażądaliśmy kieliszka malagi, po którą musiano chodzić gdzie indziéj.
Natomiast podano nam herbatę wolną od wszelkiego zarzutu; była to najprawdziwsza Pekao z białym kwiatem.
Posłaliśmy do gubernatora z prośbą o pozwolenie złożenia mu naszego uszanowania, lecz gdzieś był konno wyjechał.
Korzystając z czasu przebiegaliśmy miasto, i dążąc niektóremi ulicami na chwilę oddaliliśmy się od Anglii, a zbliżaliśmy się to do Hiszpanii, to do Afryki, to do Judei; bo rzeczywiście hiszpanie, arabowie i żydzi, stanowili ludność Gibraltaru.
Ale zapomniałem o małpach, wracam więc do nich.
Francuzi przybywając do Gibraltaru, najpierwéj żądają aby im pokazano małpy. Nie małpy w budce, jak u mnie, nie w domu, jak u pana Rotschilda, nie w pałacu, jak w ogrodzie roślin lecz zupełnie swobodne, biegające po górach, przeskakujące ze skały na skałę, z drzewa na drzewo i niekiedy w samych koziołkach do miasta spadające. W rzeczy saméj Gibraltar jest to jedyny punkt na naszym stałym lądzie, który sobie małpy za miejsce pobytu obrały. Podobnie jak arabowie przeszły one z Aliby do Kalpei; lecz rozsądniejsze od nich, nie zapuściły się ani do Hiszpanii ani do Francyi; dla tego też nienapotkały ani Karola-Martela, ani Ferdynanda, a stąd pochodzi że przy swojéj zdobyczy pozostały.
Prawda, że jak wszyscy intryganci, małpy znalazły sposób stania się użytecznemi.
Anglicy przywieźli barometr do Gibraltaru; lecz w pośród sztucznej mgły tamtejszéj, to biedne narzędzie zupełnie się rozstroiło, i niepojmując walki pomiędzy parą a słońcem, nie śmiało odważyć się ani na wskazanie stałéj pogody, ani też deszczu i stanęło na odmianie, co prawie nie nieoznacza.
Małpy pogodziły jedno z drugiem i przemieniły się w barometr.
Kalpea ma dwie pochyłe strony: wschodnią i zachodnią; podczas stałéj pogody małpy przechodzą na stronę zachodnią; jeżeli zaś zanosi się na deszcz lub burzę, małpy przenoszą się na stronę wschodnią.
Łatwo pojąć że raz powołane do tak ważnych obowiązków, stały się dla Gibraltaru równie świętemi, jak bociany dla Holandyi a ibisy dla Egiptu.
Każdy więc mieszkaniec Gibraltaru któryby zabił małpę, ulega surowéj karze.
Ponieważ pogoda była bardzo piękna, poszliśmy więc przechadzać się po bardzo przyjemnem miejscu na zachodniéj stronie góry; tam właśnie można było spotkać najprędzej rozmaitego rodzaju małpy.
Oddałbym wszystko na świecie gdybym mógł powiedzić pani, że postrzegłem malutką małpkę, lecz że zawsze prawda przemaga, muszę wyznać, iż trzymając lunetę w ręku, nadaremnie odgrywałem rolę lafontenowskiego astrologa.
Szczęście że w Gibraltarze niema studni.
Tak uporczywe spoglądanie w niebo uczyniło mię niesprawiedliwym dla miejsca które deptałem, a które jest może najciekawszem w świecie pod wzgledem gatunku ziemi, drzew i kwiatów. I w istocie, kwiaty pochodzą tam z Anglii, drzewa z Francyi, a ziemia niewiem skąd; wszystko przywieziono tam na dnie okrętu, na grzbiecie muła, lub w taczkach człowieka.
Nieszczęściem wszystko zasiane kulami, emaljowane armatami, najeżone placówkami.
Ale przecież po za temi placówkami, działami, kulami, jest morze, morze ruchome, płynne i niebieskie; którego ani kształtu ani barwy żadnym sposobem zmienić niemożna.
Inaczéj, Gibraltarska ciaśnina byłaby oddawna siwa i wzburzona jak kanał la Manche.
Aż do wierzchołka góry prowadzą ścieżki z poręczami po dosyć łagodnych pochyłościach.
Po jednéj z takich ścieżek wracało z góry trzech jeźdźców; oświadczono nam że to gubernator i dwaj jego adjutanci; sądziliśmy że wraca do domu, z żalem więc żegnając jednocześnie małpy którym się niedosyć napatrzyliśmy a z przyjemnością kule, działa i placówki, którym przypatrzyliśmy się za nadto, ruszyliśmy ku mieszkaniu gubernatora.
Może się pani zadziwisz, że ja człowiek bynajmniej nie nałogowy, tak chciwie pragnąłem odwiedzić gubernatora, a mianowicie gubernatora Gibraltaru; ale bo też zapomniałem powiedzić pani jak się nazywał.
Nazywał się sir Robert Wilson.
Pani jesteś tak młoda, że to nazwisko które każdy francuz lat moich poważać powinien, w pani może nie wzbudza najmniejszego wspomnienia.
Rzeczywiście, wypadki, w których sir Robert Wilson miał udział, zaszły w roku 1815, to jest prawie na lat dziesięć przed narodzeniem się pani.
Wieść o klęsce pod Waterloo rozchodziła się jeszcze po świecie, jakby wieść o zapadnięciu się jakiéj obszernej krainy; Northumberland odbijał od brzegów Anglii, unosząc z sobą na wyspę Świętéj Heleny ów zapamiętały geniusz, który w chwili szaleństwa poszedł szukać przytułku u śmiertelnych nieprzyjaciół swoich. Ludwik XVIII, od trzech miesięcy nieobecny, wracał do zamku Tuilleries, niosąc w ręku listę wygnańców. Na téj liście trzy nazwiska zapisane były literami czerwonemi, literami krwi.
A mianowicie: Labédoyère, Ney i Lavallette.
Wszyscy trzéj skazani byli na śmierć: pierwszy przez radę wojenną; drugi przez izbę parów; trzeci przez sąd przysięgłych.
Labédoyère i Ney padli obaj; dwakroć powtórzone wystrzały rozległy się po całym Paryżu.
Lavalette pozostał oskarżony; spodziewano się że sąd go uniewinni; gdy go zaś potępiono, mniemano że będzie ułaskawiony.
I pierwszy i drugi raz omylono się.
Dni 21, 22, 23 września 1815 straszliwemi były dla Paryża.
Dwudziestego izba kassacyjna odrzuciła rekurs, exekucya zaś zwykle miewała miejsce w trzy dni późniéj.
Tą razą niechodzito o rozstrzelanie, o śmierć żołnierską któréj skazany śmiało patrzy w oczy, któréj sam dow7odzi, która niepociąga za sobą hańby.
Ale chodziło o śmierć publiczną, na placu Grève, na rusztowaniu, o śmierć haniebną bo przybywającą w towarzystwie kata i gilotyny.
Lavalette, jako dawny adjutant Bonapartego, prosił aby go rozstrzelano; lecz Ludwik pożądany, uważając to za zbyt wielką łaskę, odmówił.
Tak więc 24 września rano, nastąpić miała ta krwawa uroczystość.
Już od świtu samego lud napełnił mosty, wybrzeża i plac. Rusztowanie ma zwykle wielu widzów, bo czy spada winna czy niewinna głowa, widowisko zawsze jest jednakowe.
Tą razą jednak tłumy były ponure; oczekiwanie milczące, ciekawość lękliwa.
Znagła jakiś dziwny szmer, jakieś niespodziane drżenie po wszystkich przebiegło i nakoniec przemieniło się w radosne okrzyki.
Kiedy kat przyszedł z rana po skazanego, zastał tylko kobietę.
Tą kobietą starożytnych czasów, tą rzytmanką dziewiętnastego wieku, była pani de Lavalette.
Z wieczora przybyła wieczerzać ze skazanym i przyprowadziła mu córkę.
Obie uknowały spisek, spisek tem bardziéj święty, że miał na celu ocalenie ojca i małżonka.
O ósmej, pan de Lavalette, ubrany w suknie swojéj żony wyszedł z Concergerie opierając się na ramieniu córki.
Oczekująca na nich lektyka, uniosła oboje.
Niosący, którzy wcale do spisku nienależeli, odnieśli obie kobiety aż na wybrzeże des Orfèvres, naprzeciw uliczki Harlay.
Tam, jakiś mężczyzna wstrzymał lektykę, otworzył drzwiczki i rzekł:
— Wiadomo pani że jeszcze masz odwiedzić prezydenta.
Niższa kobieta pozostała w lektyce, wyższa zaś wysiadła, podała ręka mężczyznie i zagłębiła się z nim w uliczkę.
W chwilę późniéj usłyszano turkot galopem odjeżdżającego kabryoletu.
Tyle się dowiedziano. Lecz mylę się, coś jeszcze wiedziano, a mianowicie że pan de Lavalette pozostał w Paryżu.
A tak, wiadomość o ucieczce była tylko małą zmianą w wielkim dramacie. Lada chwila, zbiegły mógł być wyśledzony, w ówczas nastąpiłoby rozwiązanie, nieco w prawdzie opóźnione, lecz dla tego właśnie więcéj zajmujące.
Atoli oczekiwano długo, bo pótczwarta miesiąca.
Nakoniec, około 15 stycznia, rozgłoszono że Lavalette umknął, że nietylko Paryż ale i Francyą opuścił. Nikt téj ucieczce niewierzyl: opowiadano o niéj bajeczne szczegóły. Pan de Layavette wyjechał z Paryża o godzinie ósméj rano, wózkiem bez budki, powożonym przez angielskiego pułkownika.
Ten pułkownik przebył całą Francyę wraz z panem de Lavalette, i nieopuścił go aż w Mons, to jest po drugiéj stronie granicy, kiedy mu już niegroziło żadne niebezpieczeństwo.
I dla nadania większéj wagi temu niepodobnemu do prawdy wypadkowi, powtarzano nazwisko anglika który ocalił francuza, nazwisko n!eprzyjaciela który więcéj miał litości dla potępionego niż sami współziomkowie.
Nazywał się on sir Robert Wilson, ten sam który został gubernatorem Gibraltaru, którego tak gorąco odwiedzić pragnąłem.
A teraz pojmujesz pani zapewne mój upór?
Sir Robert Wilson, wspaniały sześćdziesięcio ośmio letni starzec, który sam jeszcze ujeżdża swoje konie, i codzień obiega dziesięć mil po Gibraltarze, przyjął mię bardzo uprzejmie. Przez nieroztropność postrzegłem na jego etażerce marokańskie gliniane wyroby, i później znalazłem je na Szybkim, gdy tam wróciłem.
Zaiste, jedynie tylko nalegające prośby sir Roberta Wilson, sprawiły że jeszcze jeden dzień pozostałem w Gibraltarze.
Tego człowieka z sercem szlachetnem i prawem, opuściłem czując najżywsze dla niego uwielbienie.
Oby Bóg na długo szczęściem dni jego napełniał, bo jemu winien bliźni dni długie i szczęśliwe.
Opuściliśmy Gibraltar na dziesięć minut przed czwartą. W dziesięć minut późniéj bylibyśmy więźniami aż do następującego poranku.
Rzeczywiście, wchodząc na pokład Szybkiego odetchnęliśmy, jak zapewne odetchnął Pan de Lavalette wchodząc na bruk wybrzeża des Orfevres.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.